Wersja audio
Rysunek Sonia Dubas-Kolanowska
Nie wiem, czy posiadam taki niezbędnik, który mogłabym nazwać podręczną apteczką. Kultura jest dla mnie ważna, ale nie potrafię ograniczyć swoich inspiracji do konkretnego zbioru, który towarzyszyłby mi od zawsze i przychodził na ratunek w momentach kryzysu. Nie upatruję też w twórcach autorytetów i nie aspiruję do tego, by stać się w przyszłości jednym z nich. Irytuje mnie ciągłe porównywanie debiutantów i debiutantek do osób o już ugruntowanej pozycji w świecie kultury. Może odłóżmy już do pudełka tę grę pod tytułem „czy jesteś nową Masłowską?”. Jestem przekonana, że czas na stawianie posągów już dawno minął. Dlatego warto doceniać to, co dobre, ale też mówić otwarcie o tym, że coś nam się nie podoba. Krytyka nie powinna oznaczać przecież cancellingu. Można też wciąż czerpać frajdę z czegoś, mając jednocześnie świadomość, że nie jest idealne. Lubię rzeczy, które mają problemy, na przykład brytyjski serial Peaky Blinders: ma wiele wad – zarówno w kontekście prowadzenia fabuły, jak i sposobu ukazywania postaci kobiecych – ale to nadal jedna z moich ulubionych produkcji telewizyjnych.
Sprzeciwiam się mitologizacji procesu twórczego. Dla mnie pisanie nie łączy się z żadnymi rytuałami. To po prostu praca. Kiedy piszę, potrzebuję ciszy. Nie mogłabym się skupić, siedząc nad tekstem w zatłoczonej kawiarni lub słuchając przy tym muzyki. Język i konstrukcja są dla mnie równoważne, zwracam na nie uwagę, również czytając prozę innych autorów i autorek (częściej jednak są to właśnie autorki – w ich pisarstwie dzieje się według mnie znacznie więcej ciekawych rzeczy). Dotyczy to wszystkich dziedzin kultury, literaturę odbieram najbardziej analitycznie, trudno jest mi czytać, nie śledząc przy tym, jak coś jest skonstruowane, i może dlatego coraz mniej lektur mnie zachwyca. Paradoksalnie, kiedy książka naprawdę mi się podoba, nie muszę rozumieć każdego zabiegu dotyczącego treści i formy, nie mam już tej potrzeby, żeby wszystkie klocki wpadły na swoje miejsca.
Zazwyczaj nie wracam do raz już przeczytanych książek. Zupełnie inaczej mam z filmami. Są takie, które mogę oglądać wielokrotnie i za każdym razem odnajdować w nich nowe sensy. Jestem fanką kina Wong Kar-Waia. Moim ulubionym filmem jest jego 2046. Była to zresztą jego pierwsza produkcja, jaką miałam okazję zobaczyć. Łączy to, co piękne wizualnie, z tym, co mniej typowe na poziomie narracji. Nie jest to film perfekcyjny, jak jego Spragnieni miłości, coś w nim celowo zgrzyta, ale to właśnie te skazy czynią go ciekawszym. To dla mnie absolutny ideał opowiadania historii.
Fascynuje mnie też sam proces twórczy reżysera. Wong Kar-Wai pracował nad filmem pięć lat, a jego pierwotna wersja znacznie różniła się od tej, która trafiła ostatecznie na ekrany kin. Chciałabym zobaczyć kiedyś wszystkie wątki, które z 2046 wypadły, te ślepe korytarze, które gdzieś tam zabetonowano w trakcie konstrukcji (znowu konstrukcja!). Z drugiej strony, sama, pracując nad powieścią, piszę mnóstwo nadprogramowych scen i wyrzucam to, co wydaje mi się zbędne, co na jakimś etapie pracy przestaje współgrać z resztą historii – na pewno nie chciałabym tego publikować.
Ogromną inspiracją w kwestii podejścia do słowa jest dla mnie również Tori Amos. Jestem wierną psychofanką jej muzyki od gimnazjum. Jej teksty przypominają najlepsze literackie historie – potrafią wywołać w głowie konkretne obrazy, są bardzo narracyjne, ale jednocześnie skondensowane jak poezja. Zdarzało mi się wpaść na jakąś błyskotliwą interpretację po latach słuchania w kółko danej piosenki. I tu postawię kropkę. Tak naprawdę nie lubię dzielić się z innymi swoimi inspiracjami, szczególnie jeśli chodzi o muzykę, którą traktuję, w odróżnieniu od literatury, bardzo osobiście. Wolę zachowywać rzeczy tylko dla siebie.
Rozmawiał Mateusz Roesler
Partnerami tekstu są Nagroda Literacka GDYNIA i Festiwal Miasto Słowa, które przez cały rok zapraszają do czytania najciekawszych polskich książek, a w sposób szczególny zapraszają w ostatni tydzień wakacji.