Niedawno dowiedziałam się, że prokrastynatorzy mają swojego świętego, a w kościele Świętego Zbawiciela na warszawskim placu o tej samej nazwie stoi poświęcony mu ołtarz. Święty Ekspedyt – bo o nim mowa – był walecznym rzymskim centurionem, legenda głosi, że chciał zostać chrześcijaninem, ale wciąż odkładał decyzję o chrzcie. Gdy w końcu się zdecydował, zjawił się obok niego diabeł pod postacią kruka. Ptak skrzeczał: „Cras, cras, cras!”, co po łacinie znaczy „jutro”. Centurion zdeptał kruka, wykrzykując przy tym trzykrotnie słowo „hodie!”, czyli „dziś”. Odrzucił pokusę zwlekania i został patronem pilnych spraw. Prośby o pomoc w przezwyciężeniu bezwładu przez wieki gorliwie kierowano do niego, między innymi w średniowiecznym Turynie, w Niemczech i na Sycylii.
Masz przed sobą otwarty tekst, który udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio. Wykup prenumeratę lub dostęp online.
W Polsce Ekspedyt zyskał popularność dopiero w XIX wieku – na początku znany był u nas jako święty Wierzyn, patron czasu. Ołtarz w kościele na placu Zbawiciela w latach dwudziestych minionego wieku zaprojektował architekt Stefan Szyller, twórca wielu znanych warszawskich budynków, między innymi gmachu Politechniki i budynku galerii Zachęta. Sama znam ten strzelisty kościół z rodzinnych opowieści – dziadkowie z obu stron brali w nim śluby. Wątpię, by któreś z nich zwróciło wtedy uwagę na to, że po drodze do ołtarza mijali figurę mężczyzny depczącego kruka i w zwycięskiej pozie trzymającego w ręce krzyż z napisem „Hodie”.
W innych zakątkach kraju też istnieją wizerunki i figury świętego Ekspedyta, w Warszawie jest jeszcze rzeźba nad bramą starej kamienicy na Grochowie. Notoryczni zwlekacze zwracają się do swego patrona słowami: „Święty Ekspedycie, Ty, który odważnie otworzyłeś swe serce na łaskę Bożą i odparłeś pokusę zwlekania […], pomóż mi nie odkładać na jutro tego, co mam uczynić dzisiaj”. W wersji świeckiej modlitwa ta niczym mantra wypełnia strony poradników poświęconych walce z prokrastynacją, którą kilka dekad temu okrzyknięto chorobą współczesności.
Wojna wydana lenistwu
Na przełomie XVIII i XIX wieku przez Europę przetoczyła się „podwójna rewolucja” – jak Eric Hobsbawm określił procesy, które odmieniły Europę i znaczną część skolonizowanego przez jej mieszkańców świata, kształtując go na kolejne stulecia. Historyk wspomina, że między 1789 a 1848 rokiem w języku angielskim pojawiły się takie słowa jak „przemysł” i „przemysłowiec”, „fabryka”, „klasa średnia”, „klasa robotnicza”, „kapitalizm”, „socjalizm”, „kolej”, „liberalny”, „konserwatywny”, „dziennikarstwo”, „ideologia”, „kryzys” czy „strajk”.
Sprawdziłam, że rzeczownik procrastination (po łacinie procrastinatio – zwłoka, odkładanie rzeczy na jutro) znany był wówczas angielszczyźnie co najmniej od dwóch stuleci. Po staropolsku mówiło się „zmuda” – zwlekanie, człowiek zaś mógł „mudzić czas” – mitrężyć i odwlekać, a wtedy stawał się „zmudny” lub „zmudliwy”. W epoce, która zrodziła pogląd, że wszelkie ludzkie działania powinny być społecznie użyteczne, zwlekanie nabrało dodatkowo negatywnego wydźwięku.
W osiemnastowiecznej Europie lenistwu wydano wojnę jako najgorszej z ludzkich przywar i słabości. Sapere aude! – „Odważ się posługiwać własnym rozumem!” – pisał w eseju Odpowiedź na pytanie: czym jest oświecenie? Immanuel Kant, wzywając do samoświadomości i autonomii w myśleniu. Wolny i niezależny podmiot nigdy nie popada w umysłową bezczynność i nie pozwala innym myśleć za siebie. Lenistwo, bierność, brak inicjatywy i woli to zatem nie tylko groźne aspołeczne postawy, ale też objawy umysłowego tchórzostwa. W epoce oświecenia aktywność i pracę uznawano za naturalne potrzeby ciała i moralny obowiązek każdego człowieka. „[P]raca oddala od nas trzy wielkie niedole: nudę, występek i ubóstwo” – pisał Voltaire w Kandydzie, a bezczynność była dla niego równoznaczna ze śmiercią. Nie tylko dla niego.
Próżniactwo, włóczęgostwo, ubóstwo, żebractwo i melancholia stanowiły zagrożenia dla zdrowego i sprawnie działającego społeczeństwa, dlatego należało je karać, a wszelkich piecuchów i trutni nawracać na właściwą drogę.
Uważano, że człowiek został stworzony, aby działać. W świecie rewolucji przemysłowej słowa „postęp” i „praca” odmieniano przez wszystkie przypadki, a przedsiębiorczość stała się jedną z najbardziej pożądanych cnót. Praca była fundamentem społecznego ładu, bezczynność – źródłem chaosu. Najdrobniejsze przejawy lenistwa, stojące w sprzeczności z interesami rodzącego się kapitalizmu, traktowano jako objaw szczególnie niebezpiecznej choroby, którą za wszelką cenę należało zwalczać dyscypliną i samą pracą. Próżniactwo, włóczęgostwo, ubóstwo, żebractwo i melancholia stanowiły zagrożenia dla zdrowego i sprawnie działającego społeczeństwa, dlatego należało je karać, a wszelkich piecuchów i trutni nawracać na właściwą drogę. W tym celu w oświeceniu, a także dekadach, które nadeszły po nim, wypracowano skomplikowany system kontroli nad przestrzenią, czasem i ludzkim ciałem. Jego działanie w Nadzorować i karać opisał Michel Foucault – ciało miało przypominać sprawnie działającą maszynę, przestrzeń zostać ściśle zorganizowana, a czas maksymalnie wykorzystany: „nic nie powinno pozostawać bezczynne czy bezużyteczne: wszystko ma służyć wspieraniu oczekiwanego czynu”.
W 1823 roku w Wielkiej Brytanii przyjęto ustawę o panach i służących – Master and Servant Act. Spisane w niej prawa chroniły przede wszystkim pracodawców, nakładając na pracowników obowiązki, które miały zmotywować ich do maksymalnej wydajności. Hobsbawm wspomina, że jednym ze sposobów na zmotywowanie pracowników było na przykład płacenie im minimalnej pensji, aby stale utrzymywać ich na granicy nędzy i głodu i zmusić tym samym do bezustannej pracy. Konkurencja w postaci zmechanizowanych fabryk spowodowała upadek małych manufaktur, a likwidacja pańszczyzny i uczynienie ziemi przedmiotem handlu sprawiły, że ogromna liczba ludzi zmuszona została do porzucenia swoich gospodarstw. „[E]wolucja gospodarki przemysłowej bazowała raczej na szybkim tworzeniu rzesz pracowników najemnych niż pracodawców czy samozatrudnionych […]. Na każdego człowieka, który awansował do klasy kapitalistycznej, przypadała dużo większa liczba tych, którzy doświadczyli degradacji swej pozycji. […] niezależność ekonomiczna wymagała kwalifikacji technicznych, odpowiedniej mentalności lub zasobów finansowych”. W teorii oświeceniu towarzyszyły hasła emancypacji i równych praw dla wszystkich, w praktyce emancypacja ta dotyczyła przede wszystkim tych już uprzywilejowanych, którzy potrafili wykorzystać rodzące się możliwości dla własnych celów.
Skutkiem nieprzemyślanych i niekontrolowanych procesów industrializacji i urbanizacji, które przetoczyły się przez Europę w dobie podwójnej rewolucji, były między innymi epidemie chorób zakaźnych wybuchające w przeludnionych miastach, samobójstwa, prostytucja, choroby psychiczne i wzrost przemocy. Hobsbawm jako skutek przemian wymienia także ogarniający coraz większe rzesze ludzi stan zwątpienia i odrętwienia: „Chodzi o próbę ucieczki od robotniczego losu, a przynajmniej akceptacji lub wyparcia ze świadomości faktu ubóstwa i poniżenia. Człowiek wierzący w powtórne przyjście Chrystusa, podobnie jak pijak, rzezimieszek, szaleniec, włóczęga czy ambitny drobny przedsiębiorca – każdy z nich odwracał wzrok od kondycji zbiorowej i pozostawał obojętny (z wyjątkiem tego ostatniego) wobec możliwości działania kolektywnego. W omawianym okresie ta masowa apatia odgrywała znacznie większą rolę, niż się zazwyczaj uważa”. To ważne zdanie – historia przepełniona jest opowieściami o działaniu, te mówiące o rozpaczy, niewykorzystanych szansach i porażkach pojawiają się rzadziej, a przecież są jej niezbywalną częścią. Warto więc odnotować, że w epoce czynu i wiary w ludzki rozum, rozwoju nauki i postępowych haseł szerzyły się również apatia i zwątpienie. Uczucia bezsilności i zagubienia to także dziedzictwo wieku oświecenia.
Historia przepełniona jest opowieściami o działaniu, te mówiące o rozpaczy, niewykorzystanych szansach i porażkach pojawiają się rzadziej, a przecież są jej niezbywalną częścią.
Wraz z upływem kolejnych stuleci liczba osób, które czują się w rzeczywistości niepewnie, rosła wprost proporcjonalnie do wzrostu postępu i ludzkiej wiedzy. Dziś, określana jako „słabość woli”, prokrastynacja zastąpiła piętnowane niegdyś lenistwo. Zwlekanie i odkładanie spraw na później bywa obroną przed naporem świata, w którym panuje tyrania wyboru i wydajności. Prokrastynacja to negatywna odpowiedź na rozbrzmiewające w pooświeceniowym świecie nawoływanie do wzięcia spraw – dosłownie – w swoje ręce. Odkładanie obowiązków na później nie sprawia jednak, że te obowiązki znikają. Zwlekanie nie czyni nas szczęśliwymi, zauważał w opublikowanym na łamach „New Yorkera” tekście Later James Surowiecki. Lenistwo może być wartościowym nicnierobieniem, przyjemnością, prokrastynacja obiecuje zaś zaledwie chwilową ulgę.
Przeczytaj też: Kultura porażki. Fragment książki „Ludzie nieznaczni. Taktyki przetrwania” Agnieszki Daukszy
Istotę dyskomfortu prokrastynatora opisuje grecki termin akrasia, czyli „słabość woli” – wiemy, co powinniśmy robić, ale mimo to robimy coś zupełnie innego. Jednak to „coś innego” na dłuższą metę nie sprawia nam radości, tylko rodzi wyrzuty sumienia i poczucie winy. Dlaczego mimo wszystko zwlekamy? Zazwyczaj łatwiej podejmować racjonalne decyzje, gdy myślimy o przyszłości, kiedy jednak sprawa dotyczy chwili obecnej, natychmiastowe odsunięcie od siebie tego, co nam niemiłe, staje się ważniejsze niż przyszłe zadowolenie, wyjaśnia Surowiecki.
Jutro, zrobię to jutro
Prokrastynacja nie rozwiązuje problemu przeciążenia i przebodźcowania, jawi się raczej jako lek stworzony przez chorobę, którą ma leczyć. Chwilowa ulga zakończona zazwyczaj moralnym kacem to jedyne lenistwo, na które możemy dziś sobie pozwolić. Wiarę w obiecujące jutro, splot ociągania się i przekonania, że jesteśmy w stanie się poprawić, dobrze ilustruje fragment opowiadania Nowe życie Sławomira Mrożka: „Postanowiłem zacząć nowe życie. Stanowczo i nieodwołalnie. Do rozstrzygnięcia pozostało tylko pytanie: od kiedy? Odpowiedź nie nastręczała wątpliwości: od jutra. Obudziwszy się nazajutrz stwierdziłem, że znowu jest dzisiaj, zupełnie tak samo jak wczoraj. Ponieważ nowe życie miałem zacząć od jutra, dzisiaj nie mogłem zacząć nowego życia. »Nic straconego – pomyślałem sobie. – Jutro też będzie jutro«. I spokojnie przeżyłem dzień po staremu. Nie tylko bez wyrzutów sumienia, ale i pełen dobrej myśli i krzepiącej nadziei. Cóż, kiedy nazajutrz znowu było dzisiaj, podobnie jak wczoraj i przedwczoraj”.
Prokrastynacja nie rozwiązuje problemu przeciążenia i przebodźcowania, jawi się raczej jako lek stworzony przez chorobę, którą ma leczyć.
Prokrastynator nie jest buntownikiem – nie neguje zazwyczaj ważności spraw, z których wykonaniem się ociąga. Pragnie chwili wytchnienia, odroczenia obowiązków, ale wie, że koniec końców i tak będzie musiał zmierzyć się z tym, czego uparcie unika. Zanotowałam sobie słowa jednego z przedstawicieli licznego plemienia zwlekaczy: „To miało zostać ukończone, ale ktoś wszedł, czy coś innego się zdarzyło – zatem jutro – niestety! Jutro!”. Pod jednym z nieukończonych wierszy zapisał je Samuel Taylor Coleridge. „Ktoś wszedł”, „coś się zdarzyło”, „jutro” to dobrze znane zaklęcia i wymówki. W eseju Coleridge uciekinier Anne Fadiman tropi przyczyny eskapizmu poety i wylicza, że miał on w zwyczaju występować pod przybranym nazwiskiem, przesypiać i ignorować terminy, przez długi czas nie otwierać listów z obawy, że mogą zawierać złe wieści, a także planować niezliczone przedsięwzięcia, które nigdy nie doczekiwały się realizacji. Jednocześnie Coleridge pozostawił po sobie potężny zbiór utworów poetyckich i najróżniejszych tekstów, jak pisze Fadiman, „było tego […] tak dużo, że Virginia Woolf określiła go słowami: »nie człowiek, tylko rój«”.
Prokrastynacja to zaskakująco owocne zwlekanie. Amerykański filozof John Perry napisał Sztukę odwlekania – esej, w którym dowodzi, że prokrastynatorzy bywają wysoce zmotywowani i efektywni, o ile działania, którym się oddają, służą oddaleniu od siebie aktywności, których akurat pragną uniknąć. Każdy z nas zna ten mechanizm – jesteśmy w stanie załatwić mnóstwo spraw, byleby tylko uniknąć tych, których akurat załatwiać nie mamy chęci. W prokrastynacji, mimo że ona sama jest ociąganiem się i wynajdywaniem wymówek, wszystko kręci się wokół działania, w wartość aktywności samej w sobie nikt tu nie powątpiewa.
Zaniechanie, rezygnację i melancholię traktujemy jak chorobę i poddajemy leczeniu.
Inaczej niż w kulturach Dalekiego Wschodu, gdzie istnieje filozoficzna i chwalebna odmiana lenistwa, w naszej kulturze rzadko artyzm utożsamia się z pustką, milczeniem czy bezruchem. U nas raczej horror vacui niż amor vacui. Zaniechanie, rezygnację i melancholię traktujemy jak chorobę i poddajemy leczeniu. Tym, na co się zgadzamy, jest jedynie stan niemocy przezwyciężonej. W tym duchu zwierzają się ze swych twórczych blokad i prokrastynacji zachodni artyści, w kolejnym zdaniu zapowiadając nową książkę, wystawę i dwa filmy. Istnieją też oczywiście twórcy, którzy z braku uczynili sztukę. Milczenie jest jednak w tym wypadku pełne znaczeń, pozostaje formą wypowiedzi, jak w eseju Estetyka ciszy pisała Susan Sontag. Mimo wszystko częściej słyszymy i czytamy o tym, „jak oni pracują”, niż o tym, „jak nie pracują”. Można wręcz odnieść wrażenie, że wszyscy wokół opowiadają o tajnikach własnego warsztatu i zwierzają się z chwilowych okresów niemocy. Roland Barthes szczególnie dotkliwą jej odmianę umieszczał pod wezwaniem Flauberta i nazywał „marynatą”: „Oznacza to, że rzucamy się w pewnej chwili na łóżko i się »marynujemy«. Nic nie robimy, myśli kręcą się w kółko, jesteśmy trochę strapieni… »Marynaty«, często je mam, bardzo często, ale nigdy nie trwają długo, kwadrans, dwadzieścia minut… Potem odzyskuję odwagę”. Wszyscy się czasem marynujemy, ale potem odzyskujemy odwagę, niemoc musi zostać przezwyciężona.
Opór wobec ideologii pracy
W połowie XVIII wieku Benjamin Franklin ogłosił, że czas to pieniądz, mniej więcej sto lat później Henry David Thoreau odpowiedział mu: „Czas to jedynie strumień, w którym łowię ryby”, a Herman Melville opublikował wspomniany już tekst o krnąbrnym kopiście. Co jednak działo się w międzyczasie? Czytając o dokonaniach pracowitych ludzi epoki oświecenia, zastanawiałam się, jak wyglądała historia tych, którzy wypisywali się z klubu postępowych, zaradnych i rozumnych. Nie próżniaków z wyższych sfer, którzy mają się dobrze w każdej epoce, ile buntowników świadomie praktykujących nieproduktywność i niedziałanie w czasach narodzin kultu pracy. Okazuje się, że książka o nich istnieje, napisał ją profesor komparatystyki z Yale, Pierre Saint-Amand, i nosi ona tytuł The Pursuit of Laziness. An Idle Interpretation of the Enlightement.
Saint-Amand bada ścieżki oporu wobec osiemnastowiecznej ideologii pracy i pokazuje, że ów odmienny dyskurs istniał i miał się dobrze, a współtworzyli go między innymi Rousseau i Diderot. Ich nicnierobienie nie miało wiele wspólnego z bezczynnością: „Bezczynność, którą kocham, to nie owa próżniacza, która trwa z założonymi rękami w zupełnym bezwładzie i równie mało myśli, jak działa: jest to równocześnie bezczynność dziecka, które jest bez ustanku w ruchu, nic nie robiąc, i bezczynność gaduły, który miele językiem, podczas gdy ręce jego są w spokoju. Lubię zajmować się i bawić lada czym, zaczynać sto rzeczy i nie kończyć żadnej, chodzić tam i sam, jak mi przyjdzie fantazja, zmieniać co chwilę zamysły, wodzić okiem za muchą, śledząc jej poruszenia, wygrzebać z ziemi kawał skały, aby zobaczyć, co jest pod spodem, podjąć z zapałem pracę na dziesięć lat i rzucić ją bez żalu po dziesięciu minutach, słowem, wałęsać się cały dzień bez ładu i porządku i iść w każdej rzeczy jedynie za kaprysem chwili” – notował Rousseau w
Wyznaniach. Utrzymywał, że w sposób wartościowy nic nie robić można tylko w pojedynkę, najlepiej podczas spaceru – gdy umysł wolny jest od zbędnych myśli, a ciało pozostaje w ruchu. W tej wizji opozycją pracy i aktywności nie jest gnuśna bezczynność, lecz czas wolny – wolny, bo możemy spędzać go, jak nam się podoba, nie musi on przynosić korzyści, niczemu ani nikomu nie służy.
Przeczytaj też: Przekleństwo wiecznych wakacji
Opisując niejednoznaczne relacje z lenistwem osiemnastowiecznych twórców, Saint-Amand pokazuje, że upodobanie do samotnego przemierzania w zamyśleniu miejskich ulic i leśnych bezdroży i wolnej nieskrępowanej myśli, przedkładanie ulotności i potencjalności ponad konkret, fragmentu nad całość i chaosu nad porządek czyniły ich przodkami baudelairowskiego flâneura, wagabundy Rimbauda i miejskiej spacerowiczki Virginii Woolf. Potwierdza przy tym pewien ciekawy paradoks, a mianowicie, że twórcy przypisujący dużą wagę lenistwu sami często są tytanami pracy. Z powodzeniem można by stworzyć osobną kategorię autorów, dla których lenistwo – chwalone na piśmie – pozostawało w codziennym życiu czymś nigdy niezrealizowanym. Taką szufladkę z fiszkami: „upragnione lenistwo, na które nas nie stać”, „mniej lub bardziej skryte marzenie o rzuceniu wszystkiego w diabły, którego jednak nie realizujemy”, „oddalone pokusy zaniechania”, „lenistwo przezwyciężone”.
Z powodzeniem można by stworzyć osobną kategorię autorów, dla których lenistwo – chwalone na piśmie – pozostawało w codziennym życiu czymś nigdy niezrealizowanym.
Znalazłoby się tam na pewno miejsce dla Pierre’a Marivaux – autora kilkudziesięciu sztuk teatralnych, tekstów dziennikarskich i powieści, również jednego z bohaterów książki Saint-Amanda. Mimo sławy i długiego życia losy tego autora są słabo udokumentowane, ale możemy pokusić się o taki szkic: Marivaux urodził się w rodzinie szlacheckiej, jego ojciec zarządzał mennicą w mieście Riom w Owernii, sam kształcił się na adwokata, ale nigdy nie praktykował i do trzydziestego roku życia swobodnie i nieśpiesznie zajmował się pisaniem. Sprawy skomplikowały się w 1720 roku. Pisarz stracił wówczas rodzinną fortunę w wyniku jednego z pierwszych i bardziej spektakularnych krachów giełdowych w historii, za którym stał twórca Banku Generalnego Królestwa Francji – błyskotliwy ekonomista i awanturnik John Law. Marivaux zdeponował pieniądze w banku Lawa, być może kupił obligacje Compagnie d’Occident, firmy zarządzającej terenami francuskich kolonii w Ameryce Północnej, mającej monopol między innymi na handel niewolnikami. Zyski miały gwarantować bajeczne bogactwa terenów Luizjany, które okazały się jednak niewystarczające, gdy zniecierpliwieni właściciele papierów wartościowych chcieli wymienić weksle na obiecane zamorskie złoto. Po bankructwie Marivaux musiał zarabiać pisaniem na życie, jego kariera nabrała rozpędu, ale upodobanie do lenistwa wzrosło. W 1740 roku stworzył tekst zatytułowany Lettre sur la paresse [List o lenistwie]: „Błogosławiona bezczynności! Zbawienna indolencjo! Gdybyście były moimi guwernantkami, pewnie nie napisałbym tylu mniej lub bardziej dowcipnych nicostek, ale szczęśliwe dni byłyby w moim życiu liczniejsze niż ledwie znośne chwile, które przeżyłem”.
Kilka lat później w Éloge de la paresse et du paresseux [Pochwała lenistwa i leniucha] Marivaux zauważył z kolei, że „odpoczynek nie czyni cię bogatszym, niż jesteś; ale nie czyni cię też biedniejszym: odpoczywając, nie pomnażasz tego, co posiadasz, choć nie wiem, czy owo pomnożenie nie bywa czasem nagrodą za chwalebną nieczułość na zrządzenia losu”. Powściągliwość w działaniu chroni nas przed podejmowaniem pochopnych kroków i pozwala zachować siły na przeżywanie życia. Nie pragnąć więcej, nie trwonić energii – zaniechanie jako sposób na odparcie światowych pokus, zachowanie status quo, bez popadania w zdradliwe namiętności. A także sposób na osiągnięcie szczęścia.
Gdybym częściej bywał leniwy, szczęśliwe dni byłyby w moim życiu liczniejsze niż ledwie znośne chwile, które przeżyłem – echa tej deklaracji słychać w zdaniach, które o nicnierobieniu napisał inny błyskotliwy, pracowity i marzący o specyficznie rozumianym zaniechaniu Francuz. W 1979 roku Christine Eff zapytała Barthesa, czy lenistwo odgrywa w jego życiu jakąś rolę. „Miałbym chęć powiedzieć, że nie przyznaję żadnego miejsca lenistwu w swoim życiu i że na tym polega problem. Odczuwam to jako brak, jako błąd” – odpowiedział pisarz.
Przeczytaj też: Smutek rosołu, czyli o nudzie
W rozmowie zatytułowanej Pozwólmy sobie na lenistwo, poza wspomnianymi „marynatami”, Barthes wymieniał rozmaite sposoby trwonienia czasu: lenistwo, „które nam się narzuca”, i takie, które sami wybieramy, „euforyczne lenistwo, które nie walczy”, powtarzalne lenistwo „tworzonych samemu oderwań: zrobić sobie kawę, przynieść szklankę wody”, uczniowskie lenistwo, czyli gra ze szkolnym przymusem, a w dorosłym życiu również z innymi przymusami, obowiązkami, które nudzą. Pisarz wskazywał, jak problematyczne bywa nicnierobienie; w świecie zdominowanym przez pracę nuda i chwile beztroskiego lenistwa to według niego jedne z utraconych doświadczeń współczesności. „Czy zauważyła pani, że wciąż mówi się o prawie do odpoczynku, ale nigdy o prawie do lenistwa? Zastanawiam się zresztą, czy u nas, na nowoczesnym Zachodzie, istnieje coś takiego: nic nie robić. Nawet ci, którzy prowadzą życie zupełnie różne od mojego, bardziej wyalienowane, cięższe, bardziej okupione trudem, kiedy mają czas, nie jest tak, że »nic« nie robią. Zawsze coś robią. […] Prawdopodobnie lenistwo nie polega teraz na nicnierobieniu, ponieważ jesteśmy do tego niezdolni, ale na cięciu czasu tak często, jak się da, na dywersyfikowaniu go. To właśnie robię na małą skalę, kiedy wprowadzam chwile oderwania w swojej pracy. Tnę czas. To sposób, by zmienić się w leniwego. A jednak aspiruję do innego typu lenistwa”. Tego, jaki to typ, dowiadujemy się z notatek do seminarium zatytułowanego Le Neutre, które pisarz prowadził pod koniec lat siedemdziesiątych w Collège de France.
Niebezpieczna neutralność
Pod pojęciem „neutrum” (za tłumaczeniem Tomasza Swobody) kryją się różne praktyki kulturowe, podważające obowiązujący paradygmat, demaskujące i rozbijające opozycje, na których ufundowane zostało zachodnie myślenie. Myślenie to opiera się na wytwarzaniu sensu poprzez zderzanie z sobą przeciwstawnych pojęć, zazwyczaj na drodze konfliktu – wyboru jednego pojęcia przeciw drugiemu. Takie przeciwstawne pary to na przykład męskie–kobiece, dobro–zło, czarne–białe, ale także praca–lenistwo czy działanie–bezczynność. W świecie rządzonym przez dualistyczną logikę neutralność staje się bardziej niebezpieczna niż jawna wrogość.
Podejrzliwość wobec neutralności ma długą tradycję. W greckiej polis polityczna apatia była czymś niepożądanym i piętnowanym, Barthes przytacza słowa Solona i Peryklesa, twórców ustroju demokratycznego, którzy stwierdzali, że w razie wybuchu wojny domowej każdy, kto nie opowie się po jednej ze stron, zostanie pozbawiony praw obywatelskich i wszelkiego udziału w rządzeniu, a także, że ten, kto nie uczestniczy aktywnie w życiu społecznym, staje się bezużyteczny.
Współcześnie wybór stał się obowiązkiem, musimy kupować i pragnąć wciąż nowych rzeczy i wrażeń. Dziś można powiedzieć: ten, kto niczego nie wybiera, staje się bezużyteczny. Jest też zagrożeniem dla systemu opierającego się na nieustannej konsumpcji. Porządek binarny polaryzuje nas i ogranicza, tymczasem rzeczywistość może być dużo ciekawsza i bardziej zniuansowana, stwierdzał Barthes i szukał w języku i kulturze możliwości zneutralizowania dogmatycznego sensu poprzez pojęcia wymykające się schematom i pozwalające na przemieszczanie utartych znaczeń. Neutrum jest „kategorią etyczną, potrzebną […] do usunięcia nieznośnego znamienia jawnego, opresywnego sensu”, a także „idealnym stanem otwartości” – czytamy w książce zatytułowanej Roland Barthes.
Figury, które mają w sobie potencjał neutralności, jej lekkość, migotliwość i niejednoznaczność, to na przykład sen, kolor, androgyne, a także zaniechanie, które autor opisuje, posługując się kategoriami zaczerpniętymi z filozofii taoistycznej. Wu-wei – dosłownie oznacza „niedziałanie”, powstrzymywanie się od ingerencji w bieg zdarzeń, przyglądanie się światu bez narzucania mu swej woli, bez używania wiedzy i mądrości, lub wykorzystywanie ich tylko w minimalnym stopniu w sytuacjach najwyższej konieczności. To także powstrzymywanie się od dokonywania wyborów, wyzbycie się obsesji bycia sprawczym i związanego z nią poczucia winy. Lenistwo, do którego aspiruje pisarz, wiąże się z roztopieniem w nicnierobieniu, wyzbyciu podmiotowości i wycofaniu ze świata, jest chwilą, gdy „udaje się nie musieć mówić »ja«”, nie próbuje się nic osiągnąć, nic przedsięwziąć. „[P]ogrążyć się w lenistwie, czyli być wolnym” – opisując ten upragniony stan, przywołuje wiersz zen:
Siedzę spokojnie, nic nie robię
nadchodzi wiosna
i trawa sama rośnie.
Właściwą postawą do praktykowania wu-wei jest siedzenie, medytacja bez celu i wskazówek. Nicnierobienie polega na stopniowej minimalizacji woli: pragnąć – myśleć – marzyć – śnić, i w końcu – siedzieć spokojnie, nic nie robiąc. To prawdopodobnie niemożliwe dla człowieka wychowanego w zachodniej kulturze, zauważał Barthes – siedzieć, nic nie robiąc, bez poczucia, że jest się komuś winnym swój czas i zdolności, bez żalu, obawy, bez niepokoju. Barthes umarł w roku 1980, miesiąc po wypadku, kiedy to zszedł z chodnika prosto pod ciężarówkę z pralni – śpieszył się gdzieś, chciał wyminąć przechodniów przed sobą?
Posłuchaj: Nuda, nic się nie dzieje… I komu to przeszkadzało?
Co ciekawe, umiejętność zaniechiwania wyróżnia nasz gatunek w świecie przyrody. Tylko człowiek ma możliwość niebycia. Człowiek może być leniwy, ziemia nigdy – mówi stare wietnamskie przysłowie. Umiejętność pomyślenia i praktykowania własnej niemocy czyni nas ludźmi. Co więc, gdy tę umiejętność tracimy? Giorgio Agamben w eseju O tym, czego możemy nie robić ostrzega, że bardziej niebezpieczne od uniemożliwiania ludzkiej aktywności i rozwoju jest oddzielanie człowieka od jego własnej niemocy. Współczesnemu człowiekowi odebrano to, czego może nie robić, pisze Agamben: „Dzisiejszy człowiek […] sądzi, że wszystko potrafi, i powtarza swoje jowialne »Nie ma sprawy«, swoje nieodpowiedzialne »Da się zrobić« wtedy właśnie, kiedy powinien uświadomić sobie, że jest w najwyższym stopniu uzależniony od sił i procesów, nad którymi utracił wszelką kontrolę. Stał się ślepy nie na swoje zdolności, lecz na swoje niezdolności, nie na to, co może zrobić, ale na to, czego nie może lub czego może nie zrobić”. Lękamy się niemocy, maskujemy ją i ogłaszamy zwycięstwo, gloryfikując działanie, tymczasem kategoria niemocy w rozumieniu agambenowskim – jako źródła siły tkwiącej w świadomości własnych ograniczeń w świecie popandemicznym, targanym wojnami, kryzysem uchodźczym i klimatycznym brzmi aktualnie i domaga się przemyślenia.
Umiejętność zaniechiwania wyróżnia nasz gatunek w świecie przyrody. Tylko człowiek ma możliwość niebycia. Człowiek może być leniwy, ziemia nigdy – mówi stare wietnamskie przysłowie. Umiejętność pomyślenia i praktykowania własnej niemocy czyni nas ludźmi.
Jedną z fantastycznych właściwości literatury jest to, że pozwala ona toczyć rozmowy ponad czasem. W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku polski krytyk i eseista Ludwik Flaszen snuł rozważania, które pewnie spodobałyby się Agambenowi. Drwił z ofensywnego patosu działania, obnażał śmieszność prężenia muskułów, napinania się, przekonania o własnej ważności i niezbędności. Zastanawiał się, czy człowieczeństwo nie objawia się aby najpełniej w zaniechaniu, i pytał: „bilans ludzkości działającej jest dodatni. A w przeliczeniu na dobro? Czy ktoś, kto w ostatniej chwili nie zadał ciosu swej ofierze, nie namalował po swojemu Madonny w grocie? Czy ktoś, kto, mogąc, nie urzeczywistnił swych drapieżnych rojeń, nie napisał Hamleta? O, arcydzieła, stworzone przez zaniechanie! Ostateczny bilans czynu i zaniechania – kto wie – pozostaje może otwarty”. Kto wie.

Fragment pochodzi z książki Zaniechanie Zofii Zaleskiej, która 15 maja 2025 roku ukaże się nakładem Wydawnictwa Karakter. Książkę można zamawiać na stronie wydawnictwa.