Wersja audio
Jak o tym napisać? Jak narysować połamane obrazy w pamięci Miry, które rwały jej zdania? Moje bycie obok – łagodne, cierpliwe – wsysało wszystko, co od niej: słowo, gest dłoni, ruch ciała, jej kolory, oddalone milczenie, niebycie… Porządkowanie rozsypanego jest przeciwieństwem zapisu odtwarzającego. Jest być może nadużyciem. A jednak. W każdym rozsypaniu istnieje mikroporządek. Próbowałam go dostrzec.
Szłam do Nony przy telawiwskiej ulicy Ibn Gvirol. Spotykamy się tam od lat. Poprzednią długą, sycącą rozmowę miałyśmy tu w maju 2017 roku, pięć miesięcy wcześniej. Przez szybę ją zobaczyłam. Nad uniesioną twarzą Miry pochylała się młoda, piękna. Powoli weszłam, żeby nie zakłócić, ale żeby być już blisko. Kelnerka oddaliła się z wyrozumiałym uśmiechem. Mira zareagowała radosnym zakłopotaniem.
– Han-ka! – wypowiedziała moje imię w dwóch sylabach z rosnącą intonacją. Uśmiechała się szeroko, górne zęby pomazane czerwoną pomadką, asysta kelnerki na niewiele się zdała.
Mira jest mniejsza, skurczona, wyschnięta. Dłonie kruche, zaciskają się wzajemnie. Twarz zapadnięta. Włosy krótkie, spięte wsuwkami. Szalik kolorowy, jak zawsze, zakrywa jej dawniej duże piersi. Słowa porwane, zdania połamane, pamięć zagubiona, przypominanie uporczywe. I w tym wszystkim myśl rozmazana, albo – chwilami – przeciwnie: precyzyjnie uchwycona.
– Czy ty byś mnie poznała? – pyta Mira. – Dwadzieścia lat się nie widziałyśmy – mówi. – Ja bym cię nie poznała – odpowiada. – Wszystko jest obce, dalekie… – skarży się.
– Taedium. Żyję w czasie, którego nie ma czym zapełnić. Tak jak wtedy w Krakowie. Miałam sześć lat – opowiada dalej słowami rozsypanymi. A ja je składam w zdania przybliżone.
Ja zostawałam z wielkim atlasem historycznym. I z tą dziwną nudą. Rozlewała się wszędzie wokół, we mnie była. Moje dziecięce taedium.
– Wczesnym popołudniem mama wciągała pończochę na smukłą nogę. Płynnym ruchem wsuwała jedwab na łydkę, kolano, udo. To było w 1939. I zawsze później też, gdziekolwiek byłyśmy, chwytała dłońmi brzeg pończochy, zbierała ją szybkimi ruchami w palce i wsuwała ostrożnie do góry. Była bardzo elegancka, wytworna. Siostry uważały, że dzięki temu przeżyłyśmy. Mama nie szła na seks z Niemcami! – mówi Mira.
– Ja zostawałam z wielkim atlasem historycznym. I z tą dziwną nudą. Rozlewała się wszędzie wokół, we mnie była. A w niej czekanie i strach, pierwsza samotność, opuszczenie, nieskończoność, która przeraża. Moje dziecięce taedium.
Pamięć połamana. W kawałku jednego okrucha zachowała uczucie strachu-nudy i smak tegoż.
– To był taki czas, którego się bałam.
Mira nie przypomni więcej. Chowa się jej myśl, gubi. Oczy matowieją, ramiona kurczą piersi, ręce splatają się w potrzebie wsparcia. Taedium.
Dotykam splecionych. Patrzę w jej przebielone czarne oczy. Uśmiecham się w nią. Mira układa wargi z lekkim zakłopotaniem, wedle konwencji. Chyba obie czujemy ulgę porozumienia.
– To małe państewko… – mówi. Dopytuję. – Dobrze, że wojny nie ma – mówi. Obraz porwany, ale kompletny w swoim skrawku. Ta geografia i ten czas nie przywołują jej strachu. Nie pamięta już Mira o żydowsko-palestyńskiej wojnie, o tym, jak przez dziesiątki lat nazywała sytuację okropną, coraz gorszą. Jak cierpiała i wstydziła się za innych, z którymi los ją związał.
Jej pamięć przechowywana jest w tysiącach połamanych kawałków lustra. A kawałki te przemieszczone przez czas i przez wielokrotne próby składania nie pasują już: żaden do żadnego. Pytałam miękko o zapominanie. Mira odpowiadała cząstkami zdań. Chwilami ze świadomą szczerością: że nic nie jest blisko, przy niej, że to się nazywa po angielsku estrangement. A potem ze szczerością nieświadomości: że do Paryża już nie ma ochoty, ale na wiosnę wyskoczy do Petersburga. W niepamiętaniu miękką falą rozlewała obrazy, znikała je i pojawiała kolejne. Potrafiła też, z zaskoczeniem dla nas obu, wyjść na swój brzeg, popatrzeć na miękkie fale z dystansu i opowiedzieć o nich precyzyjnie.
Paryż wywołuje moje przypomnienia jej dawnych opowieści. Chyba jestem ostatnią osobą, która może rozmawiać z Mirą o Abraszy Zemszu.
– Jest taka rzecz: polski Żyd – mówi Mira.
– Była taka rzecz – odpowiadam.
– Tak, była taka rzecz – zgadza się Mira.
– Abrasza był polskim Żydem. Bardziej polskim niż Żydem – mówi Mira. I zapada się w sobie, w bezpiecznym zamyśleniu.
– Czy wiesz, czemu Abrasza wyskoczył z szóstego piętra? – pytam. Mira, która przed chwilą nie rozpoznawała mojej obecności, teraz nie dziwi się wcale, że jestem w jej Paryżu. W zamyśleniu oczy nagle gubią swoje zamazanie, czysto widzą do środka, w minione. I mówi:
– Abrasza miał dość! Dość. Taedium vitae.
Odprowadzam Mirę do domu. Dużo pięter, winda, zapach płynów czyszczących, wysokie lustra. Ten sam zapach chemicznej czystości w mieszkaniu. Fe, Filipinka, zajęta układaniem wyprasowanej pościeli w kwadraty. Błąkamy się z Mirą po wielu pokojach. Przepatruję półki w poszukiwaniu książki.
– Musisz mi ją znaleźć, ja nie widzę słów.
– Jaką książkę znaleźć, Miro? – zapytałam raz. A potem przez pół godziny szukałam książki, jakiejś. Nie znalazłam tej. Mira już o książce nie pamiętała. Powiedziała do Fe zdecydowanie:
– Zaraz wracam.
Zjechałyśmy lustrzaną windą czternaście pięter w dół. Przeszłyśmy przez duży hol w milczeniu i w uwadze kroków. Otworzyłam wysokie drzwi. Było ciemno czarnym niebem, kolorowo światłami miasta, głośno ludzkim gwarem – szeroka ulica telawiwska. Zatrzymałyśmy się kilka metrów za wysokimi drzwiami. Wiedziałam, że mam czekać w ciszy. Mira uniosła moje dłonie, chwyciła je mocno, zapatrzyła się w moje oczy.
– Czy ty mi powiedziałaś, że mnie kochasz?
– Tak – odpowiedziałam.
– Dobranoc, Hanka.
Patrzyłam, jak odchodzi szybkim, niepewnym krokiem. Jak jej ciało przekrzywia się energicznie w prawą stronę. Jak niknie granatowa plama, w której jeszcze mieszka Mira.
Minął rok. Przyjechałam do Tel Awiwu, bo obiecałam – sobie i Mirze. W rozmowie telefonicznej nie wysłyszałam jej odmiany. Była krótka: – Han-ka! Gdzie jesteś? Tak, przyjdź teraz, bo o 17 mam jakieś spotkanie. – I dużo w niej, w tej krótkiej rozmowie, było śmiechu Miry. Jakby każde zdanie, oblane zaśmianiem, z lekkością płynęło.
Drzwi windy otworzyły się cicho. Czekała na mnie w korytarzu wysokiego piętra, przed wielkim lustrem. Zatrzymałam się tuż obok. Zobaczyłam, jak poprawia czerwony szal, włosy palcami wygładza. Kiedy była gotowa, podeszłam ze słowami. Spotkałyśmy się w ramionach i mocnym uścisku. Trwałyśmy przez chwilę we wspólnym zatrzymaniu ciała, w bezpieczeństwie bycia bez słów.
A potem była rozmowa przy stole. Nie taka jak dawniej. Słowa nie nazywały już długiej myśli, raczej przykrywały jej nieobecność. Słowa dobierane zwyczajowo. Bo nawet w stanie bezpamięci można je w miarę bezpiecznie układać i te ułożenia powtarzać.
– Bardzo się cieszę, że mnie odwiedziłaś. Tak długo się nie widziałyśmy. Gdzie ty mieszkasz? Przepraszam, kochana Hanka, ja nigdy nie miałam dobrej pamięci. A kiedy przyjechałaś? Przepraszam, jak ty masz na imię? A skąd my się znamy? Dziś taki był ładny dzień. Od kiedy jesteś w Kraju? Przepraszam, ja chciałabym wiedzieć, jak ty masz na imię?
Spotkałyśmy się w ramionach i mocnym uścisku. Trwałyśmy przez chwilę we wspólnym zatrzymaniu ciała, w bezpieczeństwie bycia bez słów.
Ciało Miry jest nowe. Jeszcze niedawno szczupłe i kształtne wedle najlepszych wyobrażeń, teraz – opuchnięte, zwaliste, z trudem dźwigane. Skóra inna zupełnie: sucha, cienka, prążkowana płytkimi tunelami. Piersi większe niż kiedyś, dużo większe – opuszczone swobodnie, opierają się o szeroki brzuch. Dłonie – niegdyś drobne, delikatne, piękne. Teraz bez fasonu: palce za krótkie i za szerokie, paznokcie różnej długości, wszystkie szare, brudne. I ruch dłoni taki niezborny, przypadkowy, wsobny – jakby tylko on swoją logikę rozumiał. Twarz jak po przesadzonej charakteryzacji. Kolor źrenic wyprany z leśnego brązu do szarości cementu. Czoło, policzki, nos, nawet broda pokryte czerwonymi plamami: ciemnymi, jeśli odkrył je naskórek, albo lekko wybielonymi, jeśli ta łuszcząca się błonka ciągle je przesłania. I zęby – wielkie. Zawsze były duże i równe, bo są sztuczne. A teraz są wielkie, bo Mira śmieje się najchętniej.
– Hanka, kochana, musisz mi wybaczyć. Ja nigdy nie miałam dobrej pamięci. A teraz wszystko jest inne. Twoja egzystencja istnieje w mojej głowie. To jest taki punkt. Wszystko, co mam, to są punkty. David umarł bardzo wcześnie. Nie wiem kiedy. Dawno temu umarł mój mąż.
Chwilami mówi akapitami pełnymi refleksji, która wisi ponad zdarzeniami wytartymi w pamiętaniu.
– Ja zawsze miałam ochotę wiedzieć więcej, ale nie miałam z kim o tym mówić: dlaczego jestem taka inna od ludzi? – To zdanie zapisałam wiernie. Bo czuję, że mieszczą się w nim trzy prawdy najważniejsze w życiu Miry. Że chciała się uczyć. Że była samotna. Że była obca.
– Miałam iść do szkoły. Zeszyt i ołówek leżały na stole. I wybuchła wojna. Musiałyśmy z mamą i siostrami uciekać. Ciągle w innym miejscu, w innym języku, wśród nowych ludzi. Ja nie wierzę w szczęście, tylko w pieniądze. Ja miałam bardzo elegancką wojnę. Nie trzeba było oczekiwać dobroci od ludzi. Kupowaliśmy rzeczy. Wszystko było takie prędkie. Jakie jest twoje imię? Powiedz mi, jak można walczyć przeciwko zapominaniu? – Myśli Miry łamią się jak słoma. – Nie mówiliśmy o wojnie. Chciało się żyć.
Mówię, odpowiadam, krótkimi zdaniami – w nich jest sens, który może wywołać Miry przypomnienie.
Przeczytaj też: Leczę się z wojny
– Pysznie słyszeć te polskie słowa. Ja mała byłam, jak wyjechałyśmy z Krakowa. Do szkoły miałam iść. Na stole leżał zeszyt i… jak to się nazywa?
– Ołówek.
– Tak, ołóóóówek. Och, boże, ja tego słowa nie znam.
Zapytałam o codzienne spacery. Dawniej Mira chodziła, dużo i długo, każdego ranka i popołudnia. Dla przyjemności bycia w mieście, którym zawsze się zachwycała.
– Przekonali mnie, że nie wolno mi chodzić samej po ulicy.
– Czy spacerujesz z Fe, z metapelet? – używam hebrajskiego słowa, bo łatwiej Mirze.
– Ja nie mam jeszcze metapelet! – odpowiada lekko oburzona niemal w tej samej chwili, kiedy Fe przynosi herbatę.
– Jak się czujesz fizycznie?
– Kinajne hore! Bli ajn hara! – mówi Mira. A ja wiem, że to jak stare powiedzenie: „bez uroku”, żeby nie zapeszyć.
– Moje oczy się już skończyły. Czytałam bardzo dużo. Nie szłam po ulicy bez książki. Dla mnie to jest tragedia. Nie ma co o tym mówić.
– Ja nie mam wroga w wieku. Ile ty masz lat? To jestem starsza od ciebie! Ja jestem urodzona w 33 roku.
– W Polsce ja byłam mała. Kiedy ty byłaś w Polsce? Nic tam już nie istnieje. Ja jestem bardzo, bardzo szczęśliwa, że tu przyjechałam. To jest takie małe państwo…
I śpiewa. Pamiętasz Capri i nasze poznanie, spacery łodzią, spacery wśród fal? W mojej pamięci ten obraz zostanie, a w mym sercu tęsknota i żal.
– Strasznie lubię piosenki – mówi z rozmarzeniem. Mira nigdy nie śpiewała. Znam ją ponad trzydzieści lat i nigdy nie słyszałam, żeby Mira śpiewała. – Trinken mizer – zawiesza głos. – Nie pamiętam, jak to szło… Dobrze, że zapomniałam. O czym myśli dziewczyna, kiedy marzyć zaczyna? Znasz to?
– Chcę jeszcze jedną podróż zrobić. Ale nie wiem, gdzie: do Polski albo do Brazylii. Na razie nie mam apetytu do jazdy.
Pytam o przyjaciela. O Abraszę.
– Abrasza Zemsz. To była wyjątkowa osobistość – mówi Mira. – A wiesz, co z nim? Jaki koniec miał?
– Wyskoczył przez okno, z szóstego piętra. W Paryżu
– odpowiadam.
– A skąd ty o tym wiesz?
– Opowiadałaś mi – mówię.
– Naprawdę? To pysznie, że pamiętasz. Ważne mi jest, że mam udane dzieci i że mogę się dostosować do ładnego dnia. Masz dzieci?
Po raz kolejny mówię zdanie o Kubie. Mira znała go przez wszystkie lata, wiedziała, pamiętała i zawsze pytała. Teraz jej pamięć jest pusta. Mira stuka w stół i mówi: Kinajne hore! I znowu śpiewa kilka słów, i śmieje się serdecznie, i pyta, kiedy przyjechałam, i czy byłam w Polsce kiedyś…
Minął rok. Dokładnie: od listopada do listopada. Wjeżdżam windą na czternaste piętro trochę z niepokojem, trochę z ciekawością, przede wszystkim z radością na spotkanie. Drzwi są uchylone, kolejne pokoje puste. Patrzę ze wzruszeniem: te same meble, przedmioty, książki, obrazy – znam je od wielu lat. Zmienia się ich materia: blakną, szarzeją, kurczą się i wykrzywiają swoje kształty. Ta sama przestrzeń, ale bez połysku, nieruchoma, martwa…
Fe woła mnie z łazienki. Przygotowuje Mirę do spotkania. Po kilku minutach:
– Han-ka! – wita mnie Mira. – Han-ka Grupinska!
Obejmujemy się, przywieramy najbliżej, wtulamy się obie. Przez długą chwilę. A potem siadamy przy stole, Fe przynosi kawę i ciasteczka… Wpatrujemy się w siebie łakomie – każda chce zobaczyć więcej.
– Ładny dzień! – mówi Mira. To zdanie będzie powracać wiele razy w pierwszej połowie godziny. Wtedy Mira będzie się dużo uśmiechać i mówić po polsku. Będzie pytać o mnie: gdzie mieszkam, czy mam dzieci, co robi mój syn, kiedy przyjechałam, czym się zajmuję, od kiedy się znamy, dlaczego tu jestem… Wiele razy zada te same pytania. Wiele razy odpowiem w taki sam sposób.
Mira, nieświadoma powtarzania pytań, kilkakrotnie dotknie świadomości niepamiętania i powie: – U mnie wszystko jest pokręcone. Ja już nic nie pamiętam. Ile ja mam lat? Osiemdziesiąt sześć? To prawie dziewięćdziesiąt. To ja jestem już bardzo stara. – I zaśpiewa, jak w poprzednim listopadzie. – O czym myśli dziewczyna, gdy dorastać zaczyna?!
Patrzę ze wzruszeniem: te same meble, przedmioty, książki, obrazy – znam je od wielu lat. Zmienia się ich materia: blakną, szarzeją, kurczą się i wykrzywiają swoje kształty.
A potem będzie druga połowa godziny przy stole. Mira nie będzie się już uśmiechać. Będzie mówić po angielsku, krótkimi, niepełnymi frazami. Będzie zasłaniać dłońmi oczy i twarz, pochylać głowę, palcami wodzić po czole, mruczeć niewyraźnie, jęczeć… Będzie pytać o siebie i mówić o sobie: – Gdzie ja jestem, chcę iść do domu, ja nie znam tego miejsca, zabierz mnie, boję się, nie chcę być sama…
Dopowiadałam, odpowiadałam, krótkimi zdaniami: że nie jest sama nigdy, że tu jest jej dom, tu jest bezpieczna, że córki ją kochają, że wkrótce przyjdzie Nadia… Mira chwytała mnie za ramię i przywierała mocno, do bólu. Przeczekiwałam, gładziłam ją, przytulałam…
– I am afraid to be alone. Where am I? I do not know this place… I am scared.
Fe podaje Mirze lekarstwo, rozpuszczone w wodzie, bo Mira nie chce połykać. Po chwili przekonuje ją, że trzeba odpocząć, i prowadzi do sypialni. Kilkakrotnie Mira wraca do nas: ze śmiechem, z krzykiem, z przerażeniem… Nieobecna w swoim ciele, uwięziona w swoim umyśle. Aż wreszcie lekarstwo zacznie działać i Mira zostanie w sypialni, schroniona w krótkim śnie.
Fe mówi, że to ta godzina. Południe. Dwa razy dziennie przychodzą ataki lęku. Wtedy Mira najpierw zapada się w sobie, a potem walczy o siebie: krzyczy, drapie, szarpie, wyrywa się, chce uciekać… i w końcu znowu zapada się w sobie, ulega własnej niemocy.
Mira jest zgubiona. Nikt nie ma dostępu do jej świata. Ona sama też już tam nie mieszka.
Zadzwoniłam. (Czasem dzwonię). Nie mogę pojechać. (Pandemia). Fe, metapelet, opiekunka, kamerą telefonu pokazała mi duży pokój… A tam… Mira w czerwonej kamizeli, szarych spodniach dresowych, białych sportowych butach opiera się na ramieniu wysokiego mężczyzny i… oboje wirują w tangu. Meir przychodzi w każdą niedzielę na jedną godzinę. Mira nie poznaje Meira, ale kiedy on włącza argentyńskie tango, ona podnosi ręce do góry i rusza całym ciałem w rytm. I oboje wirują. Pięknie. W czwartek na jedną godzinę przychodzi Natan z gitarą i gra żydowskie, polskie i argentyńskie melodie, a Mira śpiewa słowami albo bez słów. Radośnie. Każdego dnia Fe chodzi z Mirą na spacer – po śniadaniu i przed kolacją. W piątek wieczorem przychodzi Nomi z mężem. W każdą sobotę, na godzinę, przychodzi Jael i rozmawia z mamą przy kawie. Mira nie poznaje Nomi i Jael, ale kiedy mówią, że są córkami, uśmiecha się ze zrozumieniem.
– Tabletki są trzy. Bardzo małe, ale naprawdę działają – mówi Fe. Mira nie ma już ataków paniki, nie krzyczy, że się boi być sama i chce wrócić do domu. – To dobre tabletki – mówi Fe.
Szłam rozkopanym Ibn Gvirol, do Nony. Wypiłam kawę przy „naszym” stoliku, obok wejścia. Upał lipcowy, wilgotność monsunowa. Fe powiedziała, że najlepiej przyjść o 11. Wtedy Mira zaczyna dzień i nie jest jeszcze zmęczona. Wysoki dom, piętnaście pięter. David i Mira lubili to mieszkanie nad miastem. Przy wejściu tablica pamiątkowa: że tu mieszkał i pracował David Perlov, słynny filmowiec. Wielkie lobby, pretensja lat 70.: marmury, lustra, szerokie schody, windy.
Nie ma już jednego pełnego zdania. Są słowa, które wyrzucają jakiś przybliżony sens. Wysypują się z różnych języków, które Mira kiedyś świetnie znała, i mieszają w znaczeniach.
Fe otwiera drzwi i wita serdecznie. Podchodzę powoli, cicho do stołu przy oknach. Duże ciało Miry kołysze się na boki w rytm dźwięków, które ona wyśpiewuje. When I was just a little girl I asked my mother, what will I be? Will I be pretty, will I be rich? Here’s what she said to me. Que será, será, Whatever will be, will be. The future’s not ours to see. Que será, será. What will be, will be. I naprawdę śpiewa wszystkie te słowa, bez pomyłki, bez zapomnienia. Stoję w wycofaniu, słucham, czekam, nie chcę przerywać. Mira kończy strofę, klaszcze i powoli składa głowę na splecionych dłoniach. Odpoczywa, znika. A po chwili unosi twarz, patrzy na mnie nieruchomo, jakby w gotowości na każdą reakcję. Podchodzę blisko, z uśmiechem, pochylam się przed nią, obok.
– Mi at? At kol kach jafa [Kim ty jesteś? Taka ładna] – mówi. Powtarzam swoje imię wiele razy, Mira nie potrafi zapamiętać, wiele razy. W końcu wykrzykuje z radością: Anika!
Siadam obok i jestem. Dla niej. Gotowa słyszeć, odpowiadać, pytać. Nie ma już jednego pełnego zdania. Są słowa, które wyrzucają jakiś przybliżony sens. Wysypują się z różnych języków, które Mira kiedyś świetnie znała, i mieszają w znaczeniach. Ani medaberet po polsku. Jom jafe. Where is Mira? Przez godzinę gramy w takie wzajemne zgadywanie uproszczonych zdań. Mira regularnie przerywa nasze rozmawianie pokładaniem głowy na dłoniach. Podnosi ją po chwili i zapatruje się w nieobecność. Patrzę na jej profil, na uniesioną lekko brodę i odnajduję ten sam obraz godności, który pamiętam sprzed lat. Bardzo chcę wymówić imię Abraszy Zemsza, chcę sprawdzić, jak Mira zareaguje.
Przeczytaj też: Cukiernica. Fragment książki „Mykwa”
– Pamiętasz Abraszę, Miro? – pytam.
– Abrasza… to był bardzo ważny człowiek dla mnie. – To jedyne długie, pełne, kompletne zdanie, które Mira powiedziała tego dnia.
A potem nagle wstała i dość żwawym krokiem, jakby tanecznym, znikła w głębi mieszkania. Po chwili wróciła, podeszła do mnie, blisko, uniosła rękę i gładziła powoli, delikatnie po policzku. Odwzajemniałam gesty, tak jak wcześniej odwzajemniałam słowa. Mira objęła mnie. A ja ją. Widziałam jej głowę wtuloną w moje piersi. Gładziłam jej plecy, ramiona, płakałam.
Kilka miesięcy później. Gorący dzień, jeszcze nie upalny. Spieszyłam na jakieś spotkanie, skrótem przez park Dubnowa. Z daleka rozpoznałam znajomy ruch postaci. Mira szła pomiędzy dwoma kobietami, trzymała je pod ręce; wszystkie trzy tańczyły lekko w rytm kroku Miry. Podbiegałam. Mira przystanęła i patrzyła obco, obojętnie. Fe się uśmiechała i tłumaczyła, że Mira nikogo nie poznaje…
– Jom jafe hajom – wyrzuciła zdanie. Ładny dzisiaj dzień. To Mira zdecydowała o naszym pożegnaniu.
Chciałam jednak ją zobaczyć jeszcze raz, przyjść do niej na czternaste piętro, pogładzić, może przytulić, i pożegnać. Tego południa była w łóżku, głęboko pod kołdrą wielką, schowana. Przysiadłam na brzegu i czekałam chwilę, trzy, minutę. Patrzyłam na tę górę pościeli. Pod nią kuli się Mira, która nie zna już nic. Odsunęła rąbek poszwy z oka, popatrzyła w zlęknieniu. Mówiłam jej imię, miękko, ciepło. Usiadła szybko i sprawnie na łóżku. Uśmiechnęła się szeroko.
– Jom jafe hajom – wyrzuciła zdanie. Ładny dzisiaj dzień. I jednym zwinnym ruchem schowała się pod kołdrę. To Mira zdecydowała o naszym pożegnaniu.
15 czerwca 2023 roku
