Wersja audio

Rysunek Anna Głąbicka
Jechałam do szkoły zła na siebie, że zgodziłam się na wykład z dala od domu i będę jutro styrana jak koń po westernie. Był listopadowy wieczór, nawigacja pokierowała mnie na objazd szutrową drogą, która miała tyle dziur, że zaczęłam w głowie snuć scenariusz, co zrobię, jeśli pośrodku tej nicości urwę koło. Myślałam też o tym, że pewnie nikomu nie będzie się chciało przyjść w taką pogodę.
Z jakiegoś powodu rodzice licealistów porzucają swoje dzieci w sieci. Może uważają, że wszystko już stracone, albo uwierzyli w mit o pokoleniu, które „urodziło się z telefonami w ręku”. Rodzice dzieci z podstawówek przychodzą jednak coraz liczniej. Mają jeszcze pełny bak w swoim rodzicielskim helikopterze, jeszcze siłą rozpędu zaliczają kolejne warsztaty, szukając rozwiązań problemów, na które nikt ich nie przygotował. Ale czy ktoś z nich pojawi się w listopadowy wieczór – tego nigdy nie wiadomo. Dziury tymczasem się skończyły, nawigacja zameldowała wykonanie zadania, a ja przez okna szkoły zobaczyłam salę pełną ludzi.
Najczęściej jest to jedna osoba – rodzic, nauczycielka lub dyrektorka – która połknęła bakcyla higieny cyfrowej i stanęła przed wyzwaniem, jak ściągnąć innych dorosłych na korepetycje z internetu. Bo bez starych się nie uda: młodzi potrzebują mądrych dorosłych, a szkoła nie naprawi dziecka, które najwięcej czasu w sieci spędza po szkole. Wróciłam do tych myśli, gdy w mediach społecznościowych wybuchła dyskusja nad nowym serialem Netflixa Dojrzewanie autorstwa Jacka Thorne’a i Stephena Grahama. Ale po kolei.
Chociaż codzienne obowiązki nie pozwalają mi tego robić zbyt często, staram się kilka razy w roku pojechać na zajęcia do jakiejś szkoły. Dzięki temu trzymam się ziemi, by nie utonąć w bańce profesjonalistów, toczących plemienne walki. Napinka związana z ustaleniem, kto jest bardziej eksperckim ekspertem, spowodowała stres, gdy cztery lata temu wydawnictwo odpisało mi, że wydadzą moją książkę, ale ma być napisana dla rodziców. Westchnęłam i spojrzałam na półkę uginającą się od tych wszystkich Spitzerów, Twenge i Shapiro. A potem pomyślałam: „Skoro napisano już tak wiele, dlaczego wciąż mamy problem?”. I przypomniało mi się, jak na którymś ze spotkań ekspert użył określenia „adolescenci w technologiach informacyjno-komunikacyjnych”. Pomyślałam wtedy: „Borze zielony, przecież zwykły rodzic tego nie przetrawi”.
Gdy kilka lat temu wystosowałam apel, by rodzice anonimowo opowiedzieli mi, jakie wyzwania stawiają przed nimi smartfony i internet, otrzymałam wiele historii, z których najmocniej przebijały dwa wątki: zmęczenie i poczucie winy. Ekrany dawane dla świętego spokoju, na poprawę apetytu, ale także po to, by w sąsiednim pokoju móc odbyć małżeński stosunek przy dźwiękach Psiego patrolu. Ot, codzienność. Pomyślałam wówczas, że te opowieści są o zabieganiu, zagubieniu i osamotnieniu w „wychowaniu przy ekranie”, na które nikt naszego pokolenia nie przygotował. To dlatego swoją książkę zadedykowałam „Naszym Dzieciom”. Czułam, że jesteśmy w tym razem: z powodu nieustannego rozwoju technologii, które wpychają nam się do życia rodzinnego, musimy w biegu redefiniować swoje rodzicielstwo, nie mając jeszcze w tym zakresie społecznie wypracowanych dobrych praktyk.
Od premiery Wychowania przy ekranie minęły dwa lata, w tym czasie niemal każdy miesiąc przynosił niepokojące informacje o zaniedbaniach platform społecznościowych i growych wobec młodzieży. Wiedza na temat zagrożeń w sieci jest dziś nieporównywalnie większa niż jeszcze dwa–trzy lata temu. Kiedy więc na początku tego roku zobaczyłam dane, które mieliśmy opublikować w raporcie Internet dzieci, pomyślałam: „Jeśli internet jest miejscem, gdzie na taką skalę dzieci są krzywdzone seksualnie, a ponad połowa dzieci w wieku 7–12 lat korzysta z mediów społecznościowych przeznaczonych dla osób powyżej 13. roku życia, to dlaczego, do cholery, moim zadaniem miałoby być staranie się, żeby nie przestraszyć dorosłych?! Kto w tym układzie jest dzieckiem? I kogo tu tak naprawdę należy chronić?”.
Posłuchaj też: Czy smartfony niszczą dzieciństwo?
Oczywiście nie chodzi o to, aby karmić się negatywnymi informacjami; warto jednak zdać sobie sprawę, że nie ma odpowiedzialności bez świadomości. Nie możesz być mądrym dorosłym, jeśli nigdy nie dowiesz się, że samochody mogą potrącić pieszych i zdarza się to nawet na pasach. Podobnie trudno będzie zorientować się, że dziecko mogło zostać skrzywdzone w sieci, jeśli nie mamy pojęcia o groomingu online albo realnych skutkach wirtualnego hejtu.
Łatwość, jaką oferują nowe technologie, prowadzi dorosłych do zdziecinnienia. Ludzie mają nas lubić, strony – szybko się ładować, e-zakupy – przyjeżdżać następnego dnia, a autorki w swoich książkach – niczym nas nie straszyć. Wiecznie przemęczeni informacyjnym smogiem, stałą dostępnością i presją rodzicielskich porad zapragnęliśmy świętego spokoju. Może dlatego część internetowego komentariatu pisała o serialu Dojrzewanie, że nie ma co sobie wyrzucać, że się nie oglądało, bo to wszystko – przemoc w szkołach, radykalizacja dzieci w internecie, poczucie zagubienia w świecie karmiącym się konfliktami – jest oczywiste, a rodzice też mają prawo chronić swoje emocje przed trudnymi konfrontacjami.
Trudno będzie zorientować się, że dziecko mogło zostać skrzywdzone w sieci, jeśli nie mamy pojęcia o groomingu online albo realnych skutkach wirtualnego hejtu.
Oczywiście, nie ma obowiązku oglądania Dojrzewania, podobnie jak nie ma obowiązku pisania o nim. Nie zamierzałam zresztą wypowiadać się na jego temat, aż moją uwagę zwróciło zjawisko, które nazwałam cyfrowym klasizmem. Oto na szczere poruszenie i zaniepokojenie części widzów, dla których wątki poruszane w serialu były wstrząsającym odkryciem, niektórzy odpowiadali: „Pff, każdy odpowiedzialny rodzic wie o takich rzeczach bez oglądania serialu”. Mogę sobie tylko wyobrazić, jak czuje się osoba, która próbuje pomieścić w sobie emocje wywołane odkryciem okrutnej strony internetu, i nagle czyta, że nie wypada się tak emocjonować. Może chciała się podzielić ze znajomymi nową wiedzą, może zbierała się, by porozmawiać ze swoim dzieckiem, ale okazało się, że to wstyd się temu dziwić, bo podobno wszyscy już wszystko dawno wiedzą. Ale skoro tak, to dlaczego nadal nie potrafimy skutecznie chronić swoich dzieci? Dlaczego sami nadal łykamy internetowe haczyki, służąc dzieciom za antyprzykład?
Nie róbmy sobie tego. Trwa proces osmozy społecznej – wiedza o zachowaniach chroniących, związanych z używaniem nowych technologii, przenika z różną prędkością. Higiena cyfrowa nie mówi o odrzuceniu technologii, podobnie jak higiena jamy ustnej nie zakazuje jedzenia. Jeśli jednak mamy nauczyć się zdrowej cyfrowej diety, musimy się dowiedzieć, co jest szkodliwe. Tylko jak to zrobić, skoro jednocześnie nie chcemy dopuścić do siebie strachu i dyskomfortu? To właśnie popkultura i media docierające do różnych grup odbiorców odgrywają tutaj ogromną rolę. Z tej perspektywy to wspaniale, że na jednej z najpopularniejszych platform streamingowych pojawia się taki serial jak Dojrzewanie. Kolejna próba opowiedzenia o czymś ważnym i dla dorosłych, i dla ich dzieci.
Tamtego listopadowego wieczora podeszła do mnie po wykładzie młoda kobieta. Wyglądała na zmęczoną. Za nią stał mąż. Wyraźnie zażenowany wciskał czubek buta w podłogę niczym zawstydzony uczeń.
– Nasza córka jest w drugiej klasie i my robimy to wszystko, co pani mówi, nie dajemy jej tych komunikatorów i mediów społecznościowych, ale chciałam pani powiedzieć, że jest nam trudno, bo wszyscy inni tego używają. Czy my dobrze robimy?
Wbiła we mnie pełne wyczekiwania spojrzenie. Poczułam się zawstydzona swoimi retorycznymi popisami, które właśnie zakończyłam, to rozbawiając grupę, to wzruszając ją. Zrozumiałam, jaki ciężar włożyłam im na plecy i że kiedy zadowolona z siebie będę wracać do domu, śpiewając sobie w samochodzie w rytm dziur na drodze, oni będą się mierzyć z wprowadzeniem wciąż jeszcze niepopularnych i nieoczywistych zasad, słuchając komentarzy w rodzaju: „A nie boisz się, że twoje dziecko będzie wykluczone?”.
Z okazji nadchodzących dni Matki, Dziecka i Ojca chciałabym, żebyśmy się nie bali stanąć w obronie naszych dzieci. Stosunek do słabszych i wymagających szczególnej ochrony jest miarą każdego społeczeństwa. To naprawdę nie o nas, dorosłych, tu chodzi. Zwłaszcza że, jak napisała na Facebooku profesorka Mirosława Dziemianowicz, odnosząc się, a jakże, do dyskusji o wiadomym serialu – my, dorośli „w trosce o siebie jesteśmy mistrzami świata”.
Masz przed sobą otwartą treść, którą udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio. Jeśli nie masz prenumeraty lub dostępu online – zarejestruj się i wykup dostęp.
Fundację Pismo, wydawcę magazynu „Pismo”, wspiera Orange.
