Wersja audio
Pomnik imigrantów w nowojorskim parku Battery prowadzącym do przystani dla promów płynących między innymi na Ellis Island. Wysoki na ponad trzy metry, wykonany głównie z brązu. Na przodzie kobieta z dzieckiem na ręku, mężczyzna na klęczkach w żebraczym geście. Drugi mężczyzna z rękami złożonymi do modlitwy. Ktoś inny z twarzą w dłoniach. Żadnego bagażu. I napis: „Imigranci. Dedykowany ludziom wszystkich narodów, którzy przybyli do Ameryki przez Castle Garden”.
Słowo „imigranci” zamazane czerwoną farbą. Obok rzeźby porzucony, już nieco nadszarpnięty, czarny foliowy worek. Dwie ławki dalej biała kobieta z czapką na głowie mimo upału oraz śniady mężczyzna w puchowej kurtce siedzą, obejmując podobne worki. Milczą i patrzą przed siebie.
Niech pani powie, że czeka na kogoś, to się odczepi – powiedziała starsza pani z nienagannym tapirem siwych włosów upiętych w pękaty kok. Ubrana w dobrej jakości rzeczy, stukała w filiżankę paznokciem pomalowanym na czerwono. – Tu niestety mamy problem z bezdomnymi. Za blisko granicy.
Siedziałam w kafejce w Santa Fe w Nowym Meksyku. Byłam w połowie mojej podróży przez USA. Obserwowałam mężczyznę, który przycupnął przy moim stoliku. Na ziemię położył czarny foliowy worek, wypełniony aż do ciasno zawiązanej pętelki na czubku. Nic nie robił. Siedział i patrzył tępo w stół. Nikogo nie zaczepiał. Do nikogo nic nie mówił. Jedyne co, to czuć było od niego nielekką już woń niedomycia. Na oko mógł być około czterdziestki.
– Proszę mu powiedzieć, że nie życzy sobie pani, żeby siedział przy tym samym stoliku – kontynuowała tymczasem kobieta.
– Nie przeszkadza mi – powiedziałam zgodnie z prawdą. Bo gdzie miał iść? Na zewnątrz, gdzie było tylko jakieś 5 stopni Celsjusza? Do innych stolików, przy których i tak nie było miejsc? Miał stać?
Kobieta usłyszała mój na pewno nieamerykański akcent, zmierzyła mnie od stóp do głów, wyłapując przykurzone trampki i dziury w bluzie oraz spodniach.
Wstała, zebrała komórkę, notes i klucze jednym ruchem ręki i nie pakując ich do torebki, szybko wyszła. Mężczyzna podniósł czarny foliowy worek z podłogi i delikatnie położył go na krześle przy stoliku, przy którym siedziała starsza pani. I zamiast w podłogę, zaczął wpatrywać się w niego. Po chwili dziewczyna pracująca w kafejce postawiła przed nim papierowy kubek z kawą i małą, czekoladową babeczkę. Uśmiechnął się do niej tak, jakby dała mu czek na milion dolarów. Zjadł i dalej wpatrywał się w swój worek.
Im docierałam dalej w głąb USA, tym coraz częściej widziałam podobne worki. Czasem przybierały brunatną barwę, wyblakłą już nieco od słońca. A niekiedy były tak zakurzone, że czerń nijak nie mogła się przebić. Worek miał jeszcze jedną cechę. Przez każdego właściciela traktowany był z czułością i ostrożnością. Czekając na lotnisku LaGuardia w Nowym Jorku na lot najtańszych linii Spirit Airlines do Chicago (około 90 dolarów, autobus 120 dolarów, pociąg od 100 dolarów), obserwowałam białą kobietę, która …
Aby przeczytać ten artykuł, zaloguj się lub skorzystaj z oferty.
Czytaj i słuchaj treści, które poszerzają horyzonty, inspirują do rozmów i refleksji. Wypróbuj „Pismo” przez miesiąc. Możesz zrezygnować w każdej chwili.
Dostęp online
wersja audio i na czytniki,
dostęp do aplikacji i serwisu
14,99 / miesiąc
Prenumerata
co miesiąc papierowe wydanie,
dostęp online do aplikacji i serwisu
16,99 / miesiąc

Reportaż ukazał się w czerwcowym numerze „Pisma (06/2024) pod tytułem Czarny worek.