Problem z moją podręczną apteczką polega na tym, że jest wybitnie niepodręczna. I to pomimo usilnych prób zostania minimalistką. Zazdroszczę tym, którzy potrafią spakować plecak i wyjechać na rok bez poczucia straty. Ja jestem w chorobliwy sposób związana ze swoimi książkami i roślinami. W pewnym sensie warunkują one mój komfort pracy. Nic tak nie pomaga w wymyślaniu rzeczy jak spojrzenie w kierunku własnych książek. Zawsze któraś ze starych lektur przykuje mój wzrok i przypomni mi się w odpowiednim momencie. Dlatego w pokoju dziennym, w którym pracuję, trzymam cały swój zbiór non-fiction, od eseju i reportażu po prasę i książki naukowe. Oraz poezję.
Gdyby jednak w moim mieszkaniu wybuchł pożar (i wszystkie żywe istoty byłyby bezpieczne), to myślę, że w pierwszej kolejności rzuciłabym się do ratowania fikcji, którą trzymam w sypialni, bo traktuję ją jako coś intymnego. Przy łóżku, oprócz czytanych akurat książek, leży zawsze Księga ziół Sándora Máraia. Pomimo jej irytującego patosu, który miesza się z radami na temat jedzenia surowej marchwi, oraz jawnej mizoginii autora, która bywa nieznośna, jest to dla mnie podręcznik stawania na nogi. Korzystam z niego w trudnych momentach. Działa terapeutycznie. Podobnie jak Dziennik Máraia czy Szkice piórkiem, czyli pamiętnik Andrzeja Bobkowskiego.
Obok żywej muzyki lubię też żywe pismo, więc dużo u mnie zeszycików, notatników i wszelkiego rodzaju karteczek. Jeśli ktoś ma już wyobrażenie o moim domu jako o koszmarze Marie Kondō, to ma trochę racji.
Do najcenniejszych książek należą te, które udało mi się zdobyć w starym wydaniu Czytelnika z serii „Biblioteki Klasyki Polskiej i Obcej”. Zwłaszcza te w płóciennych okładkach. Wydana tak w dwóch tomach Czarodziejska góra Tomasza Manna kompletnie się już rozpada, ale wygląda i pachnie jak nic innego na świecie. Ale o moich ulubionych autorkach i autorach świadczy przede wszystkim to, czy zebrałam w papierze ich pełną twórczość. Patrząc pod tym kątem na półki, dochodzę do wniosku, że nie jestem oryginalna. Są tu w komplecie: Wiesław Myśliwski, Witold Gombrowicz, Olga Tokarczuk, Ryszard Kapuściński, Umberto Eco, Hermann Hesse, Susan Sontag, Hannah Arendt, Italo Calvino. Do tego grona niebawem dołączy chyba Elena Ferrante. Uwielbiam też albumy z malarstwem, zwłaszcza surrealistycznym. Od liceum zebrałam również wszystko, co napisano kiedykolwiek o Krzysztofie Kieślowskim.
Do tego dochodzi pełna filmografia Kieślowskiego z kolekcji Best Filmu. Filmy na DVD to zresztą moja kolejna słabość. Pudełka filmów traktuję jak okładki książek. I tak apteczka powiększa się o kolekcję obrazów z Nowych Horyzontów, zbiór Stanleya Kubricka, Ingmara Bergmana, Pedra Almodóvara, Jima Jarmuscha, ale też wszystkie części Władcy pierścieni, Harry’ego Pottera oraz Star Wars. Traktowane z miłością. I nie ma przebacz, ta mania idzie dalej. Przeobraża się w kolekcję płyt CD oraz winyli. Najukochańszą płytą, obok bardziej współczesnych zauroczeń, jak Alt-J, The XX, Florence and The Machine czy stary Chet Faker, jest chyba wydana na przezroczystym krążku pełna dyskografia Julie London. Dostałam ją w prezencie od ważnej osoby i w przypadku pożaru chwyciłabym ją zaraz po Máraiu.
Obok żywej muzyki lubię też żywe pismo, więc dużo u mnie zeszycików, notatników i wszelkiego rodzaju karteczek. Jeśli ktoś ma już wyobrażenie o moim domu jako o koszmarze Marie Kondō, to ma trochę racji. Zwłaszcza że do tego dochodzi dziwny zwyczaj zbierania biletów i pocztówek z muzeów, których używam potem jako zakładek do książek. Od jakiegoś czasu tnę też stare gazety, które zalegają hałdami, i wyklejam kolaże. Obdarowuję nimi później znajomych.
Do podręcznych rzeczy należą też nożyczki i ołówek do zakreślania zdań w książkach. Ołówek musi być wszędzie tam, gdzie zdarza mi się czytać. I niestety, jako znak czasów, telefon, ze swoim notatnikiem niewymagającym żadnego ołówka oraz zapisanymi podcastami i audiobookami. Treści audio coraz mocniej zapisują się jako część mojej niepodręcznej podręcznej apteczki. Choć jak siebie znam, gdyby były wydawane na płytach, z pięknymi okładkami, musiałabym mieć i je na półce. Koniecznie w komplecie.