Wersja audio
Dom wyglądał jak ulepiony z masła, żółta miękka kostka, która może się roztopić albo zapaść i choćby jutro zniknąć. Edith nie wydawał się już podobny do innych domów. Podjechała do niego na rowerze od strony automatu z papierosami na rogu sklepu i przez całą drogę nie spotkała żywej duszy. Dyszel Wielkiego Wozu wskazywał wprost na nią. Była pogodna księżycowa noc, a nieduża kaplica cmentarna z ząbkowanym frontonem przypominała delikatną koronkową serwetkę z rodzaju tych, jakie dzieci wycinają z ze złożonego kilkukrotnie glansowanego papieru.

Edith zsiadła z roweru i otworzyła ciężką furtkę. Potem odstawiła rower i przez kilka minut stała odwrócona tyłem do domu, przyglądając się gwiazdom, drodze i drzewom na skraju lasu, przypominającego stromą skalną ścianę. Wróciła pamięcią do ich podróży do Hiszpanii, gdzie ku swojemu rozczarowaniu nie poczuła nic, gdy po raz pierwszy w życiu zobaczyła prawdziwe góry. A właśnie z tego, że zobaczy góry, tak się cieszyła. Ciekawe dlaczego.
Oczy Edith wypełniły się łzami, odwróciła się więc od wyludnionego świata i weszła do domu. Kupowanie papierosów nie było konieczne, bo nie miała ochoty palić. Żywiła jedynie nadzieję, że spotka jakiegoś człowieka, kogoś, do kogo będzie mogła zagadać i w czyich oczach będzie mogła się przejrzeć: Edith Jørgensen, żona nauczyciela Klausa Jørgensena, matka trojga dzieci, nie pochodziła z tego miasta, lecz mimo wszystko została zaakceptowana, dzięki swojemu życzliwemu usposobieniu. A może wcale jej nie zaakceptowano?
Nikt nie wie, jakie wrażenie wywiera na innych, Edith też nie wiedziała, co znaczą dla niej inni ludzie. Nie trzeba było się do tego ustosunkowywać tak długo, jak się miało męża. Ona ciągle go miała, bo wciąż jeszcze byli małżeństwem. Ale jej mąż – po cichu przechodziła przez pokoje, żeby nie zakłócać snu dzieci, w końcu usiadła w fotelu przy telefonie i patrzyła na bawialnię, nie zaczepiając wzroku w żadnym punkcie – jej mąż kochał inną kobietę i w tej chwili o godzinie dwudziestej pierwszej piętnaście może mówił do niej: „Wykaż trochę cierpliwości. Trzeba to załatwiać powoli, muszę myśleć o żonie i dzieciach”. Nie, powiedział: „O Edith i dzieciach”, ponieważ z tą kobietą znali się już na tyle długo, że naturalne było mówienie o żonie po imieniu.
Edith zmarzła, ale była zbyt zmęczona, żeby iść po piecyk, zbyt zmęczona na wszystko. Również na powstrzymywanie wywołujących lęk myśli. Tak się działo co wieczór, a pomagało na to jedynie połknięcie dwóch tabletek nasennych. Działały na nią jak coś w rodzaju narkotyku. Przez krótką godzinę dzielącą ją od zaśnięcia zawsze gorączkowo zajmowała się przemyśliwaniem praktycznych ustaleń, jakich wymagać będzie rozwód. Chociaż właściwie przestały ją już interesować. Na pewno jakoś to będzie: potrafiła oszczędzać, gdyby okazało się to konieczne, a chwilowo właśnie tak było.
Klaus zapowiedział, że zostawi jej wszystko, czego tylko zechce, i załatwi sprawy tak, aby ona i dzieci nie klepali biedy. Ludzie musieli uważać go za wielkodusznego! Myślała o tym bez rozgoryczenia, chociaż sama nie dostrzegała w jego postępowaniu wielkoduszności. Nie takiej formy biedy się obawiała. Mogła bez większego trudu wrócić do pracy, więc nie musieli być od niego uzależnieni.
Usiadła przy jego biurku w pokoju, który nazywał swoim „gabinetem”. Kurz pokrywał wszystkie papiery, stosy gazet sprzed miesiąca, których nikomu nie wolno było tknąć, chociaż jemu już do niczego nie mogły się przydać. W chwili, gdy wyjmowała arkusz papieru brulionowego i wyciągała szufladę z ołówkami i długopisami, przyszło jej do głowy, że to dziwne, iż nigdy nie potrafiła nikomu wytłumaczyć, na czym polega praca jej męża. Oczywiście wiedziała, że uczy w liceum, ale poza tym w każde poniedziałkowe przedpołudnie – tak było jeszcze cztery miesiące temu – siedział tu i do czasopisma, którego nazwy nie potrafiła sobie nawet przypomnieć, pisał artykuły o czymś, z czym ktoś zadzwonił, no chyba że wyjeżdżał pociągiem o jedenastej, żeby je zawieźć. Te artykuły, których już nie pisał, musiały mu przynosić pewien dochód. A ponieważ podtrzymywanie romansu z dwudziestolatką na ogół kosztuje, to wyjaśnienie rosnącego stosu niezapłaconych rachunków nasuwało się samo.
Tabletki nasenne zaczynały działać. Edith ziewnęła i trochę się rozluźniła, przestając być taka czujna. Co ją obchodzą te wszystkie rachunki? A jednak coś znaczyły. Ten jej pedantyczny i obowiązkowy mąż musiał mieć ostry kryzys finansowy. Na chwilę ogarnęło ją osobliwe bezosobowe współczucie dla Klausa. Przez jej lekko zamgloną świadomość przemknął przebłysk nieznanego świata mężczyzny mającego na utrzymaniu rodzinę. Podatki, konta, szkoła tańca, płaszcze dla dzieci, których zakup trzeba odłożyć do pierwszego. Plamy wilgoci na murze z każdym upływającym rokiem sięgające coraz wyżej, obluzowane dachówki na przybudówce – stale coś, co trzeba kiedyś załatwić, co nie dawało spokoju, czego nigdy nie mógł skończyć lub czego nie mógł odłożyć.
Postanowił zostawić dom jej i dzieciom, ten księżycowy dom, przypominający kostkę masła, dom, który potrafił zmieniać kształt, można było od niego odcinać kawałek, wyrąbywać, zużywać. Tymczasem nagle nie wolno już niszczyć rzeczy, należy je oszczędzać, zachowywać, ukrywać, jakby samo spojrzenie mogło je uszkodzić. Dawny strach wybuchł w niej na wspomnienie obicia krzeseł, zawsze przykrytych ciemnymi kawałkami materiału, i pokoju, starannie chronionego przed słońcem, przez co świat zdawał się wiecznie spowity mrokiem. I jeszcze ten wyraz twarzy matki, jakby nastąpiła ostateczna katastrofa, kiedy Edith wracała ze szkoły w rozdartej sukience lub kiedy pary butów nie dało się już uratować kolejnym podzelowaniem. Ale tak przecież nie będzie. A może? Może w innych obszarach, które dostrzegają jedynie dzieci?
Edith siedziała pochylona nad biurkiem, jasne włosy opadły jej na policzki jak zmierzwione ptasie skrzydła i swoim dziecinnym starannym pismem zanotowała: „Dom – może na sprzedaż. Cena około 20 000 koron”.
Zatrzymała się wpatrzona w tę liczbę. Dlaczego pieniądze mimo wszystko niosą pociechę? Zastępują coś? Mężczyźni, którzy porzucają dom, ze wstydem ciskają rodzinie worek pieniędzy, nie oglądając się za siebie. Kupują sobie wolność, tymczasem w małym szczytowym pokoiku dziecko klęczy i szepcze: „Dobry Boże, niech ojciec wróci!”. A w salonie, który już zdążył nabrać tej nieokreślonej świeżości, kładącej się na wszystkim, czego dotykają wyłącznie kobiece dłonie, siedzi matka i układa plany na przyszłość. Suma, którą dał jej „raz na zawsze”, ma zostać wykorzystana na zapewnienie dziecku wykształcenia, żeby nigdy nie znalazło się w podobnej sytuacji. To było najważniejsze na świecie – no właśnie, pomyślała Edith, rodzice w swojej zaślepionej wyniosłości sądzą, że naprawdę mogą wiedzieć, co jest ważne dla ich dzieci. Nawet teraz czuła w sercu strzępki dawnej urazy. Bo czy to nie ona z jakiegoś mrocznego niejasnego powodu miała rację? Matka rano oznajmiła: „Kochana Edith, ojciec od nas odszedł”.
Od tej pory świat już nigdy nie był cały, a ona stale szukała ojca. Wydawało jej się, że pojawia się wszędzie, lecz gdy zdyszana doganiała mężczyznę, za którym szła, ten okazywał się zupełnie obcy. Teraz zaś to wszystko nie wydawałoby się tak przerażające i złowieszcze, gdyby nie zdarzyło się już wcześniej. Może w ogóle by się nie zdarzyło, bo może dzieci nieświadomie, lecz w sposób nieunikniony zmierzają ku temu, przed czym pragną uchronić ich rodzice? A ponieważ cała ta sytuacja była powtórką, Edith wiedziała, że jej dzieci na zawsze zachowają w sercu sekretną urazę wobec niej. Będą myśleć, że to jej wina, bez względu na wszelkie tłumaczenia. Zawsze będą sądzić, że ich ojciec ze swego nieznanego miejsca pobytu próbuje się z nimi skontaktować, lecz ich matka z okrutną wszechmocą dorosłych do tego nie dopuszcza.
Edith odsunęła kartkę i usiadła nieruchomo, opierając łokcie o stół, a głowę na rękach. Wpatrywała się w morskozieloną zasłonkę. Salon, w którym siedziała, był niczym wyspa światła płynąca po ciemnym wzburzonym morzu, tylko z nią, bez męża, bez dzieci, bez przyszłości. I znów pomyślała o górach.
„Cudowne”, powiedział Klaus z zachwytem i dodał, iż zawsze wiedział, że w człowieku musi zajść potężna zmiana, gdy po raz pierwszy stanie w obliczu prawdziwej góry. Co takiego zaszło w nim? Dziwne, że nie spytała. Może wiele nieszczęść wynika stąd, że ludzie nie są zbyt zainteresowani tym, co się dzieje w kimś najbliższym.
Oczy zaczęły jej się zamykać, za każdym razem otwierała je z wielkim wysiłkiem. Przez głowę przeleciała jej myśl, że zaczyna się upodabniać do matki; nawet z pewną roztargnioną ciekawością przesunęła dłonią po twarzy i zdziwiła się, że nie wyczuwa tych głębokich bruzd biegnących od nosa do ust, gorzko napiętych mięśni szczęki i luźnych fałd skóry pod brodą. Jakże ona musiała być samotna, ta jej matka!
Dlaczego zaczynamy rozumieć, że rodzice mieli jakieś własne życie poza nami, dopiero gdy jest już za późno, aby o nie spytać? A kiedy go nie znamy, całość pozostaje ukryta i ta najważniejsza na świecie wiedza już na zawsze jest niedostępna. Mały płomyk nadziei zamigotał lękliwie w mroku otaczającym jej myśli.
Może dzieci nieświadomie, lecz w sposób nieunikniony zmierzają ku temu, przed czym pragną uchronić ich rodzice?
A gdyby tak powiedziała dzieciom prawdę? Prawdę o ojcu, u którego miłość do kobiety przemieniła czułość dla dzieci w maleńkie kłucie sumienia, gdy od czasu do czasu – bo tak musiało się zdarzać – na ulicy, w tramwaju albo w pociągu widział dziecko podobne do któregoś z nich? W leciutki ból, który malał z każdym uściskiem, z każdą miłosną nocą, a w końcu całkiem znikał w tej niesamowitej mocy, bijącej od młodego, pięknego kobiecego ciała. Ale czy jakiekolwiek dziecko na świecie potrafi zrozumieć, że nic nie znaczy dla swego ojca? Czy ona sama to zrozumiała?
Teraz już półleżała na nieuporządkowanym blacie biurka. Głowę oparła w zagłębieniu łokcia, w uszach lekko jej dzwoniło. Przypomniało jej to o telefonie, który został wyłączony, ponieważ nie zapłacono ostatniego rachunku. Dzieci w wieku sześciu, ośmiu i dwunastu lat kochają swojego ojca i mimo wszystko lepiej dla nich, żeby obwiniały matkę o wszystko, co się teraz stanie, niż żeby poznały prawdę. Czym w ogóle jest prawda? Czy jest aż tak ważna? Najważniejsze, pomyślała Edith, jest to, co się dzieje z człowiekiem, kiedy zobaczy górę. Najważniejsze jest zawsze właśnie to, czego nie może doświadczyć. Upatruje w tym całe szczęście świata. Czy Klaus był szczęśliwy?
Nagle przyłapała się, że nuci melodię Moja dziewczyna ma włosy jak bursztyn… Śpiewał ją rano, kiedy się golił, głośno i wesoło. Był tak radosny, że nie potrafił tego ukryć. Dzieci się śmiały i wygłupiały razem z nim w łazience. A raz, raz ojciec Edith uniósł ją wysoko nad głowę, a ona patrzyła w jego rozpromienione ciemne oczy i nie umiejąc jeszcze nazwać tego słowami, zrozumiała, że w tym momencie jej potężny, nieco melancholijny ojciec był radośniejszy niż kiedykolwiek miała okazję widzieć. Radował się nią, oczywiście, swoją małą córeczką, źrenicą swego oka, kimże innym? To było jej ostatnie związane z nim wspomnienie.
Później już nigdy go nie widziała. Ile mogła mieć wtedy lat? Sześć, może siedem. Człowiek radzi sobie za pomocą nienawiści, która wystrzela w duszy niczym wysoki jasny płomień, utrzymujący rozpacz w pewnej odległości. Matka nienawidziła tej kobiety, a dziecko nienawidziło matki i w ten sposób minęło dzieciństwo. Matka zmarła na raka przed trzema laty, Edith miała teraz trzydzieści pięć lat, a może serce zawsze za późno dojrzewa do pojednania. A wszystko to miało związek z górami.
Edith wstała i powolnymi ruchami zaczęła się rozbierać. Spała w jego gabinecie, tak było, odkąd jej o tym powiedział. Pragnęła czuć nienawiść do tej młodej dziewczyny i myśleć o niej jako o tej, która odebrała męża żonie i ojca dzieciom. Tej nienawiści jednak nie czuła, a wynikało to stąd, że wtedy, gdy stali na wąskiej, zakurzonej, wyboistej drodze w palącym słońcu i wpatrywali się w wysoki łańcuch gór po drugiej stronie spalonej pustyni, na której tu i ówdzie rosły kalekie drzewa oliwne, myślała wyłącznie o sobie. Wypełniło ją wówczas straszliwe rozczarowanie i smutek, nie dała się porwać, przyjechała tu na próżno. Szukała czegoś, co nie było dla niej.
A potem popatrzyła na pełną uniesienia odmienioną twarz męża i pomyślała: ja go w ogóle nie znam, on jest obcy. Tak samo było, gdy jako dziecko biegła za wyłowionym z tłumu mężczyzną podobnym do jej ojca – tylko po to, by z sercem gwałtownie bijącym ze szczęścia i strachu odkryć, że strasznie się pomyliła.
Dlaczego zaczynamy rozumieć, że rodzice mieli jakieś własne życie poza nami, dopiero gdy jest już za późno, aby o nie spytać? A kiedy go nie znamy, całość pozostaje ukryta i ta najważniejsza na świecie wiedza już na zawsze jest niedostępna.
Kiedy wrócili do domu z tamtej podróży, jej miłość umarła. Tak, właśnie tak musiało być. Inaczej nie przyjęłaby tego wszystkiego tak spokojnie. Bo przyjęła spokojnie, jeśli nie brać pod uwagę tej niewielkiego niebezpiecznego wycinka dnia od chwili, kiedy dzieci poszły spać, do jego powrotu do domu po zaznaniu niezwiązanych z nią przyjemności. Rozmawiali o tym spokojnie i uzgodnili, że z samym rozwodem nie ma pośpiechu. Żadnych łez, żadnych kłótni, żadnej nienawiści. Teraz miała niemal wrażenie, że wręcz się czegoś takiego spodziewała.
To nadeszło jako coś nieodwołalnego, coś, co koniecznie musiało spotkać mężczyznę, z którego zrezygnowała jak z nierozwiązywalnej zagadki, jak z motka beznadziejnie splątanej włóczki. Musiała przeoczyć mnóstwo znaków, które to zapowiadały. Niepozornych znaków, które czujne kobiety rozumieją, potrafią odczytać i do których się dostosowują, zapobiegając grożącemu niebezpieczeństwu.
Ale Edith była bez reszty pochłonięta domem i dziećmi, przyjaciółkami i swoim własnym ptasim ćwierkaniem z ludźmi, którzy ani trochę jej nie interesowali. Spotkania towarzyskie, książki o wychowaniu dzieci, psychologia dziecięca, zabawy z dziećmi, dbałość o ich żywienie, o ich zęby, o ich umysły. Po tamtej nieudanej podróży żyła tak naprawdę poprzez dzieci i oglądała rzeczywistość wyłącznie ich oczami.
Rzeczywistość dzieci. Cała trójka była do niej tak podobna. Miały jasne włosy i skórę, złote piegi u nasady nosa i pełne życzliwości, spokojne charaktery. Porównywała je często z dwoma własnymi zdjęciami z dzieciństwa. Kiedy Klaus miał dobry humor, mawiał „Jak się dziś miewają moje cztery dziewczynki?”. Ale czasami zdawał się o nich zapominać. Edith myślała wtedy tylko, że jest bardzo zajęty.
Niczego nie dostrzegła, niczego nie zrozumiała. Klaus wychodził rano i wracał do domu wieczorem, poruszając się jak wahadło między swoimi dwoma biegunami. Jak wszyscy inni mężczyźni. Tymczasem na spotkanie wyszła mu młoda dziewczyna, która wiedziała o nim coś, o czym Edith zapomniała, a może nigdy się z tym nie zaznajomiła, ponieważ wyciągamy u innych na powierzchnię tylko to, czego sami potrzebujemy.
Pościeliła sobie na kanapie i wsunęła się pod kołdrę, kuląc się jak dziecko. Pomyślała: Dlaczego musieliśmy wyruszyć w tę podróż? Ale przecież cieszyła się na nią tak samo jak on. Zaoszczędzili wspólnie trochę pieniędzy, to było jeszcze przed kupnem domu. Dzieci zostały u jego rodziców. Dziwnie mało pamiętała z podróży w tamtą stronę. Klaus dużo spał w pociągu przez Francję. Raz przyjrzała mu się uważnie i przeraziła się tym, jaki jest stary i zmęczony. Wzięła go za rękę, pogłaskała z jakąś matczyną czułością i szepnęła mu do ucha, że już niedługo, bardzo niedługo staną przed wytęsknionymi górami i zapomną o całym tym szarym pyle, którym powszednie dni przysypują ich miłość. W tamtym czasie mówienie takich rzeczy było między nimi naturalne, dzielili się ze sobą oczekiwaniami, wszystko robili we dwoje. Byli prawie szczęśliwi.
Nagle szepnęła w ciemną, dzwoniącą w uszach ciszę: „Byle on tylko wkrótce wrócił do domu!”. Jej górna warga zadrżała lekko i wyrwało się z niej głębokie westchnienie, takie jak u dziecka, które wzdycha po długim wyczerpującym płaczu. Tabletki nasenne już nie działały, tak się działo, gdy dostatecznie długo walczyła ze snem. Ogarnęła ją gwałtowna potrzeba wyznania mu, że nie poczuła nic na widok tych gór i że nie miała pojęcia, co on czuł. Że nic nie mogła na to poradzić, a dzieci, ich trzy dziewczynki, kiedyś spotka to samo, jeśli on z nimi nie zostanie. Przecież wszelka miłość przemija, a on miał już czterdzieści cztery lata i…
Serce zabiło jej mocno i usiadła, nasłuchując dźwięków dochodzących od strony ulicy. Odgłos klucza wkładanego w zamek. Przyszedł! Po cichu wstała z łóżka i na palcach podeszła do drzwi salonu, ale on skierował się prosto do sypialni na górze. Edith włożyła szlafrok i nie bardzo wiedząc, co mu powie, poszła za nim boso. Otworzyła drzwi akurat w chwili, gdy ściągał z ramion szelki. Marynarka już wisiała na oparciu krzesła.
Popatrzył na nią zdziwiony i otworzył usta, żeby coś powiedzieć, lecz ona jakby bojąc się jego słów, wyjąkała tylko:
– Przepraszam, nie wiedziałam, że jest tak późno.
Uśmiechnął się skrępowany i przestał się rozbierać.
– Zawsze jest później, niż się człowiekowi wydaje.
I chociaż mówiąc tak, mógł nie mieć nic szczególnego na myśli, słowa te rozbrzmiewały w Edith przez lata, jeszcze długo po tym, jak trzy dziewczynki dorosły, powychodziły za mąż i od czasu do czasu odwiedzały swoją rozwiedzioną matkę. Czy coś by się zmieniło w ich sercach, gdyby kiedyś zobaczyły prawdziwe góry? Tego Edith nigdy się nie dowiedziała.
Przełożyła Iwona Zimnicka
Partnerem Prozy w „Piśmie” jest Wrocław Miasto Literatury UNESCO i Wrocławski Dom Literatury.


Opowiadanie pochodzi ze zbioru opowiadań Moja żona nie tańczy, które w przekładzie Iwony Zimnickiej ukażą się 21 września 2022 roku nakładem wydawnictwa Czarne.