Magdalena Kicińska: Jesteśmy w Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia 2, w sercu Nowego Portu, północnej dzielnicy Gdańska. Opowiedz o tym miejscu.
Marta Kołacz: Do pierwszej naszej siedziby, na Dolnym Mieście, w 2012 roku dołączyła druga. Znajduje się również w zabytkowym budynku dawnej miejskiej łaźni. Obie instytucje powstawały w ramach miejskich planów rewitalizacji. Myślę, że to jest dla ich istoty bardzo ważne. Wyobraź sobie końcówkę lat 80.: niezależni artyści i artystki szukają miejsca, w którym mogliby działać. Wtedy w Gdańsku sztuka współczesna pokazywana była w Pałacu Opatów, który jest częścią Muzeum Narodowego, brakowało miejsca dla twórców, którzy chcieliby działać bardziej eksperymentalnie. Znaleźli budynek na Dolnym Mieście, w nieco zapomnianej wówczas części miasta, która wymagała wsparcia i wymyślenia siebie trochę na nowo, a urzędnicy później im to miejsce przekazali już oficjalnie. Taki był zresztą jeden z warunków postawiony artystom: cele tego miejsca będą wpisywały się również w rewitalizację całej dzielnicy. Drugi – będziecie tu realizować również działalność edukacyjną. To zdefiniowało charakter instytucji, która od 1998 roku funkcjonuje jako miejska instytucja kultury – CSW Łaźnia.
Jak?
Artyści, którzy chcieli robić sztukę, a niekoniecznie zajmować się edukacją, musieli znaleźć sposób, jak zająć się tym drugim. Pamiętajmy – mówimy o latach 90., kiedy „działalność edukacyjna” w takich placówkach rozumiana była bardzo wąsko – organizowano lekcje plastyki albo wykłady. Wymyślili sobie więc coś im bliższego, odwołanie do idei rzeźby społecznej Beuysa.
Joseph Beuys, rzeźbiarz, rysownik i aktywista mówił: „Każdy jest artystą”, a sztuka może i powinna dziać się nie tylko w atelier, ale i na ulicy, w parku, w przestrzeniach, w których rozgrywa się codzienność.
Artyści Łaźni postawili na partycypacyjne, uspołecznione działania. Kiedy 20 lat temu zaczynałam pracę w kulturze, jeździłam – jak wszyscy wtedy – do Łaźni, patrzeć, jak to robią. A tam na przykład Mirosław Bałka prowadził zajęcia o wojnie, dla dzieci! Albo w ramach innego działania Agnieszka Wołodźko udostępniła dzieciom aparaty fotograficzne, a one dzięki nim pokazały swoje podwórka, domy, do których pewnie bez tego pretekstu, niektórym – na przykład ze względu na warunki – trudno byłoby zaprosić gości. Przypominam, że mówimy o zaniedbanej, zdegradowanej dzielnicy w końcówce lat 90. Potem z tych zdjęć powstała nie tylko wystawa, ale i projekt, który pokazał artystom miejsce, w którym działają, umożliwił poznanie mieszkańców – w sposób wcześniej dla nich niedostępny. To, co oni wtedy robili, dziś pewnie jest już normą w większości instytucji kultury, ale wtedy, wierz mi, nie było. Kiedy więc kilka lat później rewitalizacją objęto Nowy Port, w którym też zachował się dawny budynek łaźni, pomysł, by i ten obiekt stał się centrum sztuki, pojawił się w pewnym sensie naturalnie – jako konsekwencja myślenia, że instytucja kultury jest ważnym elementem życia miejskiego, dobrze więc, żeby się z nim przenikała, była w dialogu.
Dialog słyszymy teraz w tle, rozpisany na bardzo młode głosy – za naszymi plecami jest sala biblioteki, gdzie właśnie skończyły się zajęcia dla dzieci, bo budynek dzielicie z jednym z jej miejskich oddziałów, jest też kino, inicjatywy wykraczające poza wystawienniczą rolę galerii sztuki.
W Nowym Porcie wcześniej funkcjonował Morski Dom Kultury, ale został zamknięty, więc miasto postanowiło dać mieszkańcom w zamian inne miejsce, w którym będą mogli spotykać się z różnymi formami kultury. I to takie, do którego przyjadą też Gdańszczanie i Gdańszczanki, którzy dotąd w tej dzielnicy nie bywali. To jest dość odrębna część miasta, położona na jego „końcu”, wiele osób jej nie zna, nie zagląda, bo nie jest „po drodze”. Nowy Port ma swoją tożsamość, którą pielęgnuje i społeczność, o którą też trzeba zadbać.
Dolne Miasto, od otwarcia Łaźni do dzisiaj, też się bardzo zmieniło. I zgentryfikowało.
Nie wiem, czy jest taka druga część Gdańska, która by się teraz tak bardzo budowała. Jadąc do galerii, mijam po drodze kilka, kilkanaście dźwigów. Do stałych mieszkańców – zakorzenionej społeczności, na której obecności w Łaźni nam bardzo zależy – dołączają nowi. Ich też chcemy do siebie zaprosić. Szukamy sposobu, by dotrzeć i do tych, i do tych. Myślę, że moje doświadczenie społecznikowskie, pracy na Bydgoskim Przedmieściu, jednej z dzielnic Torunia, w którym spędziłam dużą część życia, pomaga mi pamiętać, że kluczowe jest bycie w dialogu z ludźmi mieszkającymi tam, gdzie się działa. Robienie czegoś Z nimi, nie DLA nich. Kiedy 20 lat temu zaczęliśmy z mężem poznawać tamtą dzielnicę, okazało się, że mieszkańcy tylko czekają, by o niej opowiadać, by włączyć się w działania, które wspólnie można podjąć, żeby pomóc – budynkom, „tkance miejskiej”, a przede wszystkim właśnie społeczności. I że sztuka, tak oddolnie rozumiana, jest do tego świetnym narzędziem. Ułatwia rozpoczęcie rozmowy.
To doświadczenie z kolei pomogło mi, a właściwie było powodem, dla którego zdecydowałam się stanąć do konkursu na dyrektorkę Łaźni: żeby robić to na większą skalę, stwarzać okazję i przestrzeń do spotykania się różnych światów. I jeśli myślę sobie dzisiaj o tym, jaką misję mają instytucje publiczne, jaką rolę powinny odgrywać, to właśnie taką. Czytam teraz o sztokholmskiej szkole krajobrazu, w której jedną z zasad jest traktowanie parku jako salonu demokratycznego. Tak je tam w latach 50. projektowano – z założeniem, żeby to była przestrzeń wspólnego bycia, analogiczna do salonu w mieszczańskim domu, lecz nie ekskluzywna, tylko otwarta, publiczna. W której można się wspólnie spotkać po pracy albo zorganizować przyjęcie urodzinowe, piknik. Chciałabym, żeby Łaźnia też była takim demokratycznym salonem. Nieskomercjalizowanym miejscem, przestrzenią spotkania, gdzie możesz przyjść i po prostu być, bez konieczności płacenia 20 złotych za kawę.
Przeczytaj też: Sztuka jeszcze bardziej włączająca. Jak muzea otwierają się na osoby neuroróżnorodne
Takimi miejscami są dzisiaj trochę biblioteki, które przeszły ogromną rewolucję w myśleniu o tym, jak zaprosić do siebie czytelników. Profesor Jacek Dominiczak, który zaprojektował wnętrze Łaźni 2, mówił, że stworzył dla Nowego Portu taką przestrzeń, jaką stworzyłby dla Nowego Jorku – bez kompleksów, z odwagą. Budynek Łaźni 2 jest zresztą fizyczną realizacją jego idei miasta dialogicznego. Dominiczak uważa, że miasto i architektura nie powinny być monologiem twórcy, lecz rozmową z tym, co je otacza – z innymi budynkami, z historią miejsca, z ludźmi, którzy tu żyją. I ja wierzę w taką instytucję: która nie tylko mówi, ale również słucha. Ważne też, by wizycie towarzyszyło poczucie, że jest się w tej przestrzeni kimś wyjątkowym. Moim zdaniem to kolejna rola instytucji kultury – budowanie kapitału społecznego w oparciu o doświadczenie kontaktu ze sztuką. I to się musi dziać na poziomie przestrzeni i na poziomie programu.
A czy to nie rodzi napięć? Z jednej strony, jako miejska instytucja kultury musicie odpowiadać na potrzeby mieszkańców i mieszkanek, starszych i nowoprzybyłych, tych z obu dzielnic, ale też z całego miasta. A jednocześnie sztuka, którą pokazujecie, nie jest tylko „miejska” czy tylko „gdańska”, Łaźnia chce być też istotnym miejscem na polskiej mapie instytucji zajmujących się sztuką. A jest przecież jeszcze zupełnie pozageograficzny wymiar działań artystycznych – bez wiązania ich z konkretną przestrzenią, w której są realizowane i pokazywane. Czy te cele w ogóle da się pogodzić? Być ważnym punktem odniesienia lokalnie i uniwersalnie?
Taką mamy ambicję, by próbować to wszystko łączyć. Uniwersalne są przede wszystkim ludzkie doświadczenia. Nieważne, czy w Nowym Porcie, czy w innej części Gdańska, Polski czy świata, kochamy tak samo, cierpimy tak samo, podobnie przeżywamy stratę czy strach. A artyści w różnych miejscach globu opowiadają o nich w różny sposób, bo to wynika z ich kultury, z tego, w czym sami wyrośli, nie da się tych płaszczyzn oddzielić. Trochę zresztą o tym jest teraz wystawa w Rotterdamie, którą otworzyliśmy 6 grudnia, a potrwa do 4 stycznia.
Przez dziurkę od klucza, której kuratorują: Megan Hoetger, Jolanta Woszczenko, Weronika Zielińska, opowiada o prywatności i jej granicach w czasach, w których obraz i rola wideo tak bardzo się zmieniły. Dziś to, co intymne bardzo często dobrowolnie oddajemy cyfrowym platformom.
Miasto i architektura nie powinny być monologiem twórcy, lecz rozmową z tym, co je otacza – z innymi budynkami, z historią miejsca, z ludźmi, którzy tu żyją. I ja wierzę w taką instytucję: która nie tylko mówi, ale również słucha.
To właśnie mam na myśli – w Holandii pokazujemy wystawę, która opowiada o czymś, co nie dotyczy tylko Gdańska czy samej Polski. Zresztą, jak popatrzysz na wszystkie cztery wystawy, które w tej chwili pokazujemy, przekonasz się, że pod tym względem są podobne. Na przykład temat wojny, który porusza Hanna Shumska w Pomiędzy (nie)wyobrażalnym a rzeczywistym. W naszej części świata to tematyka szczególnie bliska, wojna dzieje się tuż obok, w Ukrainie, o czym powinniśmy cały czas pamiętać. Ale właściwie nie ma dzisiaj, niestety, takiego zakątka, gdzie temat konfliktu – czy choćby jego realna groźba – nie byłby aktualny. Podobnie z wystawą Bogny Burskiej Oddychaj, która mówi o wodzie, o ekosystemie, więc o czymś bardzo z Gdańskiem związanym, ale i szerzej, o komunikacji, potrzebie szukania sposobu porozumienia. Czy jest jakiś bardziej wspólny całemu światu temat niż polaryzacja i inne bariery, które uniemożliwiają nam rozmowę? Nie przypadkiem projekt Burskiej, tu zapoczątkowany, pojedzie w przyszłym roku na weneckie Biennale. To napięcie, o którym mówisz, istnieje, ale uważam, że rolą instytucji jest na nie odpowiadać. Zespół kuratorski ma ambicje, by to, co realizujemy, było na najwyższym poziomie, ale naszym obowiązkiem jest umieć o tym opowiadać tak, by wykroczyć poza hermetyczny język, który nie tylko nie zaprasza, ale wręcz odstrasza.
Mówiłaś o Łaźni jako miejscu, do którego można wejść bez legitymacji „znam się na sztuce”. A czy nie jest tak, że jeśli chodzi o sztukę współczesną, takie przekonanie wciąż mocno się trzyma? Podobne doświadczenia mam z bliską mi poezją. „Przepraszam, nie czytam poezji, nie znam się” słyszę bardzo często, kiedy zaczynam o niej mówić. Pokutuje przekonanie o wysokim progu wejścia do świata poezji, tak jak i sztuki współczesnej.
Tak wciąż niestety jest, też często słyszę podobne przeprosiny. I chciałabym, żeby one w końcu przestały być wypowiadane. Ale uważam, że to jest praca, którą muszą wykonać instytucje – bo to my przecież sprawiamy, że ktoś czuje się zakłopotany, onieśmielony i przeprasza, że nie rozumie albo nie zna tego, co proponujemy i do nas nie trafia. Niedawno czytałam w Notesie Na 6 Tygodni, wyniki badań przygotowane dla Narodowego Centrum Kultury, dotyczące uczestnictwa w kulturze. Zestawiono tam między innymi 40 najpopularniejszych aktywności związanych z kulturą, które młodzi i starsi wybierają w wolnym czasie. I to, co mnie uderzyło, to fakt, zwiedzanie takich miejsc w ogóle się nie pojawia. Jest muzyka, filmy, gry… ale galerii sztuki po prostu nie ma. To nasze zadanie. Zadbać o publiczność, zaprosić ją do siebie, pomóc przełamać lęk, który podpowiada, że „nie zrozumiem, więc nie pójdę”.
Jak to robić?
Myślę, że moje doświadczenie, to, że przyszłam na stanowisko nie ze świata kuratorskiego, a edukacyjnego – wykładam na Akademii Sztuk Pięknych, gdzie uczę między innymi teorii i krytyki – sprawia, że jestem szczególnie wyczulona na sposób opowiadania o sztuce. Wierzę, że każdy tekst kultury, każdą pracę artystyczną można opowiedzieć i nią zainteresować, ale to ty, w tym wypadku my – instytucja – musimy zadbać o to, by dobrze wyjaśnić sens, pokazać odbiorcy, dlaczego warto się tym zainteresować. I nie zniechęcać się ani nie obrażać, kiedy to się nie dzieje od razu. „O sztuce współczesnej się rozmawia”, hasło, które namalowaliśmy na kontenerze przy budynku, jest właśnie o tym. Nasz program ma być wymagający intelektualnie, nie chodzi o to, byśmy z tego rezygnowali, dążyli do uproszczenia czy umasowienia. Nie zaczniemy opisywać wystaw w taki sposób, by spełniały wymogi SEO, ale może nie obrazimy się na to, że za pomocą ikonek przyciąga się dziś uwagę na Facebooku.
To miejsce symbolizowałyby: wanna, paleta, statek.
Jeśli to pomoże dotrzeć do niektórych odbiorców, to spróbujmy, bez utraty jakości docierać i w taki sposób. Łaźnia to instytucja publiczna, czyli dla publiczności. Muszę zadbać i o nią, i o artystów, i o artystki, reagując na to, jak się zmienia świat, jak w nim dzisiaj funkcjonujemy. I to jest trochę tak, jak z moim podejściem do wykładania w Akademii: możesz przejąć postawę marudzenia „ach, ci dzisiejsi studenci!”, „za moich czasów…”. Ale możesz też postanowić, że chcesz ich poznać, podejść do nich z ciekawością, zobaczyć, jak inaczej funkcjonują, co ich interesuje i przekonać się, dlaczego tak różni się od tego, co znasz ze swoich czasów studenckich. Aby dowiedzieć się czegoś o nich, trzeba znaleźć właściwy język, mi pomaga zawsze poszukiwanie tego, co wspólne, odwoływanie się do własnych doświadczeń z nadzieją, że to będzie klucz do porozumienia z innymi. Mówiłam już o tym – jesteśmy bardziej podobni niż różni. Każdemu umarł ktoś, kto był mu bliski. Każdy się czegoś boi.
Wielu z nas, widząc w telefonie obrazy z tej czy innej wojny, zastanawia się, co robić, czy patrzeć, czy przesunąć dalej. A za chwilę jest przepis na spaghetti, film ze śmiesznymi kotkami, a potem kolejna wojna. Jak to wszystko w sobie pomieścić? Co z tym można zrobić? Myślę, że właśnie podejmować takie tematy w instytucjach publicznych. Kto powinien zapraszać do podobnych refleksji, jeśli nie my?
W swojej koncepcji programowej pisałaś: „Takie instytucje są przestrzeniami bezpiecznego i, co szczególnie cenne, stacjonarnego kontaktu ze sztuką i artystami, a także drugim człowiekiem. Umożliwiają spotkanie różnorodnych punktów widzenia”.
Bo głęboko w to wierzę – potrzebujemy takich mądrych i dobrych instytucji publicznych, które pomagają zorientować się w chaosie, nadmiarze dzisiejszego świata.
Ale czy ewentualne połączenie Łaźni z Gdańską Galerią Miejską, które planuje miasto, a oprotestowała duża część środowiska artystycznego, pracowników instytucji oraz związkowców, w tym nie przeszkodzi?
Uważam, że w sytuacjach, w których decyzje zapadają poza mną – a tak jest w przypadku planowanego połączenia, o którym ostatecznie zdecyduje Rada Miasta – szczególnie ważne jest, by skupiać się na tym, na co naprawdę mamy wpływ. Moją rolą jako dyrektorki jest zadbać, aby proces przebiegał z poszanowaniem osób, które tworzą Łaźnię. Pracujemy normalnie, myślimy o różnych scenariuszach, dbamy o to, by instytucja była przygotowana na dalsze decyzje. Mamy dobry program na ten i kolejny rok. I na tym dziś skupiam swoją energię. Mam w sobie tę naiwną odwagę, żeby wybierać nadzieję, nawet kiedy wielu wokół widzi głównie mrok.
A jak w tym wszystkim nie stracić głównej materii – czyli sztuki? Wspominałaś o bibliotekach, w których dzieją się fantastyczne rzeczy, dzięki którym czytelnicy wciąż przychodzą. A jednak, jak pisała na naszych łamach Aleksandra Warecka w reportażu o znamiennym tytule Bibliotekarki:tylko na rurze nie tańczymy, biblioteki stały się w wielu miejscach centrami lokalnego życia, rozbudowując swoją ofertę i zapraszając do niej, a jednocześnie nie przełożyło się to na radykalny wzrost czytelnictwa. Literatura gdzieś się po drodze zgubiła.
Głęboko w to wierzę – potrzebujemy takich mądrych i dobrych instytucji publicznych, które pomagają zorientować się w chaosie, nadmiarze dzisiejszego świata.
Naszym głównym celem jest promocja i prezentacja sztuki, nie możemy – ani nie chcemy – o tym zapominać, rozmywać tego w szeregu działań, którymi próbowalibyśmy „zwabić” odbiorców. Oczywiście program musi być różnorodny, żeby ktoś w ogóle zauważył nasze miejsce, a w dodatku po wejściu do budynku nie został na parterze, gdzie jest biblioteka i kino, tylko poszedł na drugie piętro, gdzie wystawiamy sztukę. Powinniśmy pamiętać, że ucząc się języka sztuki, wzmacniamy takie kompetencje jak odwaga i kreatywność, które w dzisiejszym świecie stają się jednymi z kluczowych. Artyści i ich sztuka są do tego najlepszym narzędziem, wręcz naturalnym: ekspresja, zamienianie myśli w kody wizualne, odczytywanie ich, interakcja, tego wszystkiego można uczyć przez sztukę. Nie tylko przez warsztaty, wykłady czy inne tradycyjne formy przekazywania wiedzy, ale przede wszystkim właśnie przez samo obcowanie z dziełami. Szukanie takich działań, które pozwalają zaangażować publiczność w sam akt tworzenia sztuki. Tym się zajmujemy i będziemy zajmować. Takie podejście nie jest tylko łaźniowe, gdańskie czy polskie, widzimy je na całym świecie: potrzebę wymyślenia instytucji na nowo.
Kiedy więc czytam wyniki wspomnianych badań, w których galeria sztuki nie istnieje jako miejsce spędzania wolnego czasu, to mogę się na „niewdzięczną” publiczność obrazić, ale mogę też się zastanowić: ok, dlaczego właściwie nie przychodzą? Poeksperymentujmy i sprawdźmy, co zadziała. Zbadaliśmy potrzeby artystów, zapytajmy teraz publiczność – czego potrzebuje. Wiemy, że Łaźnia jest postrzegana jako miejsce hermetyczne, niedostępne zarówno geograficznie – choć do Nowego Portu ze Śródmieścia jedzie się dwadzieścia parę minut (zgoda, tramwajem dwa razy dłużej), a Łaźnię 1 choćby od popularnej Wyspy Spichrzów też dzieli krótki spacer, jak i merytorycznie. Hasło „O sztuce współczesnej się rozmawia” jest też dla mnie o ośmielaniu, zapraszaniu do dyskusji. Nie o wygłaszaniu ex cathedra wykładu o sztuce, tylko analizowaniu, jaki komunikat dzisiaj zadziała w sposób, który uruchomi wyobraźnię, a nie zniechęci, odstraszy. Instytucja, która realizuje program publiczny nie może być jak telewizor, który przekazuje informacje tylko w jedną stronę, musi też umieć słuchać. Myślę, że instytucje kultury dzisiaj za mało słuchają, a za dużo wygłaszają, twierdzą i przekonują.
A co robi Łaźnia, by było inaczej?
Na przykład od lat prowadzi cykliczne warsztaty artystyczne dla dzieci Piątek Sztuka. Przez cały rok buduje się grupa, która z tygodnia na tydzień coraz swobodniej czuje się i w przestrzeni, i ze sztuką. A rodzice z kolei dziwią się, gdy poznają prowadzących artystów, bo nie spodziewali się, że „artyści mogą być tacy mili”.
Podobne stereotypy dotyczą poetów i poetek: że posępni, w czarnym golfie i szaliku. O ile w ogóle żyją, bo na pytanie „Czy znacie jakiegoś poetę, poetkę?” zazwyczaj padają nazwiska nieboszczyków. To dlatego projekt edukacyjny, do którego zaprosiła mnie kiedyś Małgorzata Lebda, miał nieoficjalnie zatytułowaną część Spotkania z żywymi poetami.
Musimy to podkraść (śmiech).
Podobieństw między sztuką współczesną a poezją jest jeszcze więcej. Często w ramach rozmów o poezji używam zdania: „Tak, jak nie można źle zobaczyć obrazu, tak nie da się źle przeczytać wiersza”. Każda interpretacja jest OK. OK jest też powiedzieć: „nic mi to nie robi, nie porusza”.
O to właśnie chodzi: o ośmielanie, a nie onieśmielanie.
I o marzenia? To słowo było bardzo ważnym elementem Twojej wizji dla Łaźni, choć nie pasuje do konwencji i języka koncepcji programowych, oficjalnych, urzędniczych dokumentów.
W tym przypadku również czerpię z osobistego doświadczenia i obserwacji tego, co się dzieje. Mam dwie córki, pracuję z młodymi ludźmi, często ich słucham. I to, co mnie w tej chwili szczególnie uderza, to towarzyszące im poczucie straty, dystopijne nastroje, brak poczucia sprawczości. Podtykam im wtedy Nadzieję w mroku Rebecki Solnit, jest w niej taka definicja nadziei, która chyba jest w ogóle podstawą do myślenia o marzeniach: one same się nie spełniają, są po to, by je spełniać. Nadzieja nie jest przekonaniem, że wszystko będzie dobrze. Jest decyzją, że podejmę wszelkie działania, żeby wszystko było dobrze, i wiarą, że mi się uda. To zasadnicza różnica. Popatrz na historię Gdańska. Już w 1945 roku, tuż po zakończeniu wojny, założono Akademię Sztuk Pięknych. Tak trudny moment, gruzy, instalowanie się nowej władzy, terror, a grupa marzycieli – bo tak o nich myślę – działa, by powołać uczelnię artystyczną, której jednym z zadań będzie pomoc w odbudowie. Przecież to nic innego jak realizacja marzenia ludzi, którzy przeszli piekło wojny i mimo tych trudnych doświadczeń, a może i dzięki nim, chcą działać. Mimo wszystko. A potem, w innych warunkach, ale też niełatwym momencie historii, powstała, jak mówiłam, Łaźnia, też jako miejsce, które artyści sobie nie tylko wymarzyli, ale doprowadzi do realizacji. Chciałabym, żebyśmy nie dali umrzeć marzeniom, chociaż czasy niekoniecznie wydają się im sprzyjać: zewsząd słyszymy, że „AI nas zastąpi”, „sztuka nikogo nie interesuje”, „politycy kłamią”, a w ogóle to za chwilę wybuchnie kolejna wojna…
Posłuchaj: Kępiński. Skąd brać nadzieję w sytuacjach beznadziejnych?
…a świat i tak zaraz spłonie…
…więc po co cokolwiek robić, planować? Możemy usiąść z założonymi rękami albo próbować mimo wszystko coś zmieniać. Chciałabym tworzyć instytucję, która daje nadzieję i pokazuje, że jednak warto. Bardzo cenię artystów i artystki za odwagę, która też o tym mówi: na przekór temu, co dookoła, warto pokazać, wystawić się na oceny, wyjść ze swoją wrażliwością pomimo lęku. Takiej odwagi też chyba bardzo potrzebujemy obecnie. Galeria sztuki nie powinna być dziś świątynią, ale raczej miejscem, gdzie sztuki się doświadcza. Bliski mi jest bardzo Pontus Hultén, pierwszy dyrektor Centrum Pompidou, który do Paryża przywiózł swoje sztokholmskie doświadczenia i przekonanie, że galeria, czy właśnie – centrum sztuki – to bardziej wioska, z ulicą, przy której różne witryny coś proponują , ale do niczego cię nie zmuszają, są otwarte ze swoją ofertą, a ty sam decydujesz, czy coś cię zainteresuje. Ukształtowało mnie też podejście Joanki Zielińskiej, kuratorki, z którą współpracowałam w toruńskim CSW. Nie uznawała podziału na sztukę i życie, mówiła: „ja po prostu żyję sztuką”. Tak rozumiem misję galerii: tu się dzieje, a nie pokazuje.
Marta Kołacz – kuratorka i wykładowczyni, historyczka i krytyczka designu, animatorka kultury. Dyrektorka gdańskiego Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia. Wcześniej kuratorka programowa Oddziału Sztuki Nowoczesnej Muzeum Narodowego w Gdańsku, kuratorka Centrum Sztuki Współczesnej Znaki Czasu w Toruniu, w tym m.in. adresowanego do młodych artystów PRZEprojektu (wspólnie z Piotrem Lisowskim) czy poświęconego polskiemu projektowaniu Festiwalu Architektury i Wzornictwa TORMIAR (wspólnie z Cezarym Lisowskim). Autorka licznych wystaw, projektów z zakresu edukacji i partycypacji kulturalnej. W przeszłości związana m.in. ze Stowarzyszeniem Bydgoskie Przedmieście, Stowarzyszeniem Sztuka Cię Szuka, Fundacją Win-Win. Autorka i redaktorka publikacji i artykułów dotyczących współczesnej architektury i designu. Wykładowczyni w Zakładzie Historii i Teorii Sztuki Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku.
Tekst powstał we współpracy z CSW Łaźnia w Gdańsku.