W książce Pedra Mairala Urugwajka narrator w pewnym momencie przyznaje: „Powinny istnieć kursy z wychowywania dzieci. Wszystkie te szkoły rodzenia, a później, gdy docierasz z noworodkiem do domu, nie wiesz nawet, gdzie go położyć i jak. Gdzie będzie dobrze temu malutkiemu staruszkowi, temu ludzkiemu haiku? Nikt cię tego nie uczy. Nikt cię nie ostrzega, jak trudno jest nie spać, co chwilę rezygnować z siebie, odkładać siebie na później. Bo już nigdy więcej nie prześpisz ośmiu godzin ciurkiem, twoja playlista ogranicza się do piosenek o warzywach, żeby pieprzyć się z żoną, musisz z miesięcznym wyprzedzeniem planować weekend bez dzieci, chodzisz do kina tylko na filmy, w których pluszaki mówią z meksykańskim akcentem, i czternaście razy dziennie czytasz książeczkę o nosorożcu” (przeł. Barbara Jaroszuk).
Proszę wybaczyć długi cytat; przytaczam go, bo raz, że jest bardzo dobry, a dwa, że doskonale pokazuje rzeczywistość rodziców. Zwłaszcza tych umęczonych opieką i wychowaniem małych dzieci. Termin „wypalenie rodzicielskie” pojawił się nagle, zaledwie kilka lat temu. W jednych grupach brzmi jak słowo klucz dla rodzicielskiego przygnębienia, w innych jak tabu, no bo jak można wypalić się od rodzicielskiej miłości? Herezja! A jednak. Opowiada mi o tym cierpliwie doktor Dorota Szczygieł.
A chcących zgłębić temat zapraszam do lektury książki Dużo radości, mniej przyjemności Jennifer Senior. Przeczytałam ją jakiś czas temu, będąc udręczoną mamą pierwszego syna. Wtedy pomyślałam sobie: czemu nie mówią tego w szkole rodzenia? Albo przed nią, na przykład na studiach? W liceum? Dlaczego? Czy zaoszczędziłoby to rodzicom wypalenia? Pewnie nie. Ale może byliby go bardziej świadomi.
Katarzyna Kazimierowska: Według międzynarodowego badania opublikowanego przez belgijskie badaczki Isabelle Roskam i Moïrę Mikolajczak w 2021 roku polscy rodzice …