Zacznijmy od przykładu. Jakiś czas temu napisałam kolejną w moim życiu magisterkę. Nie jest to wydarzenie wielkie, bo w moim przypadku mamy do czynienia z wielokrotną recydywą. Byłoby prawie nudno, gdyby nie fakt, że ta praca była oparta na badaniu psychologicznym przeprowadzonym na grupie kobiet, które uczestniczyły w wymyślonym przeze mnie warsztacie.
Warsztat zakładał kontrolowaną ekspozycję na bardzo stresujące doświadczenie, które miało stymulować świadome przeżywanie lęku i strachu oraz pogłębione doświadczenie ciała. Moja teza zakładała, że przymus nieradzenia sobie (badane nic nie mogły zrobić w bardzo stresującej sytuacji) spowoduje wzrost realnego radzenia sobie normalnych sytuacjach.
Masz przed sobą otwarty tekst, który udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio. Wykup prenumeratę lub dostęp online.
Na poziomie obserwacji moje założenia się sprawdziły, gorzej było z warstwą badawczą. Dowiedziałam się bowiem, że w psychologii nie ma takiej kategorii, którą można odnieść do przynoszącego pożytek i adaptacyjnego nieradzenia-sobie. Jest radzenie sobie oparte na emocjach (niezbyt szanowane, powoli odzyskuje dobre imię), jest radzenie sobie nakierowane na cel (oczywiście faworyt) oraz #najgorzej, czyli nieradzenie.
Potrzebujemy zacząć myśleć i czuć wokół zjawiska, jakim jest adaptacyjne, wzmacniające nieradzenie sobie.
Żeby nie było, ja rozumiem, jak działa nauka. Ja po prostu uważam, że psychologia zabrnęła tak daleko w paradygmat nauk biologicznych, że zaczęła gryźć własny ogon. Zarówno dla pieniędzy, sławy i chwały, jak i po to, by nie wystawiać się na zarzut „nienaukowości”, badamy rzeczy, które są do zbadania. Tymczasem dla mnie psychologia potrzebuje rodzaju refleksji nad zjawiskami, którym bliżej do filozofii. W przypadku mojej pracy magisterskiej pozmieniałam rzeczy i dostosowałam się do wymogów akademickich. W przypadku moich refleksji obstaję przy swoim – potrzebujemy zacząć myśleć i czuć wokół zjawiska, jakim jest adaptacyjne, wzmacniające nieradzenie sobie.
Na szczęście na psychologii świat się nie kończy. Psychoterapeuci mają pewną wolność w myśleniu i konceptualizowaniu rzeczy, dlatego jeden z nich, brytyjski psychoanalityk Wilfred R. Bion, wymyślił pojęcie zdolności negatywnej. To umiejętność tolerowania dyskomfortów, bólu, niewiedzy bez przymusu natychmiastowego uzyskania rozwiązania, ulgi. Znoszenie sytuacji dwuznacznych, ambiwalentnych emocjonalnie. Zdolność wytrwania w niewygodzie, która nie zabiera jednostce jej kreatywnego, czującego potencjału. Coś jak odporność na brak domknięcia poznawczego, ale głębiej emocjonalnie i bardziej twórczo. Jakby się szerzej rozejrzeć, to wszystkie wschodnie ścieżki samodoskonalenia kładą nacisk na ten element praktyki – siedź na tyłku, nie oceniaj, wycisz umysł, sprawdź, co jest. Nie rób od razu, wytrzymaj z rzeczami chwilę, a potem dłużej, a potem jeszcze dłużej.
Upaja się nas działaniem, które jest nieomal maniakalne. Poszukujemy natychmiastowych rozwiązań, recept do wdrożenia od zaraz.
W tym widzę jedną z większych różnic w mentalnym krajobrazie Wschodu i Zachodu. W naszych umysłach i kulturze zdolności negatywnej jest bardzo mało. Dużo natomiast jest wezwań do natychmiastowej reakcji – kup! rób! napieraj! zmieniaj! Upaja się nas działaniem, które jest nieomal maniakalne. Poszukujemy natychmiastowych rozwiązań, recept do wdrożenia od zaraz. Odzwierciedla się to w sposobie, w jaki myślimy o rzeczach – mamy mało miejsca na pustkę (japońskie ma, czyli przestrzeń pozbawioną rzeczy, ale nie właściwości, jak cisza między dźwiękami, która robi muzykę), na Sokratejskie „wiem, że nic nie wiem”.
Przeczytaj także: Jak chcieć mniej
Jedną z największych trudności podczas pracy nad meandrami psychiki jest utrzymanie ludzi w stanie emocjonalnego napięcia, bez utraty zdolności do czucia i myślenia wewnątrz siebie. I przytrzymanie ich, żeby nie czuli tego przymusu do robienia natychmiast. Bo kiedy pojawia się cierpienie, niewiedza albo frustracja, z którymi nie mogą poradzić sobie od razu, to robią absolutnie wszystko, byleby tylko wyjść z tego stanu. Przez to nic się nie zmienia, bo to puste miejsce to błogosławieństwo wglądów i prawdy na własny temat. Potrzebujemy ciszy, żeby coś się pokazało. Potrzebujemy niedziałania, żeby coś zrozumieć. Bez tego naprawdę bardzo trudno poznać siebie. Niepewność i niewiedza nie muszą zostać natychmiast zapełnione i objaśnione.
Radzenie sobie jest odpowiedzią (adekwatną bądź nie) na bezradność. Nauczyxśmy się, że aby przetrwać, trzeba sobie radzić, wymyślixśmy te nasze małe sposobiki na wyjście obronną ręką z trudnych sytuacji. Radzimy sobie całe życie, ale bardzo często w patologiczny sposób – przez automatyzmy, przez sztywne mechanizmy obronne. I jesteśmy niesamowicie dumnx z siebie, że znowu się udało.
Potrzebujemy ciszy, żeby coś się pokazało. Potrzebujemy niedziałania, żeby coś zrozumieć.
Tylko że bez tej pauzy, w której mierzymy się z bezradnością, będzie z nami naprawdę kiepsko. Nie skonfrontujemy się z najpoważniejszymi tematami: bezradnością właśnie, a oprócz tego kruchością, podatnością na zranienie, przemijaniem, śmiercią, opuszczeniem, wszelkimi limitami, jakie nakłada na nas fakt, że jesteśmy ludźmi. To jedyne znane mi miejsce, w którym możemy zobaczyć pogruchotane kawałki naszej psychiki. Alternatywa dla pustego i nieradzenia sobie jest słaba: będziemy coraz mocniej, wyżej, szybciej. Ale też głupiej. Bardziej powierzchownie.
Mam taką obserwację, że użalanie się nad sobą i skłonność do samoudręczenia mają z tą niechęcią do przeżywania nieradzenia sobie sporo wspólnego. Z jednej strony mamy osoby, które trwają w nieustannej niemocy, problemach, zranieniach. Co prawda w miejscu nieradzenia sobie bywają nieustannie, ale przelotnie – natychmiast uciekają w objęcia kogoś lub czegoś, co niesie pociechę lub rozrywkę. Bo wieczne użalanie się nad sobą to też strategia na radzenie sobie, tylko czyimiś rękoma.
Prawdziwe radzenie sobie występuje wtedy, gdy rozumiemy własną bezradność, znosimy niepewność.
Z drugiej strony są osoby, które za nic nie będą się nad sobą użalać, wolą przypalić się żywym ogniem za popełnione błędy i schlastać po plecach nahajem, dla wzmocnienia. One też nie oglądają strefy bezradności, bo wywala ich z windy, nawet jak tam jadą. Ostra dyscyplina wewnętrzna nie jest prawdziwym radzeniem sobie, jest zamordyzmem. Prawdziwe radzenie sobie występuje wtedy, gdy rozumiemy własną bezradność, znosimy niepewność – wtedy możemy wrócić do całościowego myślenia i czucia, zamiast polegać na naszych fragmentarycznych strategiach.
Stąd już krok do czegoś naprawdę doniosłego. Możemy zacząć uwzględniać i szanować w sobie siłę, ale też ograniczenia i niemoc. Zapewniać sobie warunki do wzrostu, ale też do zastoju czy obumierania. Obejrzeć antytezę aktualnej sytuacji. Sięgnąć po „nie wiem”, bezradnie rozłożyć ręce i chwilę poczekać. Zrobić miejsce na nową myśl, zamiast pchanx starym pomysłem robić to, co zawsze się robiło, żeby sobie poradzić. Żeby nie było – ja bardzo lubię radzenie sobie. Czerwone wino też lubię. Ale mogę wam uczciwie powiedzieć, że przedawkowanie jednego lub drugiego kończy się źle. I trochę mam nadzieję, że czasy nam nadejdą tak skomplikowane i niejednoznaczne, że zmuszą nas do regularnych wizyt w miejscu pustki i samoobserwacji, bez działania.
Posłuchaj rozmowy z Martą Niedźwiecką o książce O zmierzchu Jak przestać bać się życia i przeżyć je po swojemu, która odbyła się w Nowym Teatrze w Warszawie w ramach cyklu „Nowa książka”.
Fragment pochodzi z książki O zmierzchu. Jak przestać bać się życia i przeżyć je po swojemu Marty Niedźwieckiej, która ukazała się 25 października 2023 roku nakładem Wydawnictwa W.A.B. Książkę można zamówić tutaj.