Wersja audio
Za tymi wzgórzami jest Syria. A tutaj, w namiocie z białego plastiku i belek, jest centrum dla kobiet. Dookoła 340 innych namiotów, w każdym co najmniej cztery osoby. Jest pianie koguta i krzyk muezzina. Nie ma szkoły, lekarza, organizacji międzynarodowych. Jest za to dużo zmartwień: z czego zapłacić, czym palić, co do garnka włożyć, komu oddać.
Ale od niedawna jest jeszcze i to miejsce, prowadzone przez sześć kobiet: wdowę, gospodynię domową, mieszkankę sąsiedniego namiotu, bezrobotne; cztery Syryjki, dwie Libanki. Nazwały je Together for Justice – Razem po Sprawiedliwość.
Fatima odpowiada za finanse, Ragda, która jako jedyna mieszka w obozie – za komunikację, Majada – za logistykę, a Najma i Ghazal uczą czytania i pisania. Nisrin jest liderką. – Ale to rotacyjne przywództwo, więc zmieniamy się w tej roli – tłumaczą. Mówią jedna przez drugą, głośno – energetyczne kobiece tornado.
– Papierosa? – pyta Fatima, bo częstowanie fajkami to taki sam rytuał gościnności jak wspólny posiłek i kawa.
Dzisiaj trafiłyśmy na lekcje czytania i pisania. Ale gdybyśmy przyszły innego dnia, mogłaby akurat trwać sesja o przemocy, małżeństwie nieletnich albo prawach kobiet. Jest na nie tyle chętnych, że trzeba robić listy rezerwowe.
– Mamy w sobie głód wiedzy – mówi Ragda z syryjskiej Rakki, drobna kobieta po trzydziestce w kwiecistej chustce na głowie i z bruzdą na czole, znakiem ciągłej troski (jak zapłacić, skąd wziąć, czym palić). – Obóz to złe miejsce. Zostawia ślad na wszystkich, najbardziej na dzieciach. Mnie udało się na chwilę stąd wyjść, skończyć kurs, zrobić coś dla siebie. Teraz chcę tego samego dla innych kobiet.
Nieoczywisty bilans syryjskiej rewolucji
Saura. Obóz leży w dolinie Bekaa. Dolina Bekaa – na wschodzie Libanu – ciągnie się wzdłuż granicy z Syrią i Izraelem. „Żyzna”, „rolnicze serce kraju” – brzmią jej opisy w internecie. Na pierwszy rzut oka widać tu jednak przede wszystkim beton. Niekończący się ciąg miejscowości, urbanizacja bez ładu i składu, spaliny – bo przez centrum zabudowań prowadzi autostrada do Damaszku. Szarobury czyściec bez szans na zbawienie dla oka.
Oko zawiesza się dopiero na pięści. Stoi przy drodze, wysoka na jakieś pięć metrów. Biała, z czarną obwódką i napisem saura, rewolucja. Takie pięści są w wielu miejscach w Libanie, w stolicy – Bejrucie – też. To ślad po milionowych antyrządowych protestach, które przetoczyły się przez kraj w 2019 roku. Powołany w ich wyniku premier okazał się jeszcze gorszy od poprzedniego, korupcja jest, jak była, kryzys gospodarczy się pogłębił. Miało się zmienić wszystko, nie zmieniło się nic.
Podobnie jak po protestach przeciwko Baszszarowi al-Asadowi w sąsiedniej Syrii w 2011 roku, przewrocie w Egipcie, demonstracjach w Iraku. Nieudane rewolucje.
Porażki? Niekoniecznie – uważa francuska antropolożka Charlotte Al-Khalili. Nie udała się zmiana na górze, fakt. Ale pora zweryfikować myślenie ukształtowane w czasach oświecenia, na Zachodzie, zgodnie z którym rewolucja to ostre polityczne cięcie, nagłe „przed” i „po”. „Mimo pozornej porażki na politycznym i narodowym poziomie, syryjska rewolucja […] doprowadziła do obecnie doświadczanych głębokich społecznych przemian, postrzeganych jako nieodwracalne” – pisze Al-Khalili w tekście Rethinking the concept of revolution through the Syrian experience (Zmiana podejścia do koncepcji rewolucji w kontekście doświadczenia Syrii) opublikowanym w portalu Al-Jumhuriya.
Jeśli iść tym tropem, rewolucyjna pięść w dolinie Bekaa jest jak najbardziej na miejscu. Mieszka tu około 400 tysięcy syryjskich uchodźców. Jak szacuje odpowiedzialny za ten temat Wysoki Komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców (UNHCR), trzy czwarte spośród przybyszów z Syrii w Libanie to kobiety i dzieci (dane z 2018 roku). Jedna z libańskich działaczek nazwała kiedyś dolinę Bekaa „syryjskim imperium kobiet”. To przesada, bo życie tutaj jest wyjątkowo trudne. Ale ich rzeczywistość faktycznie odbiega od obrazów, które przychodzą na myśl, kiedy czytasz: uchodźczynie, Syria, muzułmanki, obozy.
A więc obrazy, hasła. Liban: państwo na skraju ekonomicznego i politycznego upadku. Ponad dwustuprocentowa inflacja, trzy czwarte populacji cierpiące ubóstwo, trzynaście miesięcy bez rządu w latach 2020–2021. Syryjscy uchodźcy: kryzys w kryzysie. Półtora miliona, najwięcej na świecie w przeliczeniu na jednego mieszkańca kraju. Obozowiska. Organizacje humanitarne. Ofiary wojny i patriarchatu.
Troska i siostrzeństwo. Początek nowej rewolucji
Mieszkanie Oli Al-Jundi jest ładne i ciepłe. Kiedy wchodzimy, trwa zimowy rytuał: rozwijanie dywanu. Młoda kobieta, jakieś dzieci. Nie dopytuję, kim są, ale domyślam się, że chodzi o troskę: ktoś tu kogoś wspiera, ktoś kogoś przyjął pod swój dach. Musimy chwilę poczekać, bo zapadają ważne decyzje. Nowy, błękitny dywan – w tę stronę? A może tak?
Czekamy. „My” – bo nie ma sensu, żeby tekst o siostrzeństwie zdominowało fikcyjne „ja”. W czasie każdej rozmowy jesteśmy we trzy: Inga Hajdarowicz, socjolożka, która od pięciu lat bada feministyczne metody pracy z uchodźczyniami w Libanie; Wissam Tayar, tłumaczka; i ja, reporterka. Siadamy w kuchni, dookoła stołu. Na stole papierosy i duże pudełko chusteczek.
– Zawsze byłam skłonna do łez, ale ostatnio emocje mam jeszcze bardziej na wierzchu – mówi Ola. Matka rewolucji – taki tytuł nosił jeden z tekstów na jej temat (Mother of the Revolution, na stronie Fundacji im. Heinricha Bölla). Na ilustracji Ola – gigantka patrzy z uśmiechem na maleńkie figurki wchodzące do szkoły. W rzeczywistości wydaje się dużo bardziej krucha, mniej majestatyczna: niewysoka kobieta około pięćdziesiątki, włosy w odcieniu burgunda.
Wielka jest za to jej biografia. Ola – córka syryjskich komunistów, Ola – nauczycielka matematyki z liczącego 67 tysięcy mieszkańców miasta As-Salamijja (istniejącego przynajmniej od 3500 lat przed naszą erą), która mówiła uczniom: „Szkoły są nasze”. Ola – jedna z liderek rewolucji w 2011 roku, dwa razy aresztowana i torturowana, Ola – założycielka demokratycznej szkoły w sercu doliny Bekaa i wreszcie Ola – siła napędowa kursu przywództwa dla kobiet, o którym za chwilę. Jest wiele możliwych dróg, którymi można poprowadzić opowieść o Oli Al-Jundi. Wybierzmy tę rewolucyjną.
Kiedyś w Syrii jeden z uczniów doniósł jej, że koledzy ze szkoły szykują powstanie. „To jeszcze nie ten moment – powiedziała im wtedy. – Kiedy nadejdzie, będę tam przed wami”.
I była, jak tysiące innych kobiet. To zapomniane uczestniczki zapomnianej rewolucji.
– Działało w niej tak dużo dziewczyn – mówiła nam dzień wcześniej inna Ola, która jako studentka brała czynny udział w protestach. – Demonstrowały, organizowały się. Większość musiała też prowadzić walkę w domu, żeby móc się angażować. A potem zniknęły: nie było ich tam, gdzie zapadały decyzje, nie ma ich w opowieściach i zbiorowej pamięci.
Ola Al-Jundi jako jedna z niewielu kobiet w As-Salamijji działała w lokalnym komitecie koordynacyjnym, które powstały w całym kraju, żeby organizować demonstracje. Zajmowała się między innymi rekrutacją nowych ludzi. Miała naprawdę odpowiedzialną funkcję. Ale żeby wielka machina protestów mogła działać, potrzebne były tysiące mikrozaangażowań.
– Organizowałyśmy wspólną opiekę nad dziećmi, także tymi wysiedlonymi, żeby brać udział w protestach – opowiada Ola, zaciągając się papierosem. – Kobiety dzwoniły do mężczyzn i zapraszały ich na obiady – to był szyfr, chodziło oczywiście o demonstracje. Tam działałyśmy z kolei jako rodzaj ochrony. Kiedy młodzi chłopcy byli zatrzymywani albo bici, kobiety rzucały się na żołnierzy albo agentów: „Zostawcie mojego syna!”.
To była zmiana na każdym poziomie: pokoleniowa, polityczna, społeczna. Ale nie tylko. – W czasie rewolucji narodziłam się na nowo jako matka – opowiada Ola.
Jej córka, która miała wtedy kilkanaście lat, zapytała kiedyś, czy może z nią pójść na protest. – Jeśli ktoś chce iść na demonstrację, nie powinien pytać o zgodę rodziców – odpowiedziała jej. Syn wyszedł na ulicę z innymi uczniami ze szkoły.
– Paranoicznie się o nich bałam – mówi Ola. – Ale nie mogłam im tego zabronić.
Potem Ola dodaje coś, co można uznać za definicję polityki troski. – Fakt, że jestem matką, zaczął w czasie rewolucji promieniować na inne relacje z ludźmi – wyjaśnia. – Myślałam: „Jeśli udaje nam się budować oparte na zaufaniu relacje w domu, dlaczego nie zrobić tego na szerszą skalę?”.
Sprawczość. Kurs przywództwa dla kobiet
Do podobnych wniosków doszła pisarka i dziennikarka Samar Yazbek, która o swoim udziale w syryjskiej rewolucji napisała książkę A Woman in the Crossfire (Kobieta na linii ognia). W 2012 roku książka została uhonorowana nagrodą literacką PEN Pinter International Writer of Courage Award, a Yazbek – już wtedy na uchodźstwie we Francji – przeznaczyła nagrodę na stworzenie organizacji wspierającej kobiety w Syrii. Miała to być sieć centrów – bezpiecznych przestrzeni, gdzie będą mogły się uczyć, dyskutować, dokształcać.
„Chodziło o to, żeby robić politykę w samym sercu przemocy” – mówi poetycko Samar Yazbek w filmie na stronie powstałej w ten sposób inicjatywy Women Now For Development. Chodziło też o to, żeby w przyszłej demokratycznej Syrii nie zabrakło – znowu – głosu połowy społeczeństwa. Żeby wyłoniły się liderki, na które, jakkolwiek utopijnie to dziś brzmi, będą mogły głosować inne kobiety.
W miarę jak zacieśniała się asadowska pętla, centra zaczęły migrować razem z ich użytkowniczkami: do Turcji, Libanu. To właśnie w Libanie ruszył kilka lat temu kurs przywództwa dla kobiet.
Feminizm. Zmiana zaczyna się od pracy u podstaw
Idea kursu jest prosta: chodzi o wzmacnianie i szkolenie przyszłych liderek lokalnych społeczności. Nie żeby w Libanie brakowało organizacji pozarządowych kierujących swoje programy do syryjskich uchodźczyń. Wprost przeciwnie: na „gendery” łatwo dostać grant. Tylko że akurat tutaj nie chodzi o kolejną ofertę zewnętrznego NGO-sa dla miejscowych beneficjentek. Po jednej stronie są syryjskie uchodźczynie, po drugiej też. A w zasadzie – stron nie ma. Jest wspólnota doświadczeń wspólna sprawa, relacja horyzontalna i uczenie się od siebie nawzajem.
Uczestniczki kursu przez rok (dawniej trwał dwa lata) rozmawiają o prawach kobiet, gender, przemocy, LGBT+, systemach politycznych, partycypacji. Kobiety z obozów, matki siedmiorga dzieci, wdowy, studentki, uciekinierki z masakr, bezrobotne inżynierki. A potem, pod okiem mentorek, tworzą własne inicjatywy-projekty, mikroprzyczynki do zmiany na najbardziej lokalnym poziomie.
Ola uprzedza, że gdybym zapytała ją kiedyś – nawet jeszcze w 2013 czy 2014 roku – czy zajmuje się feminizmem, odpowiedziałaby, że raczej leżą jej na sercu prawa społeczne i ekonomiczne. – W Syrii feminizm wydawał mi się elitarny – mówi. – Znałam nazwiska działaczek, ale nie miałam poczucia, że ich praca ma coś wspólnego z moim życiem.
W Libanie sytuacja się zmieniła. – Wyrwano nas z korzeniami z naszej ziemi. Bardzo różne osoby zaczęły grawitować ku sobie nawzajem, choć w Syrii pewnie nigdy by się nie spotkały – tłumaczy.
Jej droga przecięła się z drogami tych działaczek, które znała tylko ze słyszenia. Zaczęła czytać o feminizmie, rozmawiać o nim z córką. Wcześniej, w czasie rewolucji, myślała, że jest jedną z niewielu kobiet w kręgach decyzyjnych, bo inne nie mają takich kompetencji. Potem zrozumiała: jeśli nie mają kompetencji, trzeba im je dać. Feminizm, ten „elitarny”, pojął z kolei, że każda zmiana zaczyna się od pracy u podstaw.
– Co jest najważniejsze w tym wszystkim? – pyta Ola, odpalając kolejnego papierosa, i sama sobie odpowiada: – Punkty odniesienia. Uczestniczki kursu poznają osoby, które są takie jak one, toczą te same walki, a jednak udało im się coś zrobić. Dzięki nim odkrywają, że nie muszą być „kimś”, żeby przyczynić się do zmiany, że ich doświadczenie i wiedza też są ważne. I że działanie w najbliższym otoczeniu to też polityka.
Uczestniczki kursu poznają osoby, które są takie jak one, toczą te same walki, a jednak udało im się coś zrobić. Dzięki nim odkrywają, że nie muszą być „kimś”, żeby przyczynić się do zmiany, że ich doświadczenie i wiedza też są ważne.
Ona także, jak mówi, była „zwykłą osobą”, a jej mąż był „nikim”. Mieli tylko wizję, marzenia i determinację. Dzisiaj Gharsah, założona przez nich w dolinie Bekaa szkoła dla syryjskich dzieci i jednocześnie centrum wsparcia dla ich matek, to jedna z najlepszych placówek edukacyjnych w okolicy. Pewnie tak mogłyby wyglądać szkoły w wolnej Syrii. Na filmiku, który można obejrzeć na ich stronie na Facebooku, dzieci dyskutują z Olą o wyborze nowej nauczycielki i o tym, dlaczego nie są zadowolone z przedstawionych kandydatek. Dyskusja kończy się dziecięcym skandowaniem: „Lud chce pani Samah, lud chce pani Samah!”.
To brzmi dobrze, wszystko ma sens w tej ciepłej, przytulnej kuchni w środku doliny Bekaa. Wczoraj, jeszcze w Bejrucie, usłyszałam jednak taki argument: ludzie żyli w Syrii swoim życiem, a teraz wpadli w sidła NGO i mają „gender”, „partycypację”, „przywództwo”. Po co? Czy to coś w ogóle zmienia?
– Ja też kiedyś myślałam, że najważniejsza jest wielka polityka – odpowiada Ola. – Byłam nawet na konferencji w Genewie. Ale szybko zrozumiałam, że z tych spotkań nie wynika nic dla ludzi w Syrii.
Doszła wtedy do wniosku, że lepiej skupić się na budowaniu bazy, bo bez niej nie uda się żadna zmiana. A zmiana przychodzi, gdy – jak mówi – jesteś w stanie zrozumieć zjawiska i właściwie je nazwać. Kiedy widzisz, gdzie jesteś jako kobieta i co jest nie tak. Związek między prywatnym i politycznym staje się wtedy tak namacalny, że nie sposób go zignorować. Czuła go bardzo wyraźnie w czasie rewolucji, to z niego czerpała siłę.
– Kiedy go dostrzegasz, nie możesz milczeć – kończy Ola, a mnie przychodzą do głowy słowa pewnej czarnej kobiety urodzonej w Harlemie, z którą znalazłaby pewnie niejeden temat do rozmowy. „Gdy poznajemy nasze uczucia i zaczynamy je akceptować, one same i ich szczera analiza stają się świątynią i miejscem narodzin najradykalniejszych, najodważniejszych idei” – pisała poetka i aktywistka Audre Lorde w książce Siostra outsiderka [przeł. Barbara Szelewa].
Kiedy wychodzimy z kuchni, błękitny dywan jest już rozłożony. Inaczej niż leżał wcześniej, bo w poprzek. Więc znowu pochylamy się w kręgu, nad nim, razem. – Tak, tak będzie najlepiej – orzeka kobiecy komitet.
Opór i samoorganizacja. Codzienne strategie przetrwania
Opór i samoorganizacja to tak naprawdę konieczność. W libańskim państwie, w którym do 1990 roku trwała wojna domowa wszystkich ze wszystkimi, bardzo wiele rzeczy po prostu nie działa.
Nie ma darmowej służby zdrowia ani transportu publicznego. Kuleje państwowa edukacja. O wszystkim, co najważniejsze, decyduje wasta, czyli plecy, ustosunkowanie. W związku z kryzysem brakuje prądu i paliwa.
Nie ma wreszcie oficjalnych obozów dla uchodźców, tylko prywatne obozowiska, gdzie za mieszkanie pod płachtą trzeba płacić właścicielowi terenu. To długa historia, która w skrócie brzmi tak, że maleńki Liban przyjął w 1948 roku – jak się okazało, na zawsze – 100 tysięcy Palestyńczyków, a potem próbował się bronić przed kolejnymi „gośćmi”. Bo nimi właśnie są w świetle prawa Syryjczycy i Syryjki: gośćmi, którym libańskie państwo użyczyło tymczasowo swojego terenu i wobec których nie ma zobowiązań.
Obozowiska rozsypane są więc po dolinie Bekaa w dość chaotyczny sposób. Na przykład to jest usytuowane właściwie w środku miasta, między domami. Nietypowe, bo ma tylko dziewięć namiotów.
W jednym z nich mieszkają Jurie, jej rodzice, brat z żoną i dzieckiem. Są tu drewniane ściany, zawieszony na jednej z nich telewizor, piecyk na mazut, podmurówka. Właściwie to bardziej barak niż namiot.
Nie ma za to ani milimetra prywatności, dlatego rozmawiamy zupełnie gdzie indziej.
Jurie ma na głowie piękną, haftowaną srebrną nicią chustkę, ale bijący od niej blask ma inne źródło. Zapisała się właśnie na nowe studia, wreszcie te, o których marzyła (politologia). Udało jej się też dzisiaj odnowić prawo pobytu, co jest jeszcze większym osiągnięciem.
Gdyby opowieść o Jurie miała charakter NGO-sowy, mówiłaby o sukcesie i pokonywaniu barier (sukces byłby po to, żeby przekonać darczyńców).
Gdyby była to opowieść „humanitarna”, koncentrowałaby się na cierpieniu.
A prawdziwa opowieść Jurie jest taka:
Były trzy siostry, Jurie, Suri i Hurie. Mieszkały na wsi, gdzie nie było urzędu ani przychodni, a z usług publicznych działał tylko wywóz śmieci.
Jurie, jej siostra i kuzynka były jedynymi dziewczynami we wsi, które zdały maturę, a potem poszły na studia. Rodzice stawiali je innym dziewczynkom za wzór.
Jurie i jej siostra mogły się uczyć, bo wspierał je ojciec. Sam nie zdążył skończyć szkoły, ale we wsi mówili na niego „profesor”. Jurie kształciła się na tłumaczkę, gdyż ten wydział był najbliżej. Długo nie cieszyła się jednak legitymacją studencką, bo kiedy kończyła pierwszy rok, w ich rejony dotarła wojna. Matka i rodzeństwo wyjechali do Libanu. Ojciec został specjalnie dla niej, bo miała egzamin we wrześniu.
Co z tego, skoro nie mogła na niego dojechać. Jedną drogę do Aleppo kontrolowały wojska Asada, drugą – rebelianci, w tym ISIS. A potem budynki uniwersytetu zostały zbombardowane i było po studiach.
W Libanie Jurie, Suri i Hurie znalazły pracę w fabryce pieluch. Dostały przy niej mieszkanie dla całej rodziny. Małe i nie najlepszej jakości, ale miało ładny widok. Gorzej było w fabryce. Jurie, Suri i Hurie przy pieluchach! Co za upokorzenie. Było dużo zawracania do domu we łzach i wyprawiania się na nowo do pracy. A kiedy w końcu się przyzwyczaiły, zmienił się właściciel fabryki i zaczęło się niewolnictwo. Ten nowy używał argumentu, że daje im dach nad głową, więc nie musi płacić. Kiedy dowiedział się, że Jurie szuka stypendium, bo chce studiować, kazał jej wybierać: praca albo nauka. Zagroził utratą mieszkania. Potem zrobił awanturę jej ojcu. „Jeśli zamkniesz te drzwi, Bóg otworzy setki innych” – odpowiedział ojciec, bo jest dumnym człowiekiem. Wyprowadzili się sami.
Opór i samoorganizacja to tak naprawdę konieczność. W libańskim państwie, w którym do 1990 roku trwała wojna domowa wszystkich ze wszystkimi, bardzo wiele rzeczy po prostu nie działa.
Przez kilka dni spali na podwórzu, przez kilka miesięcy w garażu. W końcu zamieszkali w obozie, a Jurie znalazła pracę w innej fabryce pieluch. To wtedy dostała się też na kurs przywództwa. Na kursie były kobiety z różnych środowisk. Uczyły się od siebie nawzajem, dzieliły doświadczeniami.
Jurie uczyła się i dzieliła w przerwie między dwiema zmianami w pracy, w fabryce. Miała na to siłę, bo odeszła ta nowa Jurie, która codziennie po pracy płakała. Kurs wydobył na wierzch tę dawną, odważną i zaangażowaną. To wtedy zaczął się też jej aktywizm: postanowiła pomóc dzieciom w nauce.
Determinacja. Jak zbudować szkołę w obozie
Sprawa jest pokoleniowej wagi. Według szacunków Norwegian Refugee Council (Norweskiej Rady do spraw Uchodźców) z 2020 roku poza systemem edukacji pozostawało 58 procent syryjskich dzieci w Libanie. Połowa z nich nigdy nie chodziła do szkoły. Z powodu braku dokumentów, bo zabrakło w niej dla nich miejsca, bo jest za daleko, a rodzice nie mają pieniędzy na bus, bo się nie przelewa i syn albo córka, zamiast iść do szkoły, muszą zarabiać. Nad syryjską populacją w Libanie majaczy widmo straconego pokolenia, dlatego lokalne i międzynarodowe organizacje dwoją się i troją, żeby zapewnić dzieciom dostęp do edukacji.
Jurie, jak mówi, zaczęła nieśmiało.
– Pierwsza szkoła w obozie wyglądała jak dom dla lalek: niewielka tablica, maleńki dywan.
W kolejnym obozie, gdzie zamieszkała, miejsca było już więcej. Problemem był za to agresywny shawish, czyli obozowy „wójt”: zarządca i pośrednik w kontaktach z Libańczykami.
Ale ona była zdeterminowana.
– Wiem dobrze, co to znaczy zostać pozbawioną życiowej szansy. Chciałam dać ją tym dzieciom.
Przez jakiś czas chciała prowadzić szkołę tylko w weekendy, czuła, że za dużo na siebie wzięła. Od razu pojawili się jednak rodzice, którzy błagali ją – dosłownie błagali – żeby szkoła działała jak zwykle. Nie mogli patrzeć, jak dzieci kręcą się bezczynnie po obozie.
Z domku dla lalek powstała szkoła, która ma trzydzieścioro siedmioro uczniów i cztery klasy.
Największym problemem jest ciągle shawish.
– Jest chciwy. Uważa, że powinien coś z tego mieć – mówi Jurie, popijając napar z hibiskusa.
Zdarzało się, że odkrywała w szkolnym namiocie śmieci, a nawet ludzkie odchody. Darli jej płachty, kradli drewno, a kiedyś wynieśli nawet przenośną toaletę.
Shawish posunął się do tego, że doniósł na nią libańskim służbom.
Przez lokalne areszty i więzienia przewijają się tysiące Syryjczyków: zazwyczaj z powodu braku ważnych dokumentów albo bezpodstawnych zarzutów o terroryzm. A często bez wyraźnego powodu, w ramach ogólnej polityki zniechęcania „gości” do życia w tym kraju. Przesłuchanie było więc dla Jurie niewyobrażalnym stresem.
Wyjaśniła oficerowi, że pomagają dzieciom w nauce, nie uczą niczego „niebezpiecznego”, w domyśle: religii. Pokazała mu zdjęcia z lekcji. Zaskoczyła ją jego reakcja, wydawał się poruszony. Dał jej oficjalne pozwolenie na wszystkie działania.
Ulżyło jej – na jakiś czas ma z głowy problem z shawishem. Idzie dalej. W szkole właśnie trwa remont, niedługo powstanie tam mural. Za ostatnią darowiznę – bo to z nich utrzymuje się szkoła – kupiła drewno i skserowała nowe podręczniki: po jednym na dwoje uczniów, bo musi dobrze zarządzać budżetem.
– To wszystko doprowadziło mnie tutaj, do picia z wami herbaty z hibiskusa – zawija filozoficznie swoją opowieść, a srebrna nić połyskuje na jej głowie.
Ale to jeszcze nie jej koniec, bo Jurie nie jest przecież sama.
Rodzinny rewers wydarzeń jest taki: Jurie jako jedyna w rodzinie ma stałe zajęcie, pracuje w syryjskiej organizacji pozarządowej. Ojciec jest zbyt schorowany, bracia nie mają dokumentów. – Mężczyznom trudniej odnowić prawo pobytu, częściej stykają się z dyskryminacją w urzędach, nękaniem na policji – tłumaczy Jurie.
I tak w rodzinie, która jeszcze do niedawna mieszkała na syryjskiej wsi, gdzie nie było nawet lekarza, to ona, Jurie, jest teraz żywicielką, jako jedyna wychodzi z domu, kształci się, organizuje, działa. Może to jest właśnie największa rewolucja, choć przebiega bez okrzyków i przewrotów, zupełnie po cichu.
Młodszy brat miał z tym problem, próbował podburzać ojca. Nie podobało mu się, że Jurie sama wychodzi, że późno wraca. Ale on nie dałby rady utrzymać rodziny, więc jakoś się z tym wszystkim, mniej więcej, pogodził.
Jurie uczy się negocjować. Każą jej być o 19, wraca o 20.30. Próbuje ich też przygotować na dłuższą nieobecność. Może być tak, że Jurie kiedyś wyjedzie, mówi im. Że będzie mieszkać w akademiku. – Musicie być gotowi na to, że Jurie nie będzie – powtarza.
„Nie ma nic dobrego w wojnie – mówiła kiedyś «Guardianowi» mentorka Jurie, Ola Al-Jundi. – Zostałyśmy zmuszone do zmiany, nie wybrałyśmy jej. Ale teraz nie ma już drogi powrotnej”. Tylko że to nie jest żadna success story, nie ubiegamy się przecież o grant. Zdążyłam już wyłączyć dyktafon, kiedy Jurie zaczyna mówić o przemocy i molestowaniu, zmorze i lęku wielu Syryjek. Opowiada o urzędnikach obiecujących stypendium za nagie zdjęcia, fałszywych ofertach pracy, szantażystach. Historie off the record, od których jeży się włos na głowie.
Następnego dnia rano mamy odwiedzić szkołę, jednak wieczorem Jurie pisze, że jej mama źle się poczuła. Choruje na serce, ale odesłali ją ze szpitala do obozu. „Jesteśmy gotowi jechać choćby do Syrii, żeby ją ratować” – pisze Jurie. Nie wiadomo, co ich tam czeka. Ale służba zdrowia jest za darmo.
Solidarność. Syryjskie organizacje razem w działaniu
Oporu nie ma więc co romantyzować. Jak pisała palestyńsko-amerykańska antropolożka Lila Abu-Lughod w głośnym tekście sprzed lat The Romance of Resistance (Romantyczność oporu), jego siła jest proporcjonalna do skali codziennej opresji. Opowieść pod hasłem: „przejechało ją życie, a i tak się podniosła” spycha na dalszy plan inną, tę o strukturalnej przemocy. Oporu nie można też jednak przemilczać, bo wtedy zostają tylko ofiary i litość.
Opowieść pod hasłem: „przejechało ją życie, a i tak się podniosła” spycha na dalszy plan inną, tę o strukturalnej przemocy. Oporu nie można też jednak przemilczać, bo wtedy zostają tylko ofiary i litość.
Jest początek grudnia i za dnia w Bekaa jest jeszcze całkiem ciepło, ale zimą pogoda bywa okrutna. Trzy lata temu przez dolinę przetoczyły się burze śnieżne i powodzie. W obozach był prawdziwy kataklizm, ludzie potracili wszystko, co jeszcze mieli, 600 osób zostało bez dachu nad głową.
– Zebrały się wszystkie syryjskie organizacje, te większe i te mniejsze – opowiada Inga Hajdarowicz w taksówce, którą jedziemy na kolejne spotkanie. – To było niesamowite. Prowadzone przez nie szkoły i centra zmieniono na tymczasowe schronienia, a pracownicy zwozili do nich ludzi z obozów. W społecznej kuchni pracowały trenerki. Jedynym lekarzem na miejscu był syryjski uchodźca, doktor Feras Alghadban, który objeżdżał obozy swoją mobilną kliniką w furgonetce. Pomagali wszyscy Syryjczycy i Syryjki, którym nie zalało namiotów, tłumy wolontariuszy. Wtedy zrozumiałam: ci ludzie mają know-how i umiejętność organizacji, wielu z nich nauczyło się tego w czasie rewolucji. Gdyby nie pieniądze i inne zasoby, organizacje międzynarodowe nie byłyby potrzebne. Te ostatnie pojawiły się na miejscu dopiero po dwóch tygodniach.
Działanie. Przeciwko wczesnym małżeństwom
Działania od środka bywają też po prostu bardziej skuteczne. Tak było z kampanią społeczną przeciwko małżeństwu dzieci. To narastający problem w społeczności syryjskiej w Libanie. Wskaźniki są tu dużo wyższe niż w samej Syrii. W dużej mierze odpowiada za to zapaść ekonomiczna: wydanie córki za mąż to najprostszy ratunek dla domowego budżetu.
W Women Now pojawił się pomysł: zamiast odgórnie planować działania, lepiej oddać pole osobom, które znają problem z własnego doświadczenia. Ekspertkom.
Inga pokazuje w telefonie zdjęcia z wydarzenia podsumowującego kampanię. Sala pęka w szwach. Na scenie duchowny w białym turbanie, lekarka, psycholożka. Potem na tej samej scenie ojcowie, którzy podpisali oświadczenie, że nie wydadzą za mąż / nie ożenią dziecka przed osiemnastym rokiem życia. W sumie było ich 167.
Żeby się to udało, przez parę miesięcy w różnych miejscowościach w Bekaa pracowały zespoły syryjskich wolontariuszek. Najpierw się szkoliły, potem przygotowały strategię działania. Odwiedzały ludzi w obozach, opowiadały własne historie, przedstawiały biologiczne i psychologiczne argumenty przeciwko wczesnemu małżeństwu. Pokazywały wideo, w którym duchowni różnych wyznań tłumaczą, że to sprzeczne z nakazami religii. Przekonywały, że lepiej inwestować w edukację dzieci i ich przyszłą pozycję na rynku pracy. Wracały po feedback, ulepszały strategię.
Wyszło im, że warto skoncentrować się na ojcach. Zrobiły więc z nich ambasadorów projektu i to oni rozmawiali potem z innymi mężczyznami. Postawiły sobie za cel: doprowadzić do zerwania pięćdziesięciu pięciu narzeczeństw. Udało się w ponad sześćdziesięciu przypadkach.
– Kiedy odwiedzałyśmy rodziny, nie brałyśmy ze sobą dyktafonu, nie robiłyśmy notatek – mówi Fatima. – Nie chciałyśmy budować dystansu, jak pracowniczki dużych organizacji.
Te ostatnie, jak widać, nie cieszą się tu dużą estymą. W przeciwieństwie do Fatimy, jednej z głównych koordynatorek kampanii.
Odwaga. Jak zawalczyć o siebie i inne kobiety
W Syrii Fatima miała trzypiętrowy dom i sady z jabłoniami, którym powiedziała przed wyjazdem: „Żegnajcie, moje dzieci”. Teraz całe jej życie mieści się w tym niedużym pokoju, gdzie właśnie zasiadłyśmy na podłodze wśród poduszek.
Przy wejściu do domu wisi plakat z czerwonym logo kampanii przeciwko przemocy wobec kobiet. W pokoju jest butla gazowa, na której Fatima robi nam kawę. – Mam studio jak Europejczycy – mówi z przekąsem, stawiając kubki na małym stoliku. Kiedy skończymy rozmawiać, będzie zasypany pomiętymi chusteczkami. Naszymi.
– Wyszłam za mąż, kiedy miałam szesnaście lat – mówi Fatima. – Bo chciałam. Matka była przeciwna, nawet się ze mną nie pożegnała, kiedy się wyprowadzałam. Ojciec nie miał zdania, a to on decydował. Mój obraz małżeństwa: biała suknia, rycerz w lśniącej zbroi, bajka. Nie miałam o niczym pojęcia.
On skończył akademię policyjną. Rzadko bywał w domu, dużo jeździł w związku z pracą. Jakoś to było. Ale potem przyszła rewolucja, która zbiegła się z jego emeryturą. Przez wiele miesięcy byli wtedy razem w domu. Przemoc i nękanie, których zawsze z jego strony doświadczała, bardzo się nasiliły. Tym bardziej że ona popierała rewolucję, on – reżim.
– Kiedyś zadzwonił do niego były kolega z pracy – mówi Fatima. – Powiedział, że byłam widziana na demonstracji, że jako jedyna kobieta miałam odsłoniętą twarz. Kazał mu się mną „zająć”. Więc się zajął – i to tak, że do dziś nie może o tym zapomnieć.
Ale nie mogła inaczej. Wszyscy ludzie, którzy wyszli w 2011 roku na ulice, mieli swoje powody, ona też. Patrzyła na swoich braci i siostry: skończyli studia, ale wiodło im się tak sobie. Wszędzie panoszyła się korupcja, sekciarstwo. Ale to nie wszystko. Dwadzieścia lat wcześniej jeden z braci wdał się w bójkę, aresztowali go. A potem wydali im jego ciało, powiedzieli, że dostał ataku serca. Nigdy nie dowiedzieli się prawdy.
– Każdy z nas był więc na ulicy ze swoim bólem – mówi Fatima. – Mój był tym większy, że przedstawiciela reżimu miałam w domu. Na własnej skórze doświadczyłam wszystkich rodzajów tortur i nękania.
Prowadziła własną firmę, małą drukarnię. Drukowała tam ulotki i transparenty na protesty. Z kobietami z dzielnicy przygotowywała posiłki dla demonstrujących, opatrywała rannych, robiła opaski na głowę z flagą wolnej Syrii. Chodziła na demonstracje. Młodzi mężczyźni otaczali je kręgiem, żeby czuły się bezpieczne. – Większość z nich już dziś nie żyje – mówi Fatima zgaszonym głosem.
Wiedziała, że ona też ryzykuje życiem i nie chodziło o Asada, a przynajmniej nie tylko o niego. Ale robiła to wszystko, za plecami męża.
– Nie bałaś się? Dlaczego nie zasłaniałaś twarzy na protestach? – pytam.
– O to właśnie chodziło – odpowiada po chwili, podnosząc głowę.
Po przyjeździe do Libanu też angażowała się politycznie, choć jak mówi, zawsze spotykała ją za to kara.
– Straciłam w Syrii wielu członków rodziny. Kiedy mnie bił, myślałam, że moje życie nie jest przecież cenniejsze niż ich. Stało mi się obojętne, czy przeżyję – wyjaśnia.
Może nigdy nie zdecydowałaby się na rozwód. W jej rodzinie to było wielkie tabu, hańba dla kobiety. Poza tym dzieci. Jeśli odeszłaby od męża, straciłaby prawo do opieki.
Ale on zdecydował o wydaniu jednej z córek za mąż w wieku czternastu lat. Niedługo potem wróciła do nich z dzieckiem, bo mąż też się nad nią znęcał. Była w głębokiej depresji, tłukła szklane przedmioty i cięła się odłamkami. Mimo to odesłał ją z powrotem do męża.
Jakoś wtedy Fatima dowiedziała się od znajomej o kursie przywództwa. „Chodzi o podnoszenie świadomości politycznej, jesteś zainteresowana?” – zapytała koleżanka. Była i to bardzo. Angażowała się przecież w rewolucję, ale nie znała teorii – demokracji, państwa, prawa.
Nie chodziło zresztą tylko o politykę. To tam poznała kobiety, które są dziś, jak mówi, jej „systemem wsparcia”. Wzmocniła się, dowiedziała się też, co robić, krok po kroku: lekarz, obdukcja, prawnik. Rozwiodła się, a potem pomogła córce. Uratowała ją, uratowała siebie.
– Ten kurs był punktem zwrotnym w moim życiu – podsumowuje.
A teraz jest kampania. Chciałaby w niej popracować z młodymi mężczyznami, ale jako zespół działają demokratycznie i horyzontalnie, więc musi najpierw przedstawić pomysł reszcie grupy. Sama nadzoruje kilkanaście grup roboczych, spotyka się z koordynatorkami, jej telefon nie przestaje dzwonić.
Nie chodzi jednak tylko o wspólne działanie. Jeżdżą razem na wycieczki, opiekują się sobą nawzajem w czasie choroby. – Straciłam rodzinę w Syrii, ale tutaj buduję nową – mówi Fatima.
Wsparcie. Odzyskać zdrowie psychiczne
Healing with purpose, uzdrawianie z celem – takiego określenia używa Yasmine Shurbaji, trzydziestoparoletnia psycholożka, która od siedmiu lat pracuje w Women Now. – Te kobiety się nie zatrzymują, traktują dojście do równowagi nie jako cel sam w sobie, ale jako narzędzie – tłumaczy.
Yasmine studiowała w Syrii stomatologię. Psychologię zaczęła dopiero w Libanie. – Moja społeczność potrzebowała wsparcia – mówi.
Jest sobotnie popołudnie, w mieszkaniu Yasmine panuje miły rozgardiasz. Krótkowłosa mama po raz kolejny pyta, czy na pewno nie chcemy jeść, z kuchni dobiega głośna muzyka i dziecięcy śmiech.
Yasmine zamyka drzwi do pokoju i zaczyna mówić. Słowa wylewają się z niej, zanim zdążę o cokolwiek zapytać. Temat jest oceaniczny. Gorzki jak śmiech Mahasen, jednej z absolwentek kursu przywództwa, która na pytanie, jak mają się jej dzieci, odpowie: „Wszyscy potrzebujemy pomocy”.
Yasmine opowiada o tym, że w swojej pracy mierzy się zwykle z zespołem stresu pourazowego albo kwestią przemocy. Że wskaźniki tej ostatniej wzrosły alarmująco w czasie pandemii, która w Libanie zbiegła się z zapaścią ekonomiczną. Że czasem przemoc ma postać zjaw z przeszłości, związku z przemocowym mężem, byłym albo obecnym, a niekiedy jest bardzo świeża. Niezamężne albo owdowiałe Syryjki w Libanie są na nią narażone na różnych polach życia: na rynku pracy, mieszkaniowym.
– Kobiety mówią: „Co z tego, że czuję się wzmocniona i silna, jeśli nie mam za co nakarmić dzieci albo nie mogę odejść od męża, bo nie mam za co żyć?” – tłumaczy Yasmine.
Dlatego od niedawna Women Now prowadzi program Cash for Protection, gotówka na ochronę. Stworzony z myślą o sytuacjach, kiedy to właśnie pieniądze są zaporą przeciwko przemocy. To jeszcze jeden przykład kompleksowego podejścia do wzmacniania pozycji kobiet. Nie tylko dom, nie tylko polityka, nie tylko ekonomia – chodzi o to, żeby zająć się wszystkim równocześnie.
– Przemoc na tle płciowym, gender, prawa kobiet – to tematy, na które potrzeba czasu – mówi Yasmine. – Widzimy w Libanie dużo pozytywnych zjawisk. Kobiety stają się bardziej świadome swoich praw, uczą się zresztą od Libanek, które są dalej na drodze walki o nie. Na początku często przeżywają szok, kiedy dowiadują się na przykład, że mężowie nie mają prawa zmuszać ich do seksu.
Dlatego w Women Now stosuje się zasadę małych kroków, oswajania. Jeśli to rewolucja, to taka, która nie pożera swoich córek, ale raczej je przytula.
Kobiety stają się bardziej świadome swoich praw, uczą się zresztą od Libanek, które są dalej na drodze walki o nie. Na początku często przeżywają szok, kiedy dowiadują się na przykład, że mężowie nie mają prawa zmuszać ich do seksu.
– Jesteśmy córkami tego samego społeczeństwa, jak mówimy uczestniczkom. Nie musimy tu ze sobą przywozić archaicznych przekonań i tradycji, wszystkie dobrze wiemy, jak wielką zrobiły nam krzywdę – opowiada Yasmine, która nazywa siebie nowoczesną, ale religijną muzułmanką.
Słuchamy Yasmine, pogryzając miękkie, oblane kolorowym lukrem ciastka z Darajji, jej rodzinnego miasta. Nie dopytuję, jak je kupić w dolinie Bekaa, ale specjalnie mnie nie dziwią – sznury tirów i furgonetek ciągną tu codziennie autostradą do Damaszku i z powrotem.
Położona na południowych obrzeżach stolicy Syrii Darajja to szczególne miejsce. Idea nazywana Darajją – zatytułował swój tekst o niej libański badacz Joey Ayoub. Społeczeństwo obywatelskie było tam bardzo aktywne jeszcze przed rewolucją, między innymi za sprawą Abdula Akrama al-Sakka, imama i myśliciela, który zebrał wokół siebie ruch pacyfistyczny.
W 2011 roku Darajja stała się jednym z najgorętszych punktów oporu przeciwko Asadowi, a w rewolucji brała udział praktycznie cała rodzina Yasmine.
Yasmine działała w Koalicji Wolnych Kobiet Darajji, którą tworzyły niezależne grupy kobiet i dziewczyn. Robiły przez Skype’a zajęcia o konstytucji, prawie rodzinnym, obywatelstwie. Razem z Wolnymi Mężczyznami organizowały demonstracje, a w czasie oblężenia miasta prowadziły społeczną kuchnię.
– W Darajji mieliśmy prawdziwy system, świetną organizację – mówiła mi z dumą dwa dni wcześniej Ola, która jako studentka była jedyną kobietą w lokalnym komitecie koordynacyjnym w tym mieście. – Tam zawsze był inny, bardziej otwarty sposób myślenia.
Więc zaraz będzie jeszcze o psychologii, ale najpierw oświadczenie.
– To, co robię w Women Now, to więcej niż praca – mówi Yasmine. – To rewolucja, którą mogłam dokończyć.
Te słowa wybrzmiewają z mocą w pokoju, w którym na ścianie wiszą zdjęcia ozdobione dzierganą na szydełku flagą wolnej Syrii. Na największym z nich jest szpakowaty mężczyzna w skórzanej kurtce. Siedzi w kawiarni albo restauracji, patrzy gdzieś w bok. Ze zdjęcia na przeciwległej ścianie spogląda na niego dwudziestolatek o łagodnym spojrzeniu i uśmiechu.
– To Inas i baba (tato) – mówi Yasmine.
Baba zniknął w 2011 roku. Został zatrzymany na ulicy w czasie ramadanu. Inasa zgarnęli z uniwersytetu. Ślad po nich zaginął. Dopiero w 2018 roku dostali akt zgonu ojca, chociaż „akt” to za dużo powiedziane: to był odręcznie napisany świstek bez żadnej pieczątki. Stało tam, że baba zmarł w więzieniu Sajdnaja (tym o najgorszej sławie) w 2013 roku. O Inasie wciąż nie wiedzą nic.
– Mam takie same przeżycia jak kobiety, z którymi pracuję – mówi Yasmine. – Ich historie mnie obciążają, więc muszę być pod stałą superwizją.
Z dumą opowiada o tym, że liczba chętnych na zajęcia na temat zdrowia psychicznego już dawno przekroczyła tę na angielski czy informatykę, chociaż na początku było odwrotnie. Z jednej strony to dobrze, bo upadło pewne tabu. Ale świadczy to też o morzu cierpienia, po którym dryfuje społeczność syryjska.
– A jednak kiedy tylko ludziom udaje się stanąć na nogi, zaczynają działać. Tworzą własne projekty, angażują się. To właśnie wydaje mi się wyjątkowe w Women Now. Dojście do siebie jest po coś – mówi Yasmine.
Zobaczyć we własnym cierpieniu kolektywny ból i przekuć je w siłę do działania – przykładem takiej strategii jest też sama Yasmine, która koordynuje pracę libańskiego oddziału Families for Freedom (Rodzin dla Wolności).
Zobaczyć we własnym cierpieniu kolektywny ból i przekuć je w siłę do działania – przykładem takiej strategii jest też sama Yasmine, która koordynuje pracę libańskiego oddziału Families for Freedom (Rodzin dla Wolności).
To ruch syryjskich (w większości) kobiet, wzorowany na argentyńskich Matkach z Placu Majowego. Żony, matki, córki i siostry domagają się prawdy o zaginionych w czasie wojny krewnych. Nagłaśniają, lobbują, żądają sprawiedliwości. Krzyczą, że rzekoma odbudowa Syrii odbywa się ponad ciałami ich rodzin. Można je spotkać w różnych miastach na Bliskim Wschodzie i w Europie, kiedy w publicznych miejscach stoją z portretami swoich bliskich.
– Naszą siłę i motywację do działania bierzemy od ludzi, którzy rządzą Syrią, mówi Yasmine. – Oni pożądają władzy i pieniędzy. My tak samo mocno kochamy nasze prawa.
Siła. Zacząć żyć od nowa
„Barazilia” – świeci na czerwono neon stacji benzynowej, na który patrzę, kiedy wychodzimy z domu Yasmine. Tak nazywa się wiele tutejszych biznesów: stacje, sklepy. To ślad migracyjnej przeszłości samego Libanu, którego mieszkańcy, uciekając przed przemocą i biedą, znajdowali często bezpieczną przystań właśnie w Ameryce Łacińskiej, w tym – w Brazylii.
Ciągły ludzki ruch i przepływ nie jest tu więc niczym nowym, jak zresztą nigdzie na świecie. Każda z przeszłych migracji, ucieczek, podróży wprawiała w ruch zastałe struktury, stosunki, relacje. Zmieniały się obsada ról i układy sił, rodzinne mikrokosmosy wirowały. Trwały setki równoległych mikrorewolucji i jednoczesnych odwetów, bo życie zmieniało się, wytrącone ze zwykłych torów (jak po wojnie w Europie, jak po wszystkich wojnach).
Ale takie zmiany nie obywają się bez bólu i o tym też trzeba napisać.
W tej sprawie ekspertką jest Mahasen. Drobna osoba z jednym kolczykiem, lekko posiwiałe włosy związane w podomowy kucyk, aksamitny dres. Spontaniczność i serdeczność, którą muszą lubić dzieci. Zmęczenie po długiej drodze, która wiodła przez kilka miast w Syrii, żeby na razie zakończyć się tu, w dolinie Bekaa.
– Zaskoczyła mnie moja własna siła – mówi zachrypniętym głosem, kiedy już usadawiamy się na miękkim dywanie w jej salonie. – Kiedy mój mąż został zatrzymany, przez trzy miesiące nic nie jadłam. Czułam, że nie dam sobie bez niego rady. Nie umiałam nawet sama złapać busa, wpadałam w panikę na myśl o tym, że miałabym sama mieszkać. Nie sądziłam, że będę w stanie wymienić butlę gazową. Okazało się, że umiem to i jeszcze milion innych rzeczy.
Tu pojawia się filuterny uśmiech. – Kobieta nie potrzebuje mężczyzny do życia, to tylko wartość dodana w łóżku.
Ocknęła się, jak mówi, bo zrozumiała, że potrzebują jej dzieci. Przed nimi musiała udawać siłę, choć jej nie miała. Czytała im bajki, kiedy wokół spadały pociski. Uśmiechała się, choć umierała ze strachu. W czasie masakry spokojnie otworzyła drzwi żołnierzowi, który przyszedł ich rozstrzelać, ale kiedy zobaczył, ile osób chowa się w domu i że są tam starcy i dzieci, uderzył się dłonią w czoło i wyszedł (Mahasen do dziś zadaje sobie pytanie, dlaczego pozwolił im żyć).
Ona, matka siedmiorga dzieci, która nigdy wcześniej nie pracowała, zatrudniła się w fabryce skarpet, żeby je utrzymać. Kiedy dotarli do Libanu, imała się każdego możliwego zajęcia. Wyciera nos. Mówi, że dopadają ją emocje, kiedy wspomina tamten czas. Opowiada o dorywczych pracach, jeżdżeniu z miejsca na miejsce, myciu okien. – W Syrii nie zdawałam sobie sprawy z wartości edukacji – mówi. – Ale w Libanie było jak na sądzie ostatecznym: liczyło się tylko to, co przywiozłaś ze sobą. Jeśli nie miałaś umiejętności, edukacji, dyplomu, czekała cię ciemna ścieżka.
Po drodze przeszła za to szybki praktyczny kurs z praw kobiet (czy raczej ich braku). Kiedy chciała wyjechać z Syrii z dziećmi, musiała najpierw uzyskać zgodę brata ich nieobecnego ojca, swojego szwagra.
– Wyobraź to sobie: wychowujesz je, jesteś z nimi na każdym etapie ich drogi, a potem, w takiej chwili, musisz błagać o zgodę człowieka, którego ledwie znasz – oburza się.
O tym wszystkim uczyła się potem na kursie przywództwa.
– To są rzeczy bardzo ważne, o których wcześniej nie wiedziałam – mówi. Na kurs trafiła, bo znalazła wreszcie bezpieczną przystań i pracę jako przedszkolanka w Gharsah, szkole założonej przez Olę Al-Jundi. Wziął w nim udział cały personel. „Nadludzkim”, jak mówi, wysiłkiem udało jej się umieścić w szkołach wszystkie dzieci, wynajęła przyzwoite mieszkanie. Dała radę.
A wtedy wrócił on.
W więzieniu z powodów politycznych był osiem lat. A raczej ciągle jest, bo według Mahasen jego dusza tam została.
– Kiedy dowiedział się, że pracuję, przestał się do mnie odzywać – opowiada. – Mówi, że budzę lęk, że jestem silna i straszna – dodaje z przekąsem. – Może gdyby nie został zatrzymany, byłby bardziej otwarty. Ale jego społeczny zegar się zatrzymał.
Jej ojciec i bracia, tak samo konserwatywni, pogodzili się ze zmianami. Ojciec wspierał ją i jej siostry w poszukiwaniu pracy, kursów. Mężowi nie podoba się, że ona wychodzi z domu, nie rozumie, że jego córki są już kobietami, nie umie używać smartfona.
– Nie jestem na niego zła, współczuję mu – mówi Mahasen ze smutkiem.
Na początku córki go ignorowały, niczego z nim nie konsultowały – jakby zapomniały, że w ogóle wrócił. Jej też się to zdarzało, szczerze mówiąc. Córki swobodniej się ubierają, jeżdżą na szkolne wycieczki z chłopakami, są do późna poza domem. To są rzeczy, które w Syrii byłyby niemożliwe. – W dawnej Syrii – poprawia się Mahasen.
Bo wraz z rewolucją zaczęła się zmiana. W schronach przeciwlotniczych stykały się ze sobą męskie i kobiece ciała. Mężczyźni przyzwyczaili się do tego, że to kobiety wychodzą z domu, bo to im było łatwiej uniknąć kontroli. Sami mężczyźni, jak mówi Mahasen, zostali na chwilę wyeliminowani z równania. Podobnie jest zresztą według niej w Libanie: kobietom łatwiej znaleźć pracę, bo są mniej wybredne. Mężczyźni częściej fiksują się na wyjeździe, chcą więcej zarabiać.
Teraz między jej mężem i dziećmi jest otwarty konflikt. Ona próbuje go bronić, przypomina im, przez co przeszedł. – Budzi się w nocy z koszmarami, myśli o kompanach z celi, których zostawił – opowiada. – Chciałby znaleźć pracę, ale jej nie ma. Ma za to problemy ze zdrowiem: przeszedł zawał, z powodu tortur ma uszkodzony nerw w jednej nodze.
Po dwóch godzinach rozmowy Mahasen wyznaje, że najmłodszy syn uciekł z domu z powodu kłótni z ojcem. Nie pierwszy raz, ale nie ma go już od dwóch miesięcy. Na szczęście wie, u kogo się zatrzymał, ale i tak bardzo się martwi.
– Kiedy zaczynasz przełamywać bariery, musisz być gotowa na to, że stracisz ludzi wokół siebie – mówi.
– A kogo zyskałaś? – pyta Inga.
– Jeśli mam być szczera – odpowiada Mahasen – zyskałam przede wszystkim siebie.
Są też inne historie. Zasłyszane przy okazji, opowiedziane nie w pierwszej osobie albo nieprzeznaczone do druku. O szantażystach, którzy grożą, że „rozwalą ci głowę o ścianę, jeśli nie…” i policji, na którą nie możesz liczyć, jeśli jesteś syryjską uchodźczynią. O libańskich żołnierzach, którzy pakują cię do furgonetki i mówią, że za pół godziny deportacja do Syrii, a po 30 minutach otwierają drzwi i mówią: „żart”, o serwisach randkowych kontrolowanych przez szantażystów z Hezbollahu. O braku kwasu foliowego, przez co dzieci w obozach rodzą się coraz mniejsze, i o braku lekarstw w ogóle. Ich fragmenty wirują jak w ciemnym kalejdoskopie i zostawiają bardziej duszący osad niż spaliny i smog w Bekaa.
Sprawiedliwość. Sens oddolnych działań
Kiedy kończę pisać ten tekst, trwa jeszcze zima. Przez dolinę Bekaa przetaczają się największe śnieżyce od dekad. W świeżo wyremontowanej szkole Jurie pod ciężarem śniegu załamuje się drewniany strop. „Sytuacja tu płacze” – automat tłumaczy jej posta na Facebooku. Tłumaczenia nie wymagają ikonki złamanych serc.
Inicjatywa Together for Justice musiała na chwilę zawiesić działania, bo nie dostała kolejnego grantu. Zastanawiam się, czy Rahda ma z czego zapłacić za mazut.
Fatima ubiega się o wizę humanitarną i chce jak najprędzej wyjechać do Europy. Jest przerażona, były mąż przesyła jej groźby przez znajomych. Sprawa jest poważna, bo wstąpił do Hezbollahu i współpracuje z ambasadą syryjską.
Ola z Darai zawiesiła chwilowo swój aktywizm, bo po zeszłorocznych wyborach w Syrii, które wygrał Asad, potrzebuje czasu, żeby pomyśleć o wszystkim, co straciła.
Większość naszych rozmówczyń chce wyjechać z Libanu. Najczęściej po to, żeby wreszcie się nie bać: Asada, jutra.
– Ciężar bywa nie do uniesienia – dudnią mi w głowie słowa Yasmine.
Ale jest też to.
Trzynastego stycznia niemiecki sąd skazuje na dożywocie Anwara Raslana, pułkownika syryjskiego wywiadu. To pierwszy zbrodniarz wojenny w Syrii, który zapłacił za swoje czyny. Co prawda, bardziej trybik w machinie niż mózg, ale wyrok jest historyczny, bo daje nadzieję na kolejne. To też dowód na to, że oddolne działania mają sens: nie doszłoby do niego, gdyby nie zeznania setek świadków, tysiące przeszmuglowanych z Syrii dokumentów i zdjęć, presja aktywistów.
Przeglądając zdjęcia z Koblencji, gdzie odbywa się proces, na jednym z nich dostrzegam Yasmine. Stoi, dumna i dzielna, pod budynkiem sądu razem z innymi członkiniami Rodzin dla Wolności. W jednej ręce trzyma zdjęcie ojca i Inasa. W drugiej ma transparent z napisem: „Syryjscy zbrodniarze wojenni, nie uciekniecie od sprawiedliwości”.
Dziękuję za współpracę i nieocenione wsparcie Indze Hajdarowicz, bez której wiedzy, kontaktów i zaangażowania napisanie tego tekstu nie byłoby możliwe. Dziękuję też świetnej tłumaczce, Wissam Tayar.
Jeśli chcesz wesprzeć szkołę prowadzoną przez bohaterkę tekstu, Jurie, w obozie dla uchodźców, kliknij tutaj: patronite.pl/szkolajurie.
Tekst powstał dzięki wsparciu Funduszu Obywatelskiego im. Henryka Wujca.
Reportaż ukazał się w sierpniowym numerze miesięcznika „Pismo. Magazyn Opinii” (8/2022) pod tytułem Rewolucja przytula swoje córki.