Wersja audio
Po bezsensownych próbach zostania artystą, napisania artykułu o polskich wątkach bitwy pod Austerlitz czy skończenia studiów zarejestrowałem się na jakiś dziwny kierunek z rozliczeniem rocznym, żeby mnie nie powołali do wojska na ćwiczenia i żeby nie mieć paranoi związanej z taką możliwością, a potem usunąłem social media i uciekłem z miasta.
Jechałem do domu rodzinnego, droga ze stolicy dłużyła mi się przez problemy gastryczne. Ciąg stresujących zdarzeń załatwił moje jelita – od paru lat przyjmowałem trzy probiotyki, lek prokinetyczny, inhibitory pompy protonowej i jeszcze kilka innych substancji, na przykład neuroleptyk sulpiryd. Poza tym przestrzegałem ścisłej diety, której nie dałoby się utrzymać, często wychodząc z domu – zatem nie wychodziłem. Miałem oczywiście protokoły postępowania w sytuacjach wyjątkowych, takich jak długa podróż autobusem. Wziąłem parę tabletek ziołowych na uspokojenie i ondansetron.
Mimo to nagle poczułem, że muszę wysiąść.
Przejeżdżałem wiele razy przez tę miejscowość, wieś o statusie gminy, nie najmniejszą i jakoś nieprzesadnie wielką. Zacisnąłem zęby, wytrzymałem do przystanku i wysiadłem z moim ogromnym plecakiem. W okolicy zobaczyłem urząd, budę z piwem i siłownię. Wybrałem siłownię.
Teraz wiem, że na recepcji siedział Mistrzu, ale wtedy nie zwróciłem na niego uwagi. Obok w sali ćwiczeń paru spoconych chłopaków dyszało prawie idealnie w rytm techno.
– Dzień dobry, mogę skorzystać z toalety? – wydukałem, ledwo przebijając się przez muzykę.
Mistrzu popatrzył na mnie i skinął głową. Dopiero po chwili – może już wtedy chciał mi się przyjrzeć – wskazał palcem szatnię i mruknął, że łazienka jest obok. Modliłem się, żeby w środku był papier – zostały resztki, wystarczyło na styk. Od tamtego czasu już zawsze pilnowałem, żeby był zapas papieru. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, że będę pilnował.
Wychodząc z łazienki, zobaczyłem na ścianie koło szatni wytartą kartkę z numerem telefonu: „Szukam chłopaka do pomocy”.
Musiała być bardzo stara, litery prawie całkiem wyblakły. Zabrałem spod lady swój plecak i już chciałem wyjść, ale w tym momencie napotkałem oczy Mistrza – wpatrywały się we mnie jak dwa wielkie głazy istniejące od początku świata. Zazwyczaj w podobnych sytuacjach mówi się, że komuś płonie w oczach ogień, jednak w oczach Mistrza nigdy nic nie płonęło. Nie wyglądało to spektakularnie. Nic specjalnego, jak potem często mówił. Nic specjalnego.
– Skąd jesteś? – zapytał mnie ten łysy olbrzym, a ja zacząłem gadać.
Powiedziałem mu trochę więcej, niż z początku chciałem. W kilka minut streściłem prawie całą swoją historię i sam poczułem zażenowanie, że tak krótko mi to zajęło. W miarę jak opowiadałem, moje dokonania, cały wysiłek i trud, zaczęły wydawać mi się niewarte wspomnienia przy kimś takim jak Mistrzu. Jego gigantyczne mięśnie świadczyły o latach treningu, o dekadach ciężkiej pracy nad ciałem, a niezachwiana postawa zdradzała, że ciało to kierowane jest przez jeszcze potężniejszy umysł. Mistrzu siedział za biurkiem, ja stałem nad nim, ale im dłużej trwała moja opowieść, tym bardziej kurczyłem się w sobie, moje dotychczasowe życie stawało się trywialną bzdurą. Zachciało mi się znowu do łazienki, mdłości wróciły. Mistrzu jednak …