Wersja audio
xyz
Pamięci lekarza weterynarii
Artura Ławeckiego oraz zwierząt,
które umarły.
Wieje zimnym, mądry panie doktorze od zwierząt. Wieje, bo styczeń. Wieje od trzech dni. To ten rodzaj wiatru, który wprawia w lęk, w drżenie, zwiększa liczbę wypadków drogowych i samobójstw. Cały dzień dzisiaj myślę o panu. Od trzech dni mam niespokojne sny.
Dzisiaj przyśniły mi się szynszyle i węże. Podobne do tych piaskowych, co pan je miał u siebie, w gabinecie, tyle że w tym śnie te węże były ciemniejsze, miedzianobrązowe. I dużo mniejsze, a cienkie jak padalce. Ale może to dlatego, że świeżo wyklute, takie małe były. Żeby się nie rozlazły wszędzie, mieszkały w pustym garnku na psie jedzenie. A ja je uśmierciłam przez pomyłkę. Bo potrzebowałam garnka, żeby suce ugotować. Więc przełożyłam je do rondla z zastygłym sosem pieczeniowym na spodzie. I te węże nażarły się tego sosu i umarły.
Nie wiem, czy to możliwe. Po pierwsze, czy by tak od razu umarły? A po drugie, czy węże dałyby w ogóle radę zjeść sos? Wąż połyka w całości, ale czy zlizuje? Czy tylko sss syczy? Potem przyszedł pies, ale wcale nie zwracał uwagi na te martwe węże, tylko za czymś węszył. Może szukał tego sosu. A na koniec z szafy wyszły szynszyle. Pierwsza oczywiście Szosza, z tą swoją miną à la wojownicza księżniczka.
Po tamtym psie zostały mi kłaki, smycz i blaszana miska. Zostały kłaki, mimo że pies umarł prawie rok temu. Ale sam pan wie, jak to jest. To był owczarek z podszerstkiem. Jak się czesało jesienią albo wiosną, to można było z tej starej sierści, co z psa wyszła, ukleić drugiego psa. Nie da się tego sprzątnąć do końca, bo fruwa, wbija się w dywan, osiada na szafach. Nie mówiąc już o kłakach szylich. Lekkie jak moher, jak puch, do wszystkiego czepliwe. …