Wersja audio

Rysunek Anna Głąbicka
Nie wiem, czy potrzebuję mieć przy sobie jakiś zestaw kulturalnej pierwszej pomocy. Mojej apteczki nie wypełniają ulubione książki, filmy czy płyty. Przypomina ona raczej artystyczny przybornik złożony z praktycznych narzędzi, po które sięgam w pracy twórczej.
Zawsze muszę mieć przy sobie notes lub chociaż kilka czystych kartek papieru i grube, kolorowe markery. Nie lubię notować swoich pomysłów w formie elektronicznej (wyjątkiem są melodie, zaczątki przyszłych piosenek, które nagrywam na smartfonie, gdy tylko wpadną mi do głowy). Mam paranoję, że to, co zapiszę na laptopie, za chwilę podłapie algorytm i moja artystyczna wizja, zamiast zrealizować się na scenie, zacznie krążyć gdzieś w sieci. Kolejna przewaga papieru – można go drzeć, deptać, zgniatać w kulkę, a potem ciskać nią w ścianę. Byłoby mi jednak trochę szkoda wyżywać się w ten sposób na MacBooku.
Wyposażenie rodem z lekcji plastyki to nie wszystko. Prawdziwym fundamentem procesu twórczego jest dla mnie otwarta głowa. Jeśli chcę stworzyć niezapomniany drag show lub napisać kolejny kawałek na płytę, nie mogę jednocześnie zajmować się technikaliami produkcyjnymi ani myśleć o deadline’ach. Wierzę, że inspiracja nie pojawia się tak po prostu, trzeba zapewnić jej odpowiednie warunki – pas st artowy dla muz musi być pusty.
Pomaga też unikanie alkoholu. Miksowanie koktajli zastąpiłam parzeniem herbaty z miodem. To mój mały rytuał, który nie tylko ułatwia skupienie w natłoku zdarzeń przed występem, ale też odpowiednio przygotowuje do niego struny głosowe. Daje mi to poczucie komfortu, nawet gdy jestem na drugim końcu świata.
Odkąd pamiętam, chciałam realizować się na scenie. Studiowałam sztuki teatralne na Uniwersytecie w Pittsburghu. Potem przeprowadziłam się do Los Angeles. Myślałam, że tam łatwiej mi będzie znaleźć jakąś aktorską fuchę. Jednak nieudane castingi, na których za każdym razem musiałam zdejmować kolczyki tylko po to, by przy odrobinie szczęścia dostać trzecioplanową rolę w niszowej produkcji klasy B, sprawiły, że szybko doszłam do wniosku: nie nadaję się do tego. Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, nie miałam pieniędzy, byłam nieszczęśliwa. Potrzebowałam czegoś, co da mi powód do życia. I wtedy właśnie, trochę z przypadku, pojawił się drag, a wraz z nim moja sceniczna persona – Alaska. Dwadzieścia lat temu nie istniał jeszcze RuPaul’s Drag Race, a bycie drag queen nie uznawano za potencjalną ścieżką kariery. A jednak już po moim debiutanckim występie w klubie dostałam kolejną propozycję. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam: to właśnie miejsce dla mnie, mam wokół siebie ludzi, którzy mnie akceptują.
Kiedy zaczynałam performować, moją największą inspiracją była Jackie Beat [persona sceniczna piosenkarza i aktora Kenta Fuhera – przyp. red.]. Już wtedy uchodziła ona za ikonę w świecie dragu. Zbudowała wokół siebie zaangażowaną i lojalną społeczność fanów, no i miała swoją stronę internetową niczym prawdziwa gwiazda popu. Skoro Jackie Beat ma swoją stronę, to przecież nie mogę być gorsza! Kompletnie nie wiedziałam, jak się za to zabrać, ale w końcu się udało. Dziś jesteśmy z Jackie dobrymi przyjaciółkami. Imponuje mi przede wszystkim jej etyka pracy i szczerość w stosunku do odbiorców.
W porównaniu z klasycznie rozumianym aktorstwem od dragu nie oczekuje się perfekcji. Niedoskonałości są częścią Alaski. Chciałabym móc powiedzieć, że to jakaś moja genialna koncepcja artystyczna, prawda jest jednak taka, że po prostu w trakcie występu zdarza mi się popełniać błędy. Ale to właśnie wyjście na scenę w obcasach i pełnym makijażu jest dla mnie największą nagrodą, która rekompensuje miesiące przygotowań do show, nieprzespane noce podczas podróży i godziny spędzone w garderobie. Ja tylko chcę być tą piękną osobą skupiającą na sobie uwagę całej sali.
Rozmawiał i przełożył Mateusz Roesler
Masz przed sobą otwartą treść, którą udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio. Jeśli nie masz prenumeraty lub dostępu online – zarejestruj się i wykup dostęp.