Tłumy dźwięków zbliżają się do dziewczynki, przepychają się, każdy chce pierwszy dotrzeć do jej uszu, by uderzyć w nie jak młotek. Uszy są otwarte, gotowe przyjąć je wszystkie. Najpierw zakrzyczał brat, potem muchy zabrzęczały i odleciały i słychać było tykanie licznika prądu.
Głosy, które wdzierają się do jej uszu, pozostają w nich i nakładają się na siebie. Dziewczynka wciska do ucha palec, próbując je wypchnąć, ale bez powodzenia. Stara się siadać za czyimś uchem, żeby to ono przyjęło w siebie te nasuwające się dźwięki, próbuje coś zrobić, żeby się nie tłoczyły, lecz one chcą dostać się do wszystkich uszu. Jest upał, każdego skwarnego dnia pralka uparcie powtarza swoje monotonne dudnienie, które staje się nieodłącznym elementem świata. Obok stoi matka.
A potem upadła.
Po jakimś czasie, kiedy cała zmieniła się w płomień, dźwięki przestały do niej dochodzić, nie słyszała nawet chluśnięcia zimnej wody, którą matka oblała jej rozpalone ciało. Ruchowi ust matki odpowiadał bezruch ust ojca, który był blisko.
Pojechali we trójkę.
Masz przed sobą otwarty tekst, który udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio. Wykup prenumeratę lub dostęp online.
Kiedy znaleźli się w białym pokoju, ojciec wziął dziewczynkę na ręce i położył na wysokiej leżance. Lekarz podciągnął jej sukienkę. Odepchnęła jego dłoń z całą siłą, na jaką mogła się zdobyć mimo słabości. Wziął małą latarkę i zajrzał jej do obojga uszu, żeby zobaczyć dźwięki, które tam weszły i już zostały. Jej usta nie przestawały drżeć. Nie słyszała, co mówił lekarz, a powiedział, że to ostre zapalenie uszu i że przywieźli ją w porę, bo gdyby się trochę spóźnili, mogłaby całkiem stracić słuch. Dodał, że schorzenie będzie powracać przez całe życie, bo jednak przyjechali za późno. To powie jej w przyszłości matka przy kolejnych nawrotach choroby.
W drodze do domu matka gniewnie, bez przerwy, ruszała ustami. Ojciec trzymał kierownicę prawie nieruchomo, usta też miał nieruchome. Na tym bezruchu ust ojca zawisła cisza, a na niej oczy dziewczynki.
Przenikliwy gwizd, który przeszył jej uszy, był zapowiedzią upadku, a upadek zapowiadał, że uszy wypełnią się dźwiękami. Kiedy się podniosła, jej ciało było jak uschnięty liść.
W środku ciszy wyciągnęła się na łóżku. Siedząca obok matka wkraplała jej do uszu oleisty płyn. Po kilku dniach zabrała ją do doktora, a ten odesłał je do pielęgniarza. Pielęgniarz założył dziewczynce plastikowy fartuch, przyłożył zimne metalowe naczynie do szyi pod uchem, następnie wetknął do niego największą na świecie strzykawkę i strumień wody zaczął wlewać się do środka i wylewać do naczynia opartego na ramieniu. A potem nie było już raju ciszy i powrócił świat dźwięków.
W domu panował nieustanny gwar. Cichł tylko wtedy, gdy matka się modliła, a także w sypialni rodziców, za zamkniętymi drzwiami. Nawet telewizor dołączał się do tych seansów rodzinnej pokory, ale modlitwa trwała krótko, drzwi niebawem się otwierały i można już było jedynie uciekać przed wszystkimi możliwościami dźwięków i choroby, by szukać ciszy.
Dziewczynka przestała spożywać posiłki razem z rodzeństwem, bo więcej przy nich było krzyku niż jedzenia. Jadała sama, potem sama zasypiała w salonie, bo krzyki sióstr niosły się aż do sypialni. Później ojciec zbudował ścianę oddzielającą jej posłanie od kanapy dla gości, ponieważ goście robili jeszcze więcej hałasu niż rodzeństwo.
Lecz dźwięki wciąż do niej podpełzały przez otwory w drzwiach, szczelinę między dolną częścią drzwi a podłogą, między drzwiami a framugą, i ze wszystkich miejsc. Za dnia szła daleko na pola, wieczorem siedziała w ojcowskim samochodzie i wracała do domu dopiero wtedy, kiedy wszyscy usnęli. Kluczyki do samochodu kładła na kominku i szła do swojego pokoju, a kiedy rozlegał się kolejny dźwięk, oddalała się.
Samotność strzegła dla dziewczynki miejsca pośród ciszy.
Ojciec siedzi po turecku na kolorowym dywanie w paski, jego długie nogi otaczają ponad połowę okrągłej tacy. Dziewczynka ledwo otacza nogami pozostałą jej część. Między nimi, nad tacą, z ust ojca rozbrzmiewa odgłos chrupania ogórków. Potem oboje idą do samochodu.
Samochód wiezie ich dokądkolwiek, jadąc, są spowici w ciszę i osamotnienie, tymczasem za oknami przesuwają się kolejne obrazy. Cisza rozciąga się aż do końca drogi, tam gdzie podwórze domu.
Na podwórzu jest cicho, dopóki jego prawej części nie zapełnią siostry, które przyszły się bawić albo kłócić. Tak czy inaczej, towarzyszy im gwar, dziewczynka wycofuje się więc do samochodu i obserwuje je w lusterku wstecznym ze środka kabiny. Ich dalekie głosy przenikają przez szyby jak szepty.
W rogu lusterka widać siódmą siostrę stojącą obok dwóch kamieni, na których położyła mały kijek. W ręku trzyma duży, który zbliża do małego. Patrzy w górę, potem na mały kijek, znów w górę, znów na kijek, jeszcze raz w górę, i uderza go dużym kijkiem. Mały przelatuje w lusterku, przemierza je i znika, a w ślad za nim znikają siostry.
Raz je widać, raz ich nie widać, gdy tak gonią za małym kijkiem. W końcu zaczyna siąpić deszcz i zapędza je do domu.
Pierwsze krople deszczu spadają na dach samochodu. Zapowiada się ulewa, a kiedy się nasila, jej głos staje się miękki, zniża się do szeptu. W środku samochodu wilgoć i dźwięki wydają się odległe. W szkole, gdy na zewnątrz pada, głosy pozostają w klasie. Jedyne milczenie nastaje po lekkim pukaniu do drzwi, za którymi stoi sąsiad trzy- mający płaszcz. Dzieciaki w szkole gadają, że się w niej kocha.
Otworzyła drzwi samochodu i przymknęła oczy, żeby nie dostało się do nich zimne, drażniące powietrze. Przeszła przez podwórze, potem po błocie, aż znalazła się przy drzewie za domem sąsiada, i tam czekała, kiedy wyjdzie.
Razem przeszli przez błoto, potem przemierzyli podwórze i doszli do samochodu. Kiedy zamknęli za sobą drzwi, wrócił deszcz, a razem z nim cisza. W zamkniętej kabinie zaczęli się bawić w ojca i matkę.
Ręka zbliżyła się do drugiego ciała równie szybko, jak ręka siódmej siostry do małego kijka. Matka kładzie dłoń na dłoni ojca. Potem na jego twarzy. Ojciec dotyka nogi matki. Matka dotyka jego włosów. On kładzie rękę na jej plecach. Ona wsuwa mu rękę pod ubranie, na pierś. Dłoń dziewczynki usłyszała szmer serca, który ucichł, kiedy się cofnęła.
Tak się bawili, aż deszcz ustał. Dziewczynka nie położyła już ręki na sercu sąsiada, by cisza zachowała w tajemnicy ich zabawę w „ćśołim”. Dziewczynka stoi na skraju tarasu, obejmując łuszczącą się farbę na pobliskim słupie. Włosy zakryła chustką matki i nie odrywa wzroku od dalekiej ulicy przed sobą. Wydaje się, że w oddali nie słychać żadnych dźwięków.
Kiedy przejedzie siedemnaście samochodów, zjawi się brat. Jeden dwa trzy cztery pięć sześć siedem osiem dziewięć dziesięć jedenaście dwanaście trzynaście nie wie czy brat przyjedzie czternaście piętnaście oby przyjechał szesnaście może nie przyjedzie siedemnaście. Sygnał karetki pogotowia przenika przez chustkę zakrywającą jej uszy.
Ten dźwięk był z początku miękki jak formująca się fala, która zbliżając się do brzegu, staje się coraz gwałtowniejsza i głośniejsza, a chaotyczny krzyk kobiet był jak piana.
Karetka wjechała na podwórze.
Dziewczynka przytknęła głowę do ściany, nie bacząc na szorstkość obłażącej farby. Oczy utkwiła w tylnych drzwiach pojazdu, które zaraz się otworzą, wyskoczy z nich brat, wbiegnie po schodach na taras, zerwie jej z uszu chustkę, zakrzyczy na cały głos, a ona umrze.
Drzwi się otworzyły, lecz brat nie wyskoczył. Wyniesiono go na noszach na taras, a potem do środka domu.
Po chwili się tam wślizgnęła.
Matka siedzi na kolorowym dywanie w paski, nogami otacza nieruchomą głowę brata. Resztę jego ciała przykrywa wyprasowane białe prześcieradło, na którym widać bladobrązowe kwadraty. Jest cicho. Brat już nie wydaje żadnego głosu.
Dziewczynka wsłuchała się w martwego brata, lecz cisza pozostała jego jedynym istnieniem. Już na zawsze.
Przeczytaj też: Palestyńczycy, naród zakładników
Matka otworzyła szafę, wewnątrz której znajdowały się dwie niewielkie szuflady. Pierwsza należała do ojca i była pełna skarpetek. Druga należała do matki i jeszcze pozostało w niej miejsce.
Dziewczynka nie podeszła do szafy. Z odległego łóżka ojca obserwowała, co się dzieje, lecz czarne ubranie matki wszystko przesłaniało. Dochodziły do niej tylko odgłosy przeszukiwania drugiej szuflady i brzęk zderzających się ze sobą bransolet na matczynym przegubie.
Kiedy matka w końcu się odwróciła, trzymała w palcach małą fotografię.
Po kilku dniach z małej fotografii zrobili dużą, która zawisła na ścianie nad telewizorem, na przekór śmierci. Drzwi pokoju są otwarte i prostokątne. Dziewczynka przed snem mogła ze swojego łóżka oglądać telewizję.
Gdyby telewizor był włączony, nie spuszczałaby wzroku z ekranu. Wraz ze śmiercią obraz z telewizora znikł, nad nim osiadł portret brata. Od jakiegoś czasu dziewczynka wpatruje się w nieruchomy obraz. Jej oczy widzą i już zawsze będą widziały przekrzywiony krawat na szyi brata. Nie miał czasu go poprawić, a wystarczyłoby tak niewiele.
Gdyby trochę obciągnął krawat w dół po lewej stronie. Dziewczynka przymyka oczy, żeby przyspieszyć nadejście snu. Znów odrobinę je otwiera.
Drzwi pokoju są prostokątne i proste. W środku widać telewizor, a nad nim zdjęcie, na którym przekrzywiony krawat wprowadza zamieszanie.
Dziewczynka przechyliła głowę, a wtedy cały prostokąt się przechylił, lecz krawat pozostał pośrodku. Gdyby telewizor był włączony, zmieniające się obrazy na jego ekranie przezwyciężyłyby nieruchomy portret brata.
Podpełzła na skraj łóżka i wysunęła poza nie głowę, żeby w tej pozycji wyrównać krawat, lecz prostokąt przechylił się jeszcze bardziej, a krawat się nie wyprostował.
Zwisła połową ciała poza łóżko, żeby móc się przechylić tak, jak chciała, i oparła się dłonią o podłogę, by utrzymać się w nowym położeniu. Teraz widziała już nie przekrzywienie, lecz chaos zapowiadający upadek.
Telewizor chce zejść ze stołu, stół chce wejść do pokoju, prostokąt drzwi zaraz się przewróci i pociągnie za sobą portret brata, który spadnie i zasypie podłogę drobinami szkła, a te znajdą się blisko jej ręki opartej o podłogę. Zimne, ostre, sprawią ból, pocieknie krew. Szybko podniosła rękę z podłogi i spadła z łóżka.
W ciszy domu rozległ się słaby głos zapowiadający płacz. Zareagował na to czarny cień, który wskoczył w środek prostokąta, zasłaniając telewizor i portret.
Szósta siostra podniosła dziewczynkę i położyła na łóżku. Podeszła do telewizora i włączyła go, maksymalnie ściszając głos, żeby mieszkańców domu nie obudził taki brak szacunku dla zmarłego. Dziewczynka pozostała w łóżku, patrząc przez prostokąt drzwi na zmienne obrazy przewijające się po ekranie. Od czasu do czasu przenosiła wzrok na szóstą siostrę, która siedziała przy niej, uczestnicząc w ciszy.
Samochód okrąża podwórze, szukając cienia. Wysuwa się pierwsza stopa, zawisa w powietrzu, staje na ziemi, za nią druga, w końcu robi się ich osiem.
Czterech ludzi w milczeniu krąży po podwórzu, czekając, aż gospodarze ich zauważą. Sami nie dostrzegają dziewczynki siedzącej w ojcowskim samochodzie w najgłębszej ciszy. Ona widzi ich w lusterku wstecznym, wychodzi do nich, a tam, gdzie się spotykają, nadal trwa cisza. Weszła przez drzwi domu, zza których wyłoniły się matka, czwarta siostra i piąta siostra, a dziewczynki nie było za nimi widać. Wyszły na spotkanie czterem malarzom, którzy od tej pory przyjeżdżali tu co rano.
Miłość rozgrywa się w tajemnicy, ale wychodzi na jaw, kiedy najstarszy syn słucha uważniej niż inni, jak czwarta siostra mówi malarzom o kolorach i ich rozmieszczeniu w poszczególnych pokojach. Jej głos, chłodny jak dym o poranku, dociera wyłącznie do jego uszu.
Poranek mija, czwarta siostra odchodzi razem z nim, dopiero w południe piąta siostra przynosi obiad na ciasno zastawionej tacy. Idzie, jakby cała powierzchnia pod jej stopami była miękka i równa. Matka napełnia talerze prawie po wręby, ale nie wyżej niż tam, gdzie zaczynają się twarze księżniczki i księcia wymalowane na obwódce. Choć droga z tacą jest długa i niełatwa, jedzenie, nawet zupa, nigdy nie przekracza granicy wytyczonej przez obie twarze.
Średni syn spotyka się z piątą siostrą w pół drogi, gdzie nie ma nikogo, i tylko para unosząca się znad potraw rozdziela ich twarze.
Piąta siostra trzyma tacę w dwóch miejscach, a on podchodzi, żeby ją przejąć. Farba na jego rękach zdążyła wyschnąć, nie zostawia więc żadnego śladu na jej dłoniach, kiedy się ostrożnie stykają, uważając, żeby zawartość talerzy się nie wylała.
Dłoń spoczywa na dłoni, potem powoli się od siebie oddalają w przeciwnych kierunkach, a miłość rośnie w siłę. Dziewczynka nie nosi dużej tacy z jedzeniem ani małej z kawą. Codziennie czeka, aż zdarzy się miłość z najmłodszym synem. Nosi to swoje czekanie od domu do samochodu ojca zaparkowanego obok auta jego ojca. Lecz miłość nie przychodzi.
Przeczytaj też: Missing People. Opowiadanie Karin Smirnoff
Pewnej nocy, kiedy prace jeszcze trwały, czekała, aż nastanie ranek, żeby poprosić malarzy o pomalowanie jej pokoju na pomarańczowo, kolor jego koszuli. Lecz oni wszystko wymalowali na biało.
Taca jest czysta, szklaneczki z herbatą równo ustawione, dziewczynka niesie ją ostrożnie, powoli, by ostrożność stała się wyrazem miłości. Doszła do połowy drogi, lecz młody malarz na nią nie czekał. Ręce jej drżały z wysiłku.
Pozostały odcinek pełen jest kolorów rozpływających się na wszystkie strony. Dziewczynka stara się nie stąpać po kolorach, więc nadkłada drogi, mijając strumienie farby, wiaderka i pędzle. Im jest bliżej malarzy, tym bardziej drżą jej ręce. Kiedy do nich dochodzi, w szklaneczkach nie ma już ani odrobiny herbaty.
Wyszła z domu i zaczęła gwizdać, żeby dźwięk wniknął do jej uszu, niech zachoruje, niech umrze z dala od wszystkich oczu i uszu. Gwizdanie odbiera jej oddech. Przestaje, żeby zaczerpnąć powietrza, które znów ma posmak farby. Tymczasem, kiedy go nabierała, rozległ się nagle inny gwizd. Rozejrzała się wokół, by ustalić, skąd dochodzi, ale nie zobaczyła, z czyich ust się wydobywa. Dobiegał z miejsca, gdzie malowali pokoje.
Znów zagwizdała i znów odpowiedział jej ten drugi dźwięk. I tak było dzień po dniu, aż skończyli malować. Gwizd był miłością, cisza, która po nim nastała, położyła jej kres.
Dziewczynce przyśniło się, że idzie na spotkanie z Bogiem. Jej ciało unosi się do góry, a ona pozostaje w dole, śledząc drogę po szarym niebie zaczynającą się od zrujnowanego domu, który przemienia się w uschniętą winnicę. Gałęzie wypełniają niebo we wszystkich kierunkach, po czym stopniowo stają się coraz rzadsze, aż pozostaje tylko jedna. Dziewczynka stoi tam, gdzie gałąź się kończy, i czeka chwilę, aż pojawi się Bóg. Niebo przecina potężna błyskawica koloru winogron, lecz gromu nie słychać.
Dziewczynka wstaje z łóżka i idzie do łazienki.
Nocą cisza może by żyła, gdyby nie słabe dźwięki, zagłuszane w ciągu dnia przez głośne dźwięki. Łóżko, z którego wstała. Woda, która zawisa na jej rzęsach, i dziewczynka, ilekroć otwiera oczy i je zamyka, słyszy odgłos oddzielających się kropli.
Tylko Bóg nie ma głosu.
Dziewczynka staje, żeby się pomodlić, po czym siada. Oddalanie się od dźwięków zaczęło się po to, by się oddalić od choroby. Później tym samym sposobem dźwięki zaczęły oddalać się od dziewczynki. W szkole nikt z nią nie rozmawia, przestała być częścią domu, jakby pokłóciła się na dobre ze wszystkimi, a milczenie stało się karą. Rozciąga się na wszystkie strony, gdziekolwiek spojrzy. Bóg wydalił z raju głosy Adama i Ewy, a później w ten sam sposób głosy oddaliły się od Niego i zapomniały o Nim. Nie nastanie dzień, w którym Bóg pogodzi się z ludźmi. Jest wielki w swoim milczeniu.
Przeczytaj też: Pieśń prorocza. Fragment powieści Paula Lyncha, laureata Nagrody Bookera 2023
Pochyliwszy głowę, patrzyła na kafelki posadzki, które nocą straciły blask, bo zabrały go gwiazdy, i widać było tylko słabe światło, gdy oczy przyzwyczaiły się do ciemności. W pustą przestrzeń przed jej schyloną głową wkroczyły dwie stopy. Słabe światło ukazało, jakie są wielkie i spuchnięte i że paznokieć dużego palca prawej nogi ropieje. Dziewczynka trzyma się matczynej sukni i patrzy na drogę, gdy idą do lekarza. Widzi, że paznokieć, który ją poprzedza, ropieje. Odkąd zaczęła chodzić do lekarza sama, już go nie widuje.
Stopy matki są nieruchome jak część ciszy, która zajęła miejsce między nimi dwiema. Często jest jak gniew, czasami jak ciężar. Matka może w każdej chwili otworzyć usta, a wtedy uniesie zasłonę i cały dom zobaczy ostatnią scenę historii choroby, która z początku dotknęła ucho, a na końcu umysł. O tej porze nocy sen jest lepszy od modlitwy.
Zanim zasłona ust matki się poruszy, dziewczynka próbuje zdobyć się na obojętność. Cisza nie może być już bardziej cicha ani złowroga.
Podniosła głowę ku twarzy matki.
Usta matki układały się we wspomnienie dawnego uśmiechu. Uśmiech matki pojawił się w ciszy, zanim dziewczynka zaczęła się modlić.
Głos muezina jest jak drobny puder, który w ciszy rozsypuje się na wszystkie strony.
Dziewczyna siedzi sama na metalowej ławce, która pomieściłaby dwie, najwyżej trzy osoby. Prawy brzeg ławki jest równoległy do brzegu morza. Naprzeciw niej wznoszą się wysokie mury, a fale nieustannie próbują się na nie wspiąć. Schroniła się na jedynej ławce w porcie, by nie spryskały jej fale rozbijające się o mury.
Jak gdyby tamto morze nie było tym spokojnym w jej pobliżu. Światło wnikające w jego ciemność wydobyło ruch kawałka niebieskiej plastikowej torby znajdującej się pod wodą. Porusza się delikatnie jak syrena, i tak jak syrena musiała za wyjście na ląd zapłacić wiecznym milczeniem, tak i torba musiała na wieki zamilknąć, gdy zanurzyła się w morzu. To milczenie jest jak cena. Jest też takie będące karą wymierzoną przez wszystkich, bo nie ma ucieczki od tego, co zrobił ojciec. Milczenie jej małżeństwa było dobrowolne.
Koniec azanu.
Przełożyła Hanna Jankowska
Fragment pochodzi z książki Dotyk Adanii Shibli w przekładzie Hanny Jankowskiej, która ukaże się 14 października 2024 roku nakładem Wydawnictwa Drzazgi. Książkę można zamówić tutaj.