Na papierowej radzieckiej mapie okolic Broszniowa, gdzie Haupt chodził po górach, opuszka palca zastępuje mi pomarańczowego ludzika. Sunę wzdłuż linii kolejowej, potem przez zieleń gór i po stopniach krągłych bladobrązowych poziomic, natykam się na niebieskie linie rzek, przerywane szlaki ścieżek i widoczne gdzieniegdzie kreski bagien. Przesuwam palec pomiędzy wyznaczanymi przez równoleżniki i południki kwadratami raz wolno, raz szybciej, aż natrafiam na maleńkie czarne mrowiska zabudowań albo kształty liter, zapisane cyrylicą w terenie cząstki nazw. Hurra, przez kształty, linie i odcienie, w gęstwinach lokalności na drugą stronę gór! Przyjemność porównywalna do jazdy pociągiem, wchodzenie w przestrzeń jest tu pozornie nieograniczone, odbywa się w ramach obszaru mapy bez przeszkód – ceną za tę swobodę będzie jednak redukcja do płaszczyzny, wyeliminowanie wymiaru głębi.
Masz przed sobą otwarty tekst, który udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio. Wykup prenumeratę lub dostęp online.
Andrzej Niewiadomski wspomina o przyjemności, jaką daje sama onomastyka – czyli obecne na mapie nazwy miejscowości, lądów i wód. Czytelnik Mapy jest podejrzliwy wobec tej tezy – książka Niewiadomskiego została obłożona właśnie w mapę bez nazw, zapełnioną jedynie połaciami lasów, pasmami dróg i wpisanymi w kartograficzną siatkę rozmaitymi symbolami, która najdobitniej pokazuje, że przyjemność z jej oglądania wcale się przez to nie zmniejsza. Zadziwienie nienazwaną, uporządkowaną jedynie za pomocą symboli przestrzenią powoduje wręcz, że od połaci tej mapy trudno oderwać wzrok, i to niezależnie od tego, czy patrzymy na nią po raz pierwszy czy setny. Szczęśliwie wydawcy umieścili ją tu w wersji złożonej, można otworzyć książkę, nie rozpościerając całej płachty, w przeciwnym razie zapewne mało kto zdołałby się oprzeć pokusie nieustannego gapienia się na mapę zamiast czytania książki – co zresztą pozostawałoby w zgodzie z intencjami autora, który obcowanie z mapą przedkłada nad wszelkie, choćby najsensowniejsze rozważania. Z ostatniego rozdziału, opisującego wyprawę do przedstawionego na okładkowej mapie miasteczka S., domyślamy się, że chodzi o Solec nad Wisłą, gdzie jeden z głównych placów nosi rzadką nazwę Bolesława Śmiałego.
Od razu wpadam na pomysł, żeby tropem Niewiadomskiego wyprawić się wirtualnie ulicami miasteczka i, podobnie jak on w opowieści o wyprawie do S., znów porzucić na chwilę rozważania o mapie na rzecz wpatrywania się, uprawiania mapy, praktykowania jej. Okazuje się jednak, że w Solcu nad Wisłą samochód Google’a prze jechał tylko okrążającą miasto drogą wojewódzką 754 i nie ma szans na obejrzenie któregokolwiek z miejsc odwiedzanych przez bohatera Mapy. Pod remizą na rogu Wąskiej i Strażackiej ludzik spotyka za to staruszkę w kwiecistej burej spódnicy z nieśmiertelną wielką torbą w kratę – postać, która mogłaby zostać uwieczniona przez Paola Ciria na żółtawym murze remizy w hołdzie wszystkim staruszkom z pakunkami poruszającym się po obrzeżach miasteczek w prze mijających sekundach świata.
Przeczytaj też: Wklejeni w widok
Źródłem radości z map może się stać nie sama onomastyka, ale szerzej – wspomniane już tutaj bogactwo kartograficznych znaków, które, jak zauważa Niewiadomski, odzwierciedla bogactwo bycia. Co to znaczy? Na mapach Google’a kolejne warstwy bogactwa kartograficznych znaków można włączać i wyłączać zależnie od preferencji: na przy kład na mapie Tailfingen, gdzie Werner Herzog rozwiesił wreszcie w pokoju hotelowym mokre ubrania po tamtej śnieżnej zawiei, a potem poczuł się nagle w brzydocie miasteczka bardzo samotny, można poza niebieskimi znaczkami sklepów i pomarańczowymi restauracji, białymi uliczkami i niebieską kreską rzeki Schmiechy włączyć warstwę terenu, aby pojawiły się także brakujące poziomice na okolicznych górach, czy warstwę oznaczonych gęsto zielonymi przerywanymi liniami tras rowerowych. Używana przez Herzoga na wzniesieniach Jury Szwabskiej papierowa mapa Schella oczywiście nie miała takich udogodnień – bogactwo bycia było na niej reprezentowane przez zestaw podstawowy: oznaczenia miejscowości, szczytów, dróg i odpowiednie kolory.
Źródłem radości z map może się stać nie sama onomastyka, ale szerzej – wspomniane już tutaj bogactwo kartograficznych znaków, które, jak zauważa Niewiadomski, odzwierciedla bogactwo bycia.
Czy bogactwo bycia jest tym obfitsze, im większa różnorodność kartograficznych znaków? A zatem czy mapa Google’a, albo mapa papierowa z dodatkowymi właściwościami, lepiej odzwierciedla owo bogactwo niż podstawowa mapa Schella? Wydaje się, że nie. Nie zachodzi też odwrotna zależność: mapa z zaznaczoną jedną miejscowością i jedną drogą lub odpowiednio wybrany możliwie pusty fragment mapy google’owskiej, jaki nietrudno znaleźć na przykład na leżącej dziś w Białorusi, opiewanej przez autora Mapy Niewiadomszczyźnie, nie wywoła wrażenia większej obfitości bycia niż mapa o zwykłej liczbie oznaczeń. Ta zależność nie dotyczy jedynie banalnych mapek rozdawanych w punktach informacji turystycznej, na których zabytki i inne atrakcje regionu oznaczono ikonkami tak dużymi, że nie wiadomo, gdzie się właś ciwie znajdują. Taka mapa jest z gruntu fałszywa, z założenia nieprecyzyjna, od początku rezygnuje z zajmowania się podstawowym powołaniem kartografii – lokalizacją. Funkcja odzwierciedlania bycia wiąże się zatem nie z liczbą czy rozmaitością karto graficznych znaków, ale z obecnym w nich wskazaniem: to tutaj. Mapa świętuje lokalizację, zwraca na nią uwagę, umożliwia przyglądanie się przestrzennym zależnościom i ich podziwianie – to właśnie ta jej odświętność łączy ją na trwałe z byciem i leży u podstaw wyjątkowej przyjemności patrzenia na mapy.
Nieco inaczej widzi to Niewiadomski. Autor Mapy wylicza trzy kartograficzne elementy, które ze szczególną siłą kierują uwagę w stronę Dasein, czyli bycia: wyspa (ze względu na, mówiąc w skrócie, jej tajemni czość, co Judith Schalansky wykorzystuje w Atlasie wysp odległych), miasteczko (przeciwnie – ze względu na swojskość) i granica. Ta ostatnia pojawia się na wszystkich mapach, nie tylko jako granica państw, ale każda linia oddzielająca od siebie elementy mapy: wybrzeża, wody czy lasy. I o ile ten zestaw najważniejszych elementów wydaje mi się dobrany dość arbitralnie – można by dodać do niego z odpowiednim uzasadnieniem choćby drogę czy dom – o tyle łatwo się zgodzić, że akurat granica pełni na mapie szczególną funkcję, bo stoi u samego jej początku: mapa zaczyna się od wytyczenia linii, oddzielenia od siebie elementów o różnym charakterze.
Przeczytaj też: Napisz w liście, że granica wróciła. Fragment książki „Rubież. Reportaż wędrowny”
W tym sensie czynność mapowania jest też próbą okiełznania przestrzeni świata, zapisem zawłaszczającego aktu, jak określił chodzenie, poruszanie się przywoływany w poprzednim rozdziale Michel de Certeau. W takiej interpretacji przyjemność płynąca z mapy wiąże się też właśnie z zawłaszczeniem – objęciem choćby chwilowej władzy nad przestrzenią.
Powracam tu do najistotniejszego aspektu przyjemności, jaką dają mapy – stanowią zapis świata w wersji dwuwymiarowej, przełożenie niedostępnego trójwymiaru na płaszczyznę. Wspominałam już o tym w kontekście wymiaru „głębi”, który mapa eliminuje z przedstawionego na niej świata, warto jednak podkreślić doniosłość tego momentu. Oto płaska pluskwa, zamknięty w dwuwymiarze człowiek, który tęskni nieskończenie za pełnym trójwymiarowym światem, uzyskuje dostęp do jego płaskiej wersji, w całości danej zmysłom, do idealnego substytutu otaczającej go przestrzeni. Czy tam, w dzikiej gęstwinie, gdzie dolina Czeczwy przełamuje się w dolinę Łomnicy, oprócz poupychanych po kieszeniach bułek Zygmunt Haupt miał ze sobą mapę? Na pewno studiował ją przed wybraniem się na wycieczkę, jeszcze w leśniczówce pana Duna. Na trasie jego wędrówki, gdzieś w okolicach powiedzmy 48 stopnia i 42 minut szerokości geograficznej północnej oraz 24 stopnia i 1 minuty długości geograficznej wschodniej, od dawna już w granicach innego państwa, nadal być może leży obrośnięty mchem śliski głaz, który – jak się Zygmuntowi zdawało – umyślnie strącał jego stopę, opowiadając się po stronie wrogiej dzikości. Zupełnie jakby „wpadł do klubu angielskiego bez zaproszenia i niewłaściwie ubrany”.
Mapa świętuje lokalizację, zwraca na nią uwagę, umożliwia przyglądanie się przestrzennym zależnościom i ich podziwianie – to właśnie ta jej odświętność łączy ją na trwałe z byciem i leży u podstaw wyjątkowej przyjemności patrzenia na mapy.
Czy rzut oka na płachtę mapy uratowałby przed grozą przestrzeni,przed rozpaczą, która dopadła go na brzegach tam tego potoku? Ratunek, który przynoszą mapy, nie koniecznie sięga sfery egzystencjalnej, nie powinien być rozumiany zbyt dosłownie. Jednak tamta rozpacz młodego Zygmunta miała przecież charakter poznawczy, wręcz fenomenologiczny, bo dotyczyła kłopotów z postrzeganiem świata. Płaskość mapy – a podobnie, jak zaraz się okaże, płaskość malarskiego płótna – staje się narzędziem ukojenia zmysłów, narzędziem poznania i okiełznania niedostępnej na co dzień przestrzeni. Siła fantazji o spójności mapy z terytorium, ogrom przyjemności płynącej z mapy zgodnej z trasą wędrówki, święto lokalizacji – wszystko to prowadzi do chwilowego uśmierzenia tęsknoty za przestrzenią. Tylnymi drzwiami mapy uzyskujemy dostęp do angielskiego klubu. Wszystko nagle się zgadza: wędrujące ja, skos pagórka, ścieżka wzdłuż potoku, śliski głaz. Płaska pluskwa jest u siebie, tutaj.

Fragment pochodzi z książki Droga przez łąkę. Sześć esejów o przestrzeni Zofii Król, która ukazała się nakładem wydawnictwa Karakter. Książkę można zamówić na stronie wydawnictwa.