Wersja audio
Na pulpicie mojego komputera trzymam od dawna zdjęcie przedstawiające stronę kieszonkowego kalendarzyka. Z opisami w języku francuskim, tak więc przy dacie szóstego stycznia, który w roku 1959 przypadał na wtorek, znajdziemy słowo Épiphanie .
Polska tradycja, jak wiemy, dobrze brzmiącą w uchu literaturoznawcy „epifanię”, czyli objawienie, zastąpiła niestety cokolwiek baśniowym terminem „Trzech Króli”. Dobę wcześniej – przypomina kalendarz – przypadał dzień świętej Amelii; przy dacie tej znajdziemy ołówkowy wpis: „12.00 – Ambasada”. Nazwa placówki pisana jest wielką literą, jakby Zbigniew Herbert, właściciel kalendarzyka, podświadomie oddawał kafkowską tonację, która musiała mu towarzyszyć, gdy zmierzał do gmachu przy paryskiej rue de Talleyrand, by kolejny raz prosić o przedłużenie PRL-owskiego paszportu i tłumaczyć, dlaczego właściwie nie wraca do ludowej ojczyzny.
Na stronie kalendarza leży czarna żyletka marki – nomen omen – Gillette. Płaski dowcip kazałby powiedzieć, że przygotowana na ewentualność, gdyby powrót nad Wisłę stawał się nieuchronny, gdyby już teraz trzeba było na nowo – jak to poeta nazwie w znacznie późniejszym wierszu Pan Cogito – powrót – odnaleźć się „w skarbcu wszystkich nieszczęść”. Dlaczego jednak tak naprawdę tam trafiła? Może elegancki, zamykany na zatrzask i oprawiony w czerwoną skórę z wytłoczonym napisem „Air France” kalendarzyk, który trzydziestopięcioletni autor Struny światła dostał od Raymondy van Elsen, swej francuskiej kochanki, miał być po prostu schowkiem dla deficytowego męskiego utensylium? …
Aby przeczytać ten artykuł do końca, zaloguj się lub skorzystaj z oferty.
Dostęp do tego materiału mógłby kosztować 8,99 zł. My jednak w tej cenie dajemy Ci miesięczną subskrypcję wszystkich naszych treści. Czytaj i słuchaj do woli. Zostaniesz z nami na dłużej?
Kraków–Warszawa, 1 grudnia 2017