Wersja audio
Wszystko mi tamtego poranka wróciło. Jechałem z Miedzianki, we Wrocławiu miałem przesiadkę. Było wcześnie, nie minęła nawet szósta, lipiec. Dworzec był niemal pusty. Tylko nieopodal kas stała grupka dzieciaków i kilkoro dorosłych. Rozpoznałem ich z daleka. Plecaki z nieporadnie przywiązanymi karimatami i śpiworami, zielone spodnie, turystyczne buty, proporzec. Mieli po dziesięć, może dwanaście lat. Drużynowy ich liczył, próbował jakoś ogarnąć, ale byli bezładni i mocno przejęci. W końcu ustawił ich w koślawym szeregu, wydał komendę i poszli. Gdzieś na dalekiej orbicie tej grupki stali rodzice. Wiedzieli, że to już nie do końca ich sprawa, ale kilka matek – widziałem to wyraźnie – musiało się naprawdę powstrzymywać, żeby nie pomóc swoim chłopcom w zakładaniu ciężkich plecaków.
To harcerze jechali na obóz.
Umiałem sobie wyobrazić wszystko, co te dzieciaki przeżywały w ciągu kilku ostatnich dni (skrzętne kompletowanie ekwipunku z listy – mundur, kubek, sztućce, menażka, scyzoryk, kurtka przeciwdeszczowa, wygodne buty, scyzoryk, zapałki, mata, śpiwór, scyzoryk, latarka, środek na komary, scyzoryk…) i co zaraz przeżyją (głupawka w pociągu, peron na jakiejś podrzędnej stacyjce, droga przez las, jęczenie, że ciężko, narastająca ekscytacja, materace pachnące kurzem, deszcz bębniący o płótno namiotu, nocna warta…).
Spędziłem w harcerstwie ponad dwadzieścia lat …
Aby przeczytać ten artykuł do końca, zaloguj się lub skorzystaj z oferty.
Dostęp do tego materiału mógłby kosztować 8,99 zł. My jednak w tej cenie dajemy Ci miesięczną subskrypcję wszystkich naszych treści. Czytaj i słuchaj do woli. Zostaniesz z nami na dłużej?
Historia osobista ukazała się w lutowym numerze miesięcznika "Pismo. Magazyn opinii" (02/2020) pod tytułem Problem z gawendą.