Z każdym dniem niebo coraz bardziej nabierało koloru ognia.
W najgorszym dniu termometry pokazały czterdzieści cztery stopnie, przez kilka nocy temperatura nie spadała poniżej dwudziestu pięciu. Mieszkanie zmieniło się w szklarnię – przy zamkniętych oknach w ciągu kilku chwil robił się nieznośny zaduch, otwarte wpuszczały do środka gorące powietrze i palące słońce. Praktycznie nie wyłączał wentylatora, którego szum usypiał go i budził.
Masz przed sobą otwarty tekst, który udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio. Wykup prenumeratę lub dostęp online.
Miał wrażenie, że w domu jest niewiele chłodniej niż na zewnątrz. Pot lał się z niego strumieniami, czuł się śliski, lepki i brudny. Najchętniej spędziłby cały dzień w wannie pełnej lodu, ale zmniejszono przydział wody o trzy litry. Miastu udało się wynegocjować stare kwoty dla łaźni, zarząd wodociągów mówił jednak wprost – susza jeszcze bardziej obniżyła lustro wody w Oławie i Nysie Kłodzkiej, wciąż pracujemy nad oczyszczaniem Odry, jeśli więc w najbliższych tygodniach nie spadnie deszcz, mieszkańcy muszą liczyć się z dalszą reglamentacją.
Gdy kończyły mu się zapasy, jechał pracować do zoo – pielił, przekopywał, sortował. W zamian dostawał kosze pełne warzyw i owoców, ale etatowi pracownicy w rozmowach między sobą wspominali, że tegoroczne zbiory będą zdecydowanie mniejsze, a miasto daje coraz mniej pieniędzy na utrzymanie ogrodu.
Najgorszy upał spędził na Nowym Targu – dawny parking podziemny, podobnie jak inne tego typu miejsca, przekształcono w schron oferujący dostęp do świeżej wody, posiłku i łóżka. Było tłoczno, ale udało mu się znaleźć miejsce przy ścianie, gdzie mógł w spokoju masterować nagrania. Ze schronów korzystali głównie ci, których nie było stać na klimatyzację lub mieszkanie na jednym z grodzonych osiedli, pokrywających wrocławskie przedmieścia. Rozejrzał się – romskie dzieci, arabskie matki, afrykańscy ojcowie, polscy biedacy, śląscy przegrani, ukraińscy pechowcy. Śląsk przyjmował wszystkich niechcianych. Leżeli na rozkładanych łóżkach, grali w karty i oglądali transmisje z zawodów sportowych odbywających się w chłodzonych halach.
Przerwał mastering i zajrzał do wiadomości – pożary obejmowały coraz większe połacie, zagrażając nie tylko lasom, ale również polom uprawnym; czego nie strawił ogień, zasypywał popiół; strażacy robili, co mogli, ale nie udawało im się uratować wszystkiego; mąka i chleb drożały z dnia na dzień.
Chwilowo nie musiał martwić się o kolejny posiłek. Martwiło go tylko coraz bardziej pomarańczowe niebo – z każdym dniem gęstniało i mroczniało, a rozpalone do granic wytrzymałości powietrze zaczynało gryźć w gardło i pachnieć spalenizną.
Temat: Dalsze działania z podkastem
Hej,
Osiągamy bardzo dobre wyniki, co oznacza, że będziemy nagrywać kolejne odcinki i nieco zmienimy formułę – dodamy lektora, żeby nabrało to bardziej dokumentalnego charakteru. Nie musisz się martwić tekstami, my się tym zajmiemy, więc działaj dalej. Dobra robota!
Serdeczności,
E.
Siedział na ławce na Ostrowie Tumskim, właśnie skończył nagrywać wieczorny gwar wron, których niewielkie stado usadowiło się na drzewach porastających plac Katedralny. W budynku dawnego seminarium duchownego paliły się światła, a w oknach widać było poruszające się postacie – po wydaleniu Kościoła katolickiego miasto wystawiło na sprzedaż pokościelne nieruchomości i w ciągu kilku tygodni wykupili je deweloperzy oraz bogaci, przekształcając w mieszkania pod wynajem. Radni próbowali reagować, ustalając maksymalną stawkę czynszu, ale właściciele odbijali to sobie, doliczając kolejne opłaty dodatkowe. Najgorsze upały minęły, wciąż jednak było ciepło i duszno. Czuł, że koszulka lepi mu się do ciała.
Może gdybyś tyle nie jadł, tobyś się tak nie pocił, co? Może gdybyś codziennie nie szedł do zielonego sklepu po coś do chrupania, może byłoby inaczej? Spójrz na siebie – okrągły jak prosię. Żresz jak świnia i żyjesz jak świnia!
Daktary potrząsnął głową i sięgnął po telefon, żeby sprawdzić wiadomości. Liczba śmiertelnych ofiar pożarów na Śląsku wzrosła do trzydziestu; pożary trawią również Grecję, Turcję i Bułgarię. Potężna powódź w południowych Chinach zabiła sto pięćdziesiąt osób, dziesiątki tysięcy pozostawiła bez dachu nad głową. Huragan Monika uderzył w południowe wybrzeże Stanów Zjednoczonych; prędkość wiatru dochodzi do trzystu kilometrów na godzinę. Kolejne tarcia na granicy polsko-śląskiej.
Sprawdził stan konta. Zauważył, że wpłynął już pierwszy przelew za nagrania. Od razu poczuł ulgę i miał wrażenie, że momentalnie stracił kilka kilogramów. Będę mógł kupić buty, pomyślał, ale najpierw kupię wodę. Może coś odłożę? Niby inflacja wszystko zjada, ale zawsze lepiej mieć niż nie mieć.
Zamówił dwie pary – czarne trampki i czarne adidasy. Nie cierpiał kupować ubrań, dokonywał więc zakupów przez internet, oszczędzając sobie niepokoju związanego z wyjazdem do Rzeźni, gdzie obecnie mieściła się większość sklepów obuwniczych. Udał się za to do znajdującego się na Nowowiejskiej sklepu rybnego.
Ryby od wielu lat były luksusem – biedniejszych ratowały stawy hodowlane, ale i one kiepsko radziły sobie z coraz bardziej niestabilnym klimatem. Zbielenie raf koralowych, zakwity sinic i przyrost martwych, pozbawionych tlenu wód skutecznie przetrzebiły populacje morskiej fauny i flory. Coraz trudniej było dostać mięso dziko żyjących ryb słodko- i słonowodnych, więc sklepy kazały płacić sobie ogromne sumy nawet za puszkę sardynek.
Na świeżego tuńczyka mogli już sobie pozwolić jedynie najbogatsi. Odkąd zakazano przemysłowej hodowli bydła i ograniczono chów świń oraz drobiu, białko stało się trudno dostępne – państwa zachęcały obywateli do jedzenia zamienników: roślinnych, z in vitro oraz z owadów.
Wszedł do środka i od razu poczuł morski aromat świeżych ryb oraz metaliczny zapach chłodu intensywnie pracujących lodówek. Na łożu z kruszonego lodu leżały polędwice z tuńczyka, łosoś w dzwonkach i filetach, białe mięso dorszy, całe i filetowane flądry i turboty, śledziowe tuszki oraz szeroki wybór ryb słodkowodnych, pochodzących z pobliskich rzek i stawów: karpi, linów, płoci i amurów. Osobne miejsce zajmowały wielkie jak bochny chleba kawałki suma oraz szczupaka.
Druga lodówka wypełniona była skorupiakami – droższymi, bo dziko żyjącymi ostrygami i ich tańszymi odpowiednikami z hodowli, różnych rozmiarów krewetkami, mackami ośmiornic, niewielkimi kałamarnicami oraz mieniącymi się w chłodnym świetle małżami. Ułożone po prawej stronie trzy homary i cztery kraby wyglądały, jakby dopiero wyszły z morza.
Za ladą stała młoda ekspedientka o znudzonym wyrazie twarzy i narzuconym na włosy plastikowym czepku. Przy ścianie znajdowały się kolejne lodówki i półki pełne rybich przetworów. Wodził oczami po niewielkich słoiczkach zatopionych w oliwie anchois, sardynkach w sosie pomidorowym i własnym, śledziach w różnych marynatach. Jego uwagę przykuł kosztujący pięćset marek za kilogram wędzony węgorz, rarytas, na który nie było go stać.
Zastanawiał się, czy nie wziąć jakiejś suszonej ryby; mógłby ją zużyć do bulionu. Mimo iż pracująca tu kobieta nie zwracała na niego najmniejszej uwagi, miał wrażenie, że niemo go pogania – zawsze to czuł, gdy chodził do osiedlowych sklepów, dlatego zdecydowanie preferował zapewniające większą anonimowość hale targowe i markety.
Wziął śledzie w musztardowym sosie, kawałek wędzonego dorsza i dwa filety z halibuta, które zamierzał zjeść z frytkami. Wydał na to równowartość ceny jednej pary butów, ale uznał, że nie będzie się przejmował. Wystarczająco często stresował się pieniędzmi i zdarzało mu się kompulsywnie sprawdzać konto, na którym widniała wciąż ta sama, niezadowalająca go kwota. Dbał, żeby nie zalegać z żadnymi opłatami i nie robić długów, ale zdarzały mu się myśli, że od ulicy dzieli go jeden niezrealizowany przez klienta przelew. Spakował zakupy do plecaka, wyszedł ze sklepu i zaczął się zastanawiać, ile pokroić ziemniaków.
A kto to ciągle myśli o żarciu i sobie rybkę kupił? Pyszną rybkę, tłustą rybkę? Zobacz, jak tłuszczyk ścieka z tego wędzonego dorsza, a te śledzie też nie wyglądają na najlżejsze.
Wyobrażał sobie bezkresne przestrzenie oceanów, kiedyś wypełnione wszelkiego rodzaju stworzeniami, a obecnie pozbawione życia i tlenu przez unoszącą się na powierzchni galaretowatą, bezbarwną masę mikroplastiku. Czuł się trochę winny, że ryby musiały oddać życie dla jego niewielkiej uczty, ale zajadanie najlepiej uciszało trawiący go stres.
Pod blokiem stała karetka.
Wszedł do budynku; na klatce panował przyjemny chłód. Ze skrzynki na listy wystawały ulotki z ofertą zakupu nieruchomości oraz reklamówki jednego z marketów.
Powoli piął się schodami. Na wysokości drugiego piętra musiał się zatrzymać i przylec plecami do stalowych drzwi windy. Sanitariusze znosili Jemeńczyka. Miał bladą twarz, świszczący oddech i coś mamrotał. Ratownicy wyglądali na zmęczonych, zwłaszcza ten trzymający nosze z przodu. Daktary przez chwilę patrzył na ciemnoszare wory pod jego oczami.
Pokroił ziemniaki w grube słupki i zanurzył w misce pełnej wody, żeby wypłukać nadmiar skrobi. Następnie zrobił sos tatarski z kiszonych ogórków, które trzymał w piwnicy, białej części dymki oraz majonezu. Wykończył go kilkoma łyżkami zalewy z ogórków. Przygotował rybę – starannie wyjął wszystkie ości, osuszył, pomieszał gazowaną wodę, mąkę, sól i pieprz, żeby otrzymać lejące się, ale gęstawe ciasto. Odlał ziemniaki, wytarł je bawełnianą ścierką, pomieszał z odrobiną oleju, soli i pieprzu, po czym wstawił do pieca. Olej był coraz droższy, więc starał się go oszczędzać.
Gdy ziemniaki się zarumieniły, zabrał się do smażenia – zanurzał kawałki halibuta w cieście i kładł je na rozgrzaną patelnię. Ryba skwierczała, a ciasto w kilka chwil tężało, robiło się chrupkie i nabierało brązowej barwy. Usmażone kawałki odkładał na talerz. Frytki dał po lewej stronie, usmażonego halibuta po prawej, a obok niego miseczkę wypełnioną sosem tatarskim. Nie miał cytryny, więc zanurzył trzy palce w zalewie ogórkowej, po czym skropił nią rybę.
Otworzył puszkę piwa, wbił widelec w usmażonego halibuta i przypomniał sobie, że taki sam zestaw zamówił dawno temu, gdy Struta i Mari odchodziły z muzeum. Spotkali się wtedy na pożegnalnym piwie na mieście. Rosły i Denis jako jedyni pili wódkę. Z każdą kolejką Denis podnosił kieliszek, mrugał do dziewczyn i krzyczał: „A kto umarł, ten nie żyje!”. Zaczęli to później powtarzać w wielu sytuacjach, zwłaszcza gdy z pracy odchodziły kolejne osoby.
Jadł i przyglądał się mamilarii. W jej wyglądzie nie zauważał znaczących zmian – wciąż była zieloną kulą pokrytą ostrymi cierniami – ale miał wrażenie, że toczy ją jakaś choroba. Roślina wydawała się mniej baryłkowata, niż gdy ją ostatnio podlewał, zupełnie jakby straciła na wadze.
To zupełnie inaczej niż ty, tłusta świnio.
Pomyślał o Tajdze. Zastanawiał się, co robi, i wyobrażał sobie, że ona również o nim myśli.
Wstał o 3.30 rano, zjadł pomidory ze śmietaną i kanapkę z twarogiem, wypił kawę z kasztanów, którą dostał kiedyś od Kiry, bo jej nie smakowała, po czym około czwartej wsiadł na rower. Powietrze było dość rześkie, temperatura przyjemna, przynajmniej w porównaniu do wczorajszego ukropu. Na puste i ciche ulice wyjeżdżały już w trasy pierwsze poranne tramwaje. Czuł ich dudnienie pod kołami, gdy przejeżdżały obok.
Niebo z każdym dniem nabierało coraz bardziej pomarańczowego odcienia od płynących z południa dymów. Ogień zajął południową część doliny Bystrzycy w okolicach Zalewu Mietkowskiego, wojsko ewakuowało nielicznych mieszkańców pobliskich wsi. Przywozili ich do Wrocławia, kwaterowali w hostelach i zapominali o ich istnieniu, wracając po kolejnych. W mieście pojawiało się coraz więcej ludzi z osmalonymi twarzami i zrozpaczonym wzrokiem.
Dniało, a oranżowe refleksy mieszały się z przydymionymi chmurami coraz gęściej zasnuwającymi niebo. Wyglądały na ciężkie, przypominały pełne siarczków minerały. Ciemniejsze pasma świadczyły o zbliżających się płomieniach.
Miał do przejechania całe miasto, o tej porze cichutkie i łagodne jak śpiący kociak. Słyszał jego pomruk – głęboki, wręcz geologiczny, pomieszany z czystymi trelami śpiewających gdzieniegdzie kosów i słowików. Powoli pedałował przez budzący się do życia Wrocław. Panele fotowoltaiczne błyszczące na dachach kamienic łapały pierwsze promienie wschodzącego słońca, którego przymglone światło rozświetlało niebo gęstniejące od przywiewanych z południa dymów.
Fragment pochodzi z książki Ćwirowidło Damiana Kowala, która ukazała się 1 maja 2023 roku nakładem Wydawnictwa Warstwy. Książkę można kupić tutaj.