Jest upalny wrześniowy poranek. W ciężkim równikowym powietrzu wisi groźba deszczu, a ubrania zaczynają kleić się do skóry już o dziewiątej. Ian Koli czeka na mnie przed zatłoczoną kawiarnią Connie’s Coffee Corner, zlokalizowaną w Kibera Town Centre — ośrodku społecznościowym w Kiberze, dzielnicy Nairobi. Kiedy się przedstawiam, sprężystym krokiem i z ręką wyciągniętą na powitanie podchodzi do nas także przyjaciel i były współpracownik Iana, Benjamin Ngito.
Ian i Benja znają się z czasów wspólnej pracy w amerykańskiej organizacji non profit Sama, która zleca prace cyfrowe w Afryce Wschodniej. Ubrany w wyblakły T-shirt marki Superdry i prezentujący dwudniowy zarost, Benja opowiada, że jego przygoda z nią zaczęła się właśnie tu, gdzie stoimy, obok kawiarni Connie’s. W 2008 roku lokalny zespół rekrutacyjny Samy zaproponował mu honorarium za zwerbowanie 20 młodych mieszkańców Kibery na szkolenie informatyczne w sąsiedniej kafejce internetowej. Udało mu się znaleźć tylko 19 ochotników, więc sam zapisał się jako dwudziesty.
— Nie miałem wyboru — mówi. — Potrzebowałem tej kasy.
Ostatecznie przepracował w Samie pięć lat.
Masz przed sobą otwarty tekst, który udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio. Wykup prenumeratę lub dostęp online.
W 2018 roku również Ian dostał propozycję stałego zatrudnienia w tej organizacji. Z początku myślał o prostych pracach administracyjnych czy porządkowych, był więc zaskoczony, kiedy przyjaciel powiedział mu, że chodzi o sztuczną inteligencję. Jak sam mówi, nie miał pojęcia, czym ona jest. Nigdy wcześniej nie pracował w biurze, a już na pewno nie w sektorze nowoczesnych technologii. W okresie dorastania imał się różnych doraźnych zajęć — sprzątał, pracował na budowach, organizował oddolne akcje społeczne. Gdy nie mógł znaleźć innego zatrudnienia, brał pieniądze od lokalnych polityków za sianie zamętu w dzielnicy podczas wyborów. Inicjował wznoszenie barykad na ulicach, palenie opon czy rozróby z policją.
— Tutaj, w getcie, żyje się z dnia na dzień. Kiedy komuś udaje się zdobyć odrobinę gotówki, od razu wydaje ją na jedzenie — tłumaczy.
Z rozmów z Benją i innymi przyjaciółmi wiedział, że praca w Samie zmieniła ich życie. On też poczuł więc nadzieję na odmianę własnego losu i wyprowadzkę z ciasnego lokum, które zajmował wraz z sześcioma innymi młodzieńcami. Może nawet zdołałby zaoszczędzić trochę pieniędzy? Przyjął więc propozycję zatrudnienia i pracuje w Samie do dziś.
Kiedy dwa lata temu kontaktowaliśmy się wirtualnie podczas pandemii covidu, by porozmawiać o tej organizacji i jego pracy, Ian był przeraźliwie chudym chłopakiem z nieśmiałym uśmiechem pod rzadkim wąsem. Dziś prowadzi nas do swojego nowego domu w centrum Kibery. Mieszka w nim z żoną i czteromiesięcznym dzieckiem.
— Wiele się zmieniło — mówi.
Kibera. Czego nie widać z Doliny Krzemowej
Położona niedaleko centrum Nairobi Kibera jest jednym z największych slumsów w Afryce. Mieszkają tu najbiedniejsze warstwy społeczeństwa. Milion obywateli tego miasta nędzy znajduje się w ciągłym ruchu, zanurzony w magmie skomplikowanych relacji sąsiedzkich, ożywionych targów i zwykłych ludzkich spraw. Jesteśmy jak papierowe łódeczki niesione nurtem codzienności. Nikt nie unika rowów i rynsztoków — są tu normalnymi szlakami komunikacyjnymi. Na tych wąskich ścieżkach piesi muszą nieustannie uskakiwać przed taksówkami motocyklowymi (zwanymi boda-boda), trąbiącymi natarczywie dostawczakami i dziećmi biegającymi za piłką. Sklepy mięsne i przybytki fryzjerów konkurują o miejsce z salonami piękności i barami ze smażonym kurczakiem. Wszędzie widać reklamy wszechobecnej w Kenii firmy M-PESA, świadczącej usługi finansowe za pośrednictwem telefonów komórkowych. W nieruchomym powietrzu unosi się ostra woń psujących się odpadków, upału i ludzkich ciał.
Przeczytaj też: Narodziny idei Białego Zbawcy. Fragment książki „Afryka to nie państwo” Dipo Faloyina
Kibera to złożony, amorficzny organizm składający się z odrębnych osiedli, plemion i klas społecznych. Obowiązuje tu niepisana hierarchia. W miejscu zwanym Laini Saba, położonym na pagórku, u którego podnóża się znajdujemy, szerzy się przestępczość, a nędzne chatynki są zbudowane z gliny i płótna. W każdej z nich gnieździ się sześć–siedem osób. Tu, gdzie jesteśmy, w osadzie o nazwie Gatwikira, domostwa są kryte blachą, a czasem nawet mają murowane ściany. Można mieć taki dom na własność i dzielić go z jedną, góra dwiema osobami. Przede wszystkim jednak da się bez strachu wyjść za dnia na ulicę.
Jak mówi Ian, sensem życia kiberyjczyków jest przetrwanie. Muszą rywalizować o skąpe zasoby wody, radzić sobie z niedostatkiem energii elektrycznej i walczyć o nieliczne miejsca pracy. Jednoczy ich jednak fanatyczna wręcz lojalność wobec lokalnej społeczności i zbiorowa nieufność w stosunku do państwa. Spory rozstrzyga miejscowa starszyzna. Polityk, który rządzi dzielnicą od 20 lat, ma przydomek Baba, czyli Ojciec.
Nigdy wcześniej nie byłam w Nairobi, ale wychowałam się w Mumbaju. Stolica Kenii, z niespożytą przedsiębiorczością jej mieszkańców, ich codziennymi smutkami i żywiołowo okazywaną radością, trochę mi przypomina miejsce, z którego pochodzę.
Kiedy docieramy do jego domu, Ian wyciągniętym w górę kciukiem wskazuje drewniane schody.
— Pięterko — mówi z uśmiechem.
W tych stronach druga kondygnacja to rzadkość. Wchodzimy na górę i pokonujemy wąski korytarz obramowany ukośnymi dachami z blachy. Pachnie mydłem i świeżością. Kobiety rozwieszają pod gołym niebem dopiero co uprane, ociekające wodą ubrania. Niektóre z nich mają na plecach chusty z dziećmi. Pozdrawiają nas skinieniem głowy.
Ian prowadzi mnie do ostatniego pomieszczenia po lewej stronie. Schludne wnętrze jest oświetlone gołą żarówką. Wszechobecny w Kiberze dźwięk rapu dociera tu przytłumiony, jakby z oddali. Warkot wentylatora biurkowego wdziera się w panującą we wnętrzu ciszę.
— Oto mój dom — mówi Ian. — Karibu sana*.
Wnętrze zostało starannie zagospodarowane, do ostatniego centymetra kwadratowego. W pomieszczeniu znajdują się kanapa, dwa krzesła, odwrócona do góry dnem drewniana skrzynia, która pełni funkcję stołu, a także duże łóżko, ustawione w rogu i oddzielone wzorzystą zasłoną, zapewniającą odrobinę prywatności. Na jednej ze ścian powieszono otwartą szafkę na buty, w której widać kilkanaście par tenisówek Iana, a pod nią wiszą w rządku jego czapki z daszkiem. Przy łóżku, w nogach, ukryta przed wzrokiem gości, stoi kuchenka.
Na podwyższonej półce widzę laptopa, a obok niego ogromny telewizor, traktowany niemal jak bóstwo. Na stronie głównej Netflixa wyświetlają się bez dźwięku zwiastuny hollywoodzkich i bollywoodzkich filmów i seriali. Pod koniec 2020 roku Sama nawiązała współpracę z miejscowymi operatorami telekomunikacyjnymi, by rozprowadzić internetową sieć światłowodową w dużej części Kibery oraz w innych rejonach miasta. Dzięki temu podczas pandemii osoby związane z organizacją mogły pracować w domach. Ian znalazł się wśród tych, których mieszkania zostały podłączone do internetu, dzięki czemu stał się nagle bardzo lubiany wśród sąsiadów.
— To moje domowe biuro — mówi. — Tutaj się budzę, pracuję przez cały dzień, a po zakończeniu pracy mam czas, żeby wziąć udział w zajęciach edukacyjnych. Uczę się programowania.
W zeszłym roku Sama przyznała mu stypendium na naukę w college’u, dzięki czemu Ian mógł podjąć studia licencjackie z informatyki.
Jego praca w Samie polega na opisywaniu danych. Ian pomaga szkolić tworzone przez globalne korporacje algorytmy sztucznej inteligencji poprzez formułowanie szczegółowych objaśnień zbiorów danych używanych do ich trenowania.
Zajmuje się przede wszystkim opisywaniem obrazów na potrzeby pojazdów autonomicznych. Komputery w takich samochodach, produkowanych między innymi przez Volkswagena, BMW, Teslę, Google’a czy Ubera, muszą umieć rozpoznawać poszczególne elementy otoczenia — znaki drogowe, pieszych, drzewa, znaki poziome i sygnalizatory świetlne — aby poprawnie prowadzić pojazd. Ian zwykle otrzymuje fragment filmu nagranego z punktu widzenia kierowcy. Przedstawia on przejazd przypadkowym odcinkiem drogi i przypomina materiał do nauki oceny ryzyka przez kursantów starających się o prawo jazdy. Zgodnie z instrukcją Ian powinien oznaczyć etykietami wszystkie obiekty widoczne na nagraniu — pojazdy, ludzi, zwierzęta, drzewa, sygnalizatory świetlne, przejścia dla pieszych, kubły na śmieci, domy, a nawet niebo i chmury — uprzednio narysowawszy dookoła nich małe prostokąty.
To zadanie kojarzy mi się z trwającą w nieskończoność zabawą z moimi dziećmi podczas podróży samochodem albo spaceru, gdy triumfalnie wykrzykują swoimi cienkimi głosikami nazwy rzeczy, które mijamy: „płot”, „brama”, „dziewczynka”, „piesek”, „ciężarówka”… Oznaczenie etykietami godzinnego nagrania wideo zajmuje Ianowi nawet osiem godzin.
Choć może się wydawać, że to bardzo powtarzalna, a nawet ogłupiająca praca, jemu to nie przeszkadza.
— Wydaje mi się interesująca, ponieważ dużo się dowiaduję o zasadach ruchu drogowego i znakach — mówi.
Gromadzi tę wiedzę na czas, gdy sam będzie mógł jeździć samochodem. Opisywał również wnętrza domów, a także stawy w ciele człowieka. Nie musiał znać ich nazw, jedynie oznaczał je na zdjęciach.
W dzieciństwie Ian uwielbiał bawić się kabelkami i częściami elektronicznymi. Chciał zostać inżynierem elektrykiem. Po ukończeniu szkoły musiał jednak wziąć na siebie utrzymanie matki i sióstr, nie miał więc pieniędzy na studia.
— Teraz chcę tworzyć oprogramowanie. Kiedy zaczynałem pracę w Samie, wyobrażałem sobie, że będzie ona dla mnie trampoliną do pracy w Tesli albo przynajmniej do pracy z jej technologią.
Na wzmiankę o Tesli Benja się ożywia:
— Widziałem w telewizji tego gościa, Elona Muska. Mówił, że chce kupić Twittera. A ja biorę udział w produkcji jego samochodów!
Przeczytaj też: Elon Musk chce jeszcze więcej
Ian chce prędzej czy później założyć własną firmę. O tym samym marzy wielu mieszkańców Nairobi, których spotkałam w Kiberze i innych rejonach miasta.
— No wiesz, organizowanie rozrób na ulicach to było chwilowe zajęcie. Robiłem to, co moi rówieśnicy — tłumaczy. — Ale kiedy masz stałą pracę, zaczynasz inaczej myśleć o życiu, przestajesz kombinować jak zwykły chłopak z getta, przeciętny kiberyjczyk. Zaczynasz myśleć nieszablonowo.
Benja też był chuliganem do wynajęcia i brał od lokalnych polityków pieniądze za obrzucanie policjantów kamieniami. Niedawno jednak założył własną działalność jako przewodnik. Jednocześnie prowadzi stoisko ze smażonym kurczakiem, kieruje młodzieżową organizacją politycznych aktywistów i zamierza otworzyć bar. Próbował też swoich sił w handlu wodą i energią elektryczną — to lukratywny biznes opanowany przez potężne kartele z Kibery. W wolnym czasie organizuje zajęcia dla młodzieży w Lindi, jednym z kiberyjskich osiedli, i pomaga młodym ludziom przygotować się do stałej pracy biurowej.
— Udało mi się natchnąć dzieciaki z mojej okolicy duchem i kulturą Samy. Teraz to się samo rozprzestrzenia — mówi.
Ian dodaje, że on również namawia znajomych na podjęcie oficjalnego zatrudnienia.
— Jeden mój kolega ze szkoły był kieszonkowcem, popełniał drobne przestępstwa każdego dnia. Kiedy dostał ode mnie link i zgłosił się do pracy w Samie, zupełnie się zmienił. Gdybym dzisiaj pokazał ci tego człowieka, nie uwierzyłabyś, powiedziałabyś, że cię wkręcam.
Wzmianka o przestępczości porusza Benję, który spogląda na Iana i rzuca:
— W przyszłym roku chcę się wyprowadzić z Kibery. Chciałbym, żebyś też to zrobił.
— Zamierzam. W ciągu trzech lat powinienem ją opuścić.
— Musisz przyspieszyć — poucza Benja. — Masz obowiązek się stąd wydostać. Zawsze ci powtarzałem, że nie musisz czekać, aż zostaniesz liderem zespołu w Samie. Możesz być, kim zechcesz. Jestem pewien, że trafisz w lepsze miejsce.
Pracownicy czy wyrobnicy? Kto szkoli AI
Mombasa Road w stolicy Kenii wije się wzdłuż granic Parku Narodowego Nairobi, oazy dzikiego życia w sercu miasta. To chyba jedyne miejsce na świecie, gdzie jadąc drogą szybkiego ruchu, można oglądać żyrafy przechadzające się na tle wieżowców. Główna siedziba Samy zajmuje cztery piętra dużego biurowca i mieści 2800 pracowników. Widoczny na zewnątrz szyld prezentuje nazwę organizacji i jej slogan: „The Soul of AI” (Dusza AI).
Budynek ma podłogi i ściany z gładkiego betonu, uzupełnione elementami z blachy falistej. Wystroju dopełniają detale ze lśniącego metalu oraz drewna z odzysku, kolorowe obrazy lokalnych artystów i rośliny doniczkowe. Wnętrze ma się kojarzyć pracownikom z ich domami w dzielnicach biedy, z których pochodzą. Projektant konsultował się z pierwszą grupą zatrudnionych, ponieważ zależało mu na użyciu znanych im materiałów, by odbierali tę przestrzeń jako ładną i swojską.
Pomieszczenia Samy są estetyczne, ale koniec końców to tylko biura. Agenci — bo tak organizacja nazywa swoich pracowników — siedzą przy ustawionych w rzędy biurkach, klikając i otaczając wielokątami różnorodne obiekty na zdjęciach. Wszędzie widać dwudziestokilkuletnich mężczyzn i kobiety, pochłoniętych tym zajęciem. Praca wymaga precyzji i koncentracji, ale jest bardzo powtarzalna. Sprowadza się do sortowania kształtów, nadawania nazw i klikania. Dla ludzi jest na ogół łatwa, nawet trywialna, ale z punktu widzenia systemów AI to bardzo złożone, nowatorskie zajęcie. Agenci zamieniają czasem ze sobą kilka słów, ale głównie skupiają się na ekranach. Mają kilka sekund na każdy obraz, a potem przechodzą do następnego. Z narożnika pomieszczenia dobiegają dźwięki rapu. Rytm kliknięć zgrywa się z rytmem muzyki. Jeden zespół agentów oznacza na zdjęciach z Chin i Japonii samochody poruszające się po ulicach. Inne opisują zbliżenia roślin kukurydzy, zdjęcia satelitarne europejskich miast, ciężarówki przewożące drewno oraz damskie ubrania. Kliknij, przeciągnij, zatwierdź.
Praca zaczyna się zwykle około siódmej rano i trwa osiem godzin. Większość zatrudnionych pracowała wcześniej na czarno, na przykład sprzątała domy albo sprzedawała jedzenie na ulicy. Zadania w branży sztucznej inteligencji są podzielone na tak niewielkie porcje, że większość osób ma jedynie mgliste albo zgoła żadne wyobrażenie o komercyjnym zastosowaniu lub wartości produktu końcowego, w którego tworzeniu uczestniczy. Powiedziano im jedynie, że biorą udział w szkoleniu oprogramowania do zaawansowanych zastosowań w nawigacji, mediach społecznościowych, handlu elektronicznym i rzeczywistości rozszerzonej.
Na zlecenie firmy OpenAI, producenta oprogramowania ChatGPT, pracownicy Samy sklasyfikowali i opisali między innymi dziesiątki tysięcy fragmentów tekstu zawierających drastyczne opisy toksycznych zachowań, w tym wykorzystywania seksualnego dzieci, morderstw, samobójstw i kazirodztwa. Dzięki ich pracy ChatGPT może rozpoznawać, blokować i odsiewać zapytania o takim charakterze.
Agenci pracują w mniej więcej dwudziestoosobowych zespołach, opisując dane niemal bez wytchnienia przez cały dzień, nie licząc dwóch planowych przerw na posiłki. Ponadto wolno im korzystać z toalety w miarę potrzeb, jednak ogólnie rzecz biorąc, wymaga się od nich przebywania na stanowisku pracy. Liderzy zespołów mają więcej swobody, kręcą się między rzędami biurek i zaglądają ludziom przez ramię. Na końcu każdej linii siedzi analityk, który na bieżąco sprawdza wyrywkowo jakość pracy wykonanej przez agentów.
Posłuchaj: 16 h pracy dziennie? Roboty nie będą narzekać [podcast Jak naprawić przyszłość]
Kiedy nadchodzi przerwa obiadowa, gwarny tłum ludzi schodzi do stołówki, mijając tabliczki z napisem „Proszę o ciszę!”, i ustawia się w długiej i krętej kolejce po jedzenie. Dziś na obiad jest gulasz wołowy, ryż z kolendrą, surówka ze świeżej kapusty z sosem sojowym oraz typowo kenijskie danie o nazwie mukimo — tłuczone ziemniaki zmieszane z zielonymi warzywami. W papierowych miseczkach leżą ociekające sokiem kawałki arbuza na deser. Wszyscy jedzą razem.
Siadam przy długim stole w towarzystwie rozgadanych pracowników: agentów, liderów zespołu i menedżerów. Liliosa, menedżerka pod czterdziestkę, której zadaniem jest ocenianie wpływu firmy na życie zatrudnianych przez nią osób, mówi o kolonializmie, brytyjskiej rodzinie królewskiej i wyborach w Kenii. W wolnych chwilach pisze hip-hopowy musical o kenijskim działaczu niepodległościowym, który wzniecił rebelię przeciwko Brytyjczykom.
Zadania w branży sztucznej inteligencji są podzielone na tak niewielkie porcje, że większość osób ma jedynie mgliste albo zgoła żadne wyobrażenie o komercyjnym zastosowaniu lub wartości produktu końcowego, w którego tworzeniu uczestniczy.
— Polityka jest sednem naszej kultury. Jest przy tym bardzo plemienna, każdy szczep chce, żeby to jego przedstawiciele sprawowali władzę — tłumaczy mi. — Ale młodzi już się tym nie przejmują, chcą tylko internetu, pracy i pieniędzy. Po obiedzie stołówka szybko pustoszeje i ja także wracam do biur, w których trwa opisywanie danych. Młody mężczyzna przeklikuje się przez dziesiątki zdjęć budynków z całego świata — chińskich pagód i wytwornych apartamentowców — zaznaczając, które są zabytkowe, a które nowoczesne. Przy każdym zdjęciu musi też zaznaczyć właściwe opcje dotyczące samego obrazu: czy jest nastrojowy, ma nasycone barwy, czy jest ostry, a może utrzymany w tonacji sepii. Klik, klik, klik. Kiedy zaglądam mu przez ramię, patrzy na zdjęcie starożytnej buddyjskiej świątyni w Tokio, przed którą stoi współczesna wieża przekaźnikowa. Uznaje, że obraz przedstawia jednocześnie dwa style architektoniczne, skoro historia zlewa się na nim z nowoczesnością.
Jak się później dowiaduję, każde kliknięcie służy szkoleniu algorytmów do klasyfikowania obrazów na platformie o nazwie Material Bank, umożliwiającej wyszukiwanie i zamawianie próbek materiałów wykończeniowych i dekoracyjnych. Chodzi o stworzenie obiektywnego narzędzia do pozyskiwania najadekwatniejszych informacji. Kiedy ktoś będzie szukał konkretnego materiału budowlanego albo stylu architektonicznego, algorytm wybierze dla niego idealne przykłady.
Skąd wiadomo, czy zdjęcie zostało prawidłowo zaklasyfikowane?
— Czasem to nie jest jasne — mówi mi agent. — Wtedy trzeba kierować się intuicją.
Ludzie, na których opiera się rewolucja cyfrowa
Dążenie do zbudowania inteligentnej, nadludzkiej maszyny nie jest niczym nowym. Żydowska legenda sprzed wieków mówi o stworzeniu Golema, humanoida ulepionego z gliny i ożywionego przez rabina Loewa z Pragi. Zadaniem tej istoty była obrona praskich Żydow przed antysemickimi atakami.
Zakończenie tej historii nie zaskakuje: Golem wpadł w szał i ostatecznie został unicestwiony przez swojego stwórcę. Nietrudno o skojarzenia z Frankensteinem Mary Shelley, który dał początek wspołczesnej literaturze science fiction, a także z toczącymi się obecnie w mediach dyskusjami o zagrożeniu, jakim może być sztuczna inteligencja, jeśli wymknie się spod kontroli człowieka.
Przeczytaj też: Dlaczego ojciec chrzestny AI obawia się własnego dzieła
Używana dzisiaj w realnym świecie sztuczna inteligencja nie jest w pełni autonomiczna i raczej nam asystuje, niż nas w czymkolwiek wyręcza. Mniej więcej od 2009 roku tempo postępu technicznego rośnie dzięki dostępności ogromnych zasobów danych generowanych przez urządzenia podłączone do sieci oraz przez ludzi korzystających z internetu, a także dzięki rosnącej mocy obliczeniowej układów scalonych. Doprowadziło to do powstania pewnego podtypu sztucznej inteligencji, jakim są samouczące się algorytmy, a następnie do wyodrębnienia w jego ramach mechanizmów głębokiego uczenia się. W obu przypadkach chodzi o przyuczanie oprogramowania komputerowego do wykrywania korelacji statystycznych w gigantycznych zbiorach danych — słów, obrazów, liczb albo kodu komputerowego.
Jednym ze sposobów szkolenia sztucznej inteligencji do wykrywania wzorców jest pokazywanie jej milionów przykładów z opisami. W tym celu ludzie muszą wykonywać żmudną pracę polegającą na opisywaniu danych w sposób zrozumiały dla komputera. Bez tego algorytmy stosowane w pojazdach autonomicznych albo systemach rozpoznawania twarzy są ślepe, same w sobie bowiem nie potrafią wykrywać schematów.
Tworzone w ten sposób algorytmy wspomagają ludzkie rozumowanie w takich dziedzinach jak medycyna, kryminalistyka, opieka społeczna czy ocena zdolności kredytowej. Generatywna sztuczna inteligencja, będąca najnowszą odsłoną oprogramowania tego typu, potrafi tworzyć teksty, kod programistyczny i obrazy. Stała się naszą kreatywną asystentką — pomaga nauczycielom, doradcom finansowym, prawnikom, artystom i programistom w tworzeniu oryginalnych dzieł ludzkiego umysłu.
Aby rozwijać sztuczną inteligencję, najznakomitsze firmy z Doliny Krzemowej walczą na własnym podwórku o ograniczoną pulę utalentowanych informatyków, gotowe płacić setki tysięcy dolarów świeżo upieczonym posiadaczom doktoratów. Zadanie szkolenia i wdrażania tych algorytmów przy użyciu rzeczywistych danych powierzają jednak firmom takim jak Sama i werbowanym przez nie armiom nisko opłacanych pracowników, dysponujących podstawowymi umiejętnościami cyfrowymi, ale nieposiadających stabilnego zatrudnienia.
Sama nie jest jedynym usługodawcą tego typu na świecie. Na tym szybko rozwijającym się rynku, który zgodnie z prognozami w 2030 roku ma osiągnąć wartość 17 mld dolarów, działają zarówno start-upy, takie jak Scale AI, Appen, Hive Micro, iMerit czy Mighty AI (przejęty niedawno przez Ubera), jak i przedsiębiorstwa o ugruntowanej pozycji, na przykład Accenture i Wipro.
Ze względu na ogromną ilość informacji, jakie trzeba sklasyfikować i oznaczyć etykietami, większość start-upów podzleca tego typu prace firmom działającym w biedniejszych krajach, gdzie całe rzesze ludzi takich jak Ian i Benja otrzymują skromne wynagrodzenie za przesiewanie i interpretowanie danych, używanych następnie do szkolenia algorytmów.
Przeczytaj też: Od gospodarki współdzielenia do tyranii algorytmów
Przesiedleni syryjscy lekarze szkolą oprogramowanie medyczne, które pomaga diagnozować raka prostaty w Wielkiej Brytanii. Bezrobotne absolwentki studiów wyższych w dotkniętej recesją Wenezueli klasyfikują produkty modowe dla sklepów internetowych. Zubożałe mieszkanki Metiabruz, biednej dzielnicy muzułmańskiej w Kalkucie, etykietują klipy głosowe na potrzeby oprogramowania sterującego głośnikiem Echo firmy Amazon. Praca tych ludzi jest słabo ukrywanym sekretem dotyczącym tak zwanych systemów sztucznej inteligencji — technologia ta nie „uczy się” samodzielnie, lecz potrzebuje ludzi, milionów ludzi, by pobierać wiedzę. Pracownicy danych są nieocenionym ludzkim ogniwem w globalnym łańcuchu dostaw sztucznej inteligencji.
Ta grupa zawodowa jest w dużym stopniu rozdrobniona i składa się z najsłabszych członków społeczeństwa: wykluczonej młodzieży, samotnych matek, ludzi należących do mniejszości, imigrantów i uchodźców. Firmy zajmujące się rozwojem sztucznej inteligencji i ich zleceniobiorcy z dumą ogłaszają, że umożliwiają tym wszystkim grupom udział w rewolucji cyfrowej, dając im stabilne i godne zatrudnienie mimo ich niskiej pozycji społecznej. Na własne oczy przekonałam się jednak, że sytuacja pracowników danych jest tak samo niepewna jak sytuacja robotników fabrycznych, a ich praca — w dużym stopniu niewidzialna, choć tworzą fundament, na którym opiera się cała branża AI.
Przesiedleni syryjscy lekarze szkolą oprogramowanie medyczne, które pomaga diagnozować raka prostaty w Wielkiej Brytanii. Bezrobotne absolwentki studiów wyższych w dotkniętej recesją Wenezueli klasyfikują produkty modowe dla sklepów internetowych. Zubożałe mieszkanki Metiabruz, biednej dzielnicy muzułmańskiej w Kalkucie, etykietują klipy głosowe na potrzeby oprogramowania sterującego głośnikiem Echo firmy Amazon.
W miarę jak ta niewidoczna dotąd armia wyrobników rozsianych po całym świecie powoli wyłania się z cienia, dziennikarze i naukowcy zaczynają rozumieć jej wpływ na nasze codzienne życie. Cieszące się ogromnym zainteresowaniem treści generowane przez ChatGPT, zawartość TikToka, Instagrama i YouTube’a, którą skrolujemy z takim zapamiętaniem, kalejdoskop towarów dostępnych w sklepach internetowych, pojazdy, którymi jeździmy, a nawet nasze codzienne pożywienie — wszystko to jest sortowane, opisywane i dzielone na kategorie przez pracowników danych.
Milagros Miceli, pracująca w Berlinie naukowczyni z Argentyny, zajmuje się badaniem warunków zatrudnienia pracowników danych w krajach rozwijających się. Kiedy zaczynała, nie mogła znaleźć żadnych informacji o doświadczeniach życiowych tych ludzi, ich tożsamości i charakterze ich pracy.
— Jako socjolożka miałam poczucie, że trafiłam na białą plamę — mówi. — Tylko nieliczni próbują dać twarz tej grupie i określić, kim są ci ludzie, w jaki sposób wykonują swoją pracę, jakie mają doświadczenia z tym związane. Niewiele wiadomo o warunkach ich zatrudnienia.
Miceli ma rację. Długo nie mogłam znaleźć firmy gotowej dać mi dostęp do swoich pracowników, choć deklarowałam, że mój kontakt z nimi będzie bardzo ograniczony. Kontrakty, na podstawie których świadczą swoje usługi, zawierają bowiem klauzule tajności, uniemożliwiające bezpośredni kontakt pracowników ze zleceniodawcami oraz zabraniające ujawniania nazw klientów. Rozwiązania tego typu narzucone są zwykle przez firmy, które zlecają prace, nie przez samych zleceniobiorców. Na przykład korzystająca z usług Samy firma Meta, do której należy Facebook, wymaga od pracowników zobowiązania się do nieujawniania żadnych informacji związanych z pracą. Pracownicy często w ogóle nie wiedzą, kim jest klient, nad jakim systemem algorytmicznym pracują albo ile pieniędzy za tę samą pracę dostają ludzie w innych krajach.
Zasady działalności takich firm jak Sama — niskie płace, obowiązek dochowania tajemnicy, korzystanie z pracy poszkodowanych grup społecznych — bardzo sprzyjają utrwalaniu nierówności. W końcu jest to praca w bardzo przystępnej cenie. Członkowie mniejszości i młodzież ze slumsów na pewno odbierają możliwość takiego zatrudnienia jako wsparcie i szansę na wyrwanie się z biedy, ale trzeba pamiętać, że jednak zarabiają stosunkowo mało i nie mają prawie żadnej siły przetargowej, możliwości nacisku ani narzędzi protestu.
Pracownicy często w ogóle nie wiedzą, kim jest klient, nad jakim systemem algorytmicznym pracują albo ile pieniędzy za tę samą pracę dostają ludzie w innych krajach.
Można nawet odnieść wrażenie, że sama praca ma rabunkowy charakter, polega bowiem na szkoleniu systemów sztucznej inteligencji, które w przyszłości zastąpią ludzi wykonujących dzisiaj te obowiązki. Spośród kilkudziesięciu osób, z którymi rozmawiałam w ciągu dwóch lat pracy nad książką, ani jedna nie zdawała sobie jednak sprawy ze skutków szkolenia systemu, który je zastąpi — z tego, że dostają wynagrodzenie za przyspieszanie likwidacji własnych miejsc pracy.
— Ci ludzie tak bardzo potrzebują zatrudnienia, że zgadzają się na wszystko, co narzucą im klienci. Są gotowi nie myśleć o tym, czy ta praca ma sens albo czy jest etyczna. Nauczono ich brać pod uwagę tylko żądania klientów — mówi Miceli.
Rozwój sztucznej inteligencji to bardzo prężna dziedzina, a firmy zajmujące się etykietowaniem danych starają się oferować swoje usługi jak najtaniej. Zarówno potężne korporacje, jak i raczkujące start-upy mogą z nich korzystać za śmieszne pieniądze.
— Trzeba to głośno powiedzieć: sektor nowoczesnych technologii rozwija się i zarabia właśnie dzięki tej taniej pracy — dodaje Miceli.
* Witam serdecznie (przyp. tłum.).
Przełożył Michał Lipa

Fragment pochodzi z książki W cieniu AI. Jak sztuczna inteligencja ingeruje w nasze życie Madhumity Murgii wydanej nakładem Wydawnictwa Port w przekładzie Michała Lipy. Książkę można zamówić na stronie wydawnictwa.