Wersja audio
Przez ostatnie trzy lata opowiadałam ludziom wiele historii, jednak przynajmniej na początku czyniłam to nie tyle z potrzeby mówienia o sobie, ile dla świętego spokoju, żeby zaspokoić ich ciekawość. Mówili: acha, to bardzo interesujące tak zacząć wszystko od nowa, niesamowite, straszne, ja bym się bał, bała albo ja też bym tak chciał, chciała, może kiedyś. Po roku nie byłam już pewna swoich intencji, bo zaczęłam z tych konfabulacji czerpać jakiś rodzaj satysfakcji, która nie była wprawdzie czystą przyjemnością, lecz pozwalała mi głębiej zakorzenić się w życiu, w które tu wpadłam. Tak o tym myślałam na samym początku, gdy czułam się połamana jak wagonik kolejki elektrycznej strącony z toru łapą kota. Fakt, iż zamieszkałam na Krecie, po prostu się wydarzył i nie mogłam nic na to poradzić. Wpadłam w to życie po uszy i nie czułam już dna pod stopami. Czasem wybór rozwiązań jest pozorny i można zrobić tylko tę jedną, jedyną rzecz, by przeżyć. Turystom i miejscowym, którzy pytali mnie, jak, dlaczego, od jak dawna – po prostu nie mówiłam całej prawdy o tym, co stało się tamtego dnia we Vrahos.
To właśnie z powodu kota lubiącego strącać przedmioty pojechaliśmy z Michałem na wakacje, które wszystko zmieniły. A raczej z powodu nagłego, choć niezaskakującego braku Racucha. Spędził z nami dwadzieścia lat, od kiedy znaleźliśmy go w śmietniku, jedynego żywego obok pięciu martwych ciałek pokrytych szronem. Daliśmy mu na imię Racuch, bo był chudy i zimny, a to imię kojarzyło nam się z ciepłem i sytością, którymi chcieliśmy go obdarzyć, mimo że nie planowaliśmy zwierzęcia. Ani nawet nie lubiliśmy za bardzo racuchów. Został z nami do późnej kociej starości, cichy jak puszysty cień. A potem, któregoś lipcowego ranka zjadł śniadanie i poszedł na balkon, by jak zwykł to czynić po posiłku, położyć się w plamie słońca, i już się nie obudził.
Odebraliśmy urnę z prochami Racucha i usiedliśmy przy stole, na którym stała jak skondensowany smutek w kształcie drewnianego pudełka. Kupiliśmy ten stół wiele lat temu w …