Wersja audio
W byciu jedyną reprezentantką danego kraju pośród dwustu pasażerów statku jest jedna niedoskonałość. Kiedy kształt lądu na horyzoncie przypomina wieloryba i chcesz zażartować o strzelaniu z armaty do komara, ale nikt inny nie zna poezji Tuwima. Zresztą może to wcale nie byłby trafiony żart. Tak daleko na północ komary i tak nie dolatują.
Jest 9 sierpnia, dwa stopnie na plusie, rok i dzień tygodnia według uznania. Tu, gdzie nikt nigdy nie mieszkał, krajobraz prawie się nie zmienia, więc równie dobrze może być sto lat temu, jak i wczoraj. Słońce nie zaszło od kwietnia i miną jeszcze trzy tygodnie, nim schowa się za horyzont, niespełna dwadzieścia stopni od geograficznego bieguna północnego, na styku stref czasowych, skąd każda droga wiedzie na południe.
Stoję na najwyższym, szóstym pokładzie i obserwuję ląd wyłaniający się zza chmur. Niebo wisi nisko i mimo że już południe, na horyzoncie nadal zdaje się być wieczór. We mgle ślizgającej się po wodzie rufa statku pojawia się i znika, a zimne, wilgotne powietrze wypełnia płuca niczym opary lotnych rozpuszczalników. Każda próba odstawienia powoduje niepokój i bezsenność.
Lodowiec ma powierzchnię siedmiuset kilometrów kwadratowych. Od dołu jest jasny, wyżej pokrywają go osady i zanieczyszczenia przyniesione z wiatrem. Biorę głęboki wdech i zamykam oczy. Wyspa Biała pachnie lodem.
ten dzień wyobraziłam sobie dziesięć lat temu. Miałam dwadzieścia osiem lat i właśnie przeprowadziłam się do Longyearbyen, największego miasta na Spitsbergenie, czyli najdalej wysuniętego na północ miejsca na świecie, gdzie można zamieszkać ze stałym dostępem do internetu i całorocznego lotniska. Zaczynałam pracę w Svalbard Museum, którego główny konserwator oprowadzał mnie po budynku przypominającym kształtem wypłaszczone na szczytach góry. Udawałam, że …