W lutym ogrody zoologiczne są przeznaczone dla szczególnego gatunku ludzi – pomyślał jakoś zbyt książkowo. Nie zdawał sobie sprawy, dlaczego i po co tu przyszedł. Nie wiedział również, czym charakteryzuje się ten gatunek. Po prostu obudził się tego dnia i uświadomił sobie, że musi coś zmienić w swoim życiu. Trzeba żyć dalej, wyjść na zewnątrz. „Zrób coś” – powtarzał sobie. I zrobił: wyszedł z domu, kupił bilet, wsiadł do tramwaju i przyjechał tutaj. Znudzona kasjerka sprzedała mu bilet, a obojętny kontroler skasował wejściówkę.
Zimą ogrody zoologiczne są wyjątkowo atrakcyjne ze względu na bezludność i rozlaną w przestrzeni tęsknotę. Tęsknotę tego lutowego zoo można było jeść łyżkami – na tyle była gęsta i lepka. Właśnie tutaj, w lutym, w przededniu wielkiego przebudzenia przyrody, zapanował jakiś niewypowiedziany smutek. Tęsknota i smutek, które mogły zadowolić najbardziej wybrednych smakoszy depresji i złego samopoczucia.
Po akcji „Wiersze dla pokoju” startujemy z projektem „Proza dla pokoju”. To wspólna inicjatywa „Pisma” i wydawców: wydawnictwa Warstwy przy Wrocławskim Domu Literatury oraz lubelskich Warsztatów Kultury z ich serią Wschodni Express. Co tydzień, w wydaniu cyfrowym, będziemy publikować fragmenty książek, zapraszając Was w ten sposób do czytania ukraińskiej literatury. Nieśmy dalej głos niepodległej Ukrainy.
Niedźwiedź brunatny spał jeszcze w specjalnym hotelowym pomieszczeniu – jego wybieg był pusty. Niedźwiedzica polarna chodziła monotonnie w kółko w swoim dziesięciometrowym basenie, wśród kawałków lodu. Jej wyważone, precyzyjne ruchy zostały doprowadzone do automatyzmu i zdawało się, że ani na chwilę ich nie przerywała. Można było odnieść wrażenie, że chciała się komuś przypodobać. Komuś, kto nigdy tu nie bywa, jakiemuś niewidzialnemu bytowi. Niewidzialnemu, bo niedźwiedzica nikogo nie widziała. Jej sposób pływania nie zakładał koncentracji na świecie zewnętrznym: głowę przez cały czas trzymała pod wodą, a czarny nos pojawiał się nad powierzchnią tylko na pół sekundy, żeby nabrać powietrza i znów zanurkować. Można było machać rękami, krzyczeć, gwizdać, ale ona nie zatrzymywała się i nikogo nie zauważyła. Pomyślał sobie, że takie ruchy mogą być swoistą formą pokutnej modlitwy, bo nie potrafił wymyślić nic mądrzejszego.
Żubry, bizony oraz inne kopytne zamieszkujące lutowy zwierzyniec chowały się w najdalszych zakamarkach swoich wybiegów, leżały na starych trocinach, wtapiając się w brązowy krajobraz. Zdawało się, że w niewoli czują się nieźle, chociaż nie było sposobu, aby wydobyć od nich prawdę.
Różowe flamingi mieszkały obok małych pingwinów, które przez długi czas nieruchomo stały w jednym miejscu, sumiennie nasłuchując hałaśliwych wron. Współistnienie miejskiego ptactwa z tutejszymi mieszkańcami mogłoby stać się tematem osobnej epopei. Wrony, wróble i gołębie bez przeszkód wlatywały do zoo i objadały jego lokatorów. Ich jawna arogancja stanowiła emocjonalne tło do interakcji między światem wolności a światem niewoli. Na tę nierówną wymianę miejscowe ptactwo reagowało jedynie bierną obojętnością spętanych, ograniczonych, uwięzionych i upokorzonych.
Połowy zwierząt w klatkach i wolierach brakowało. Na zewnątrz mogły się pojawić tylko te, które nie spały i nie bały się zimna. Nie marzły gruboskórne zwierzęta – słonie i nosorożce, które przebywały w głębi swoich wybiegów i nie zbliżały się do ludzi. Po co, skoro prawie nikogo nie ma? A nawet jeśli ktoś jest, to jaki sens w tym, żeby się ruszać i pokazywać? W imię czego? Przecież to nie cyrk.
W salach z wysokimi sufitami, za dużymi ścianami ze szkła, wyczerpane żyrafy cały czas żuły nudne siano. W pomieszczeniu bezkręgowców śmierdziało i chciało się spać. Lwy i tygrysy chowały się w swoich pokojach. Od czasu do czasu można było usłyszeć ich stłumiony ryk.
W specjalnie ocieplonym budynku w osobnych akwariach pływały hipopotam i rekin, każdy w swojej sali. Hipopotam mącił wodę, co pewien czas odpychając się od grubej szyby. Łagodny jak baranek rekin z otwartą paszczą krążył w towarzystwie kolorowych rybek, udając, że ich nie dostrzega, albo naprawdę był zupełnie obojętny.
Przez chwilę naszła go myśl: a gdyby tak wsadzić hipopotama i rekina do jednego akwarium? Kto nie wytrzymałby pierwszy? Czy nadal potrafiłyby pływać, każdy według swojej trajektorii, i nie zwracać na siebie uwagi? Jeśli nie spotykają się ze sobą w dzikiej przyrodzie, to jakby się zachowały we wspólnej przestrzeni? Choć pomysł ten był – prawdę mówiąc – idiotyczny i czysto teoretyczny, przez chwilę wydawał mu się zaskakująco świeży, wręcz nowatorski. Kilkakrotnie zbliżał się to do rekina, to do hipopotama, oceniając rozmiary i potencjalną siłę każdego stworzenia. Przyglądał się uważnie paszczy hipopotama i zębom rekina, zastanawiając się, czy rekin przeżyje w słodkiej wodzie, a hipopotam w słonej.
W pobliżu nikogo nie było – ani gości, ani personelu, więc mógł bez wstydu biegać z jednej sali do drugiej. Pomieszczenie hipopotama wypełniało jasne światło, podczas gdy w prowizorycznej jaskini rekina jedynym źródłem światła pozostawało samo akwarium. Sale oddzielała ciężka czarna kotara z grubego brezentu. W pewnym momencie pomyślał, że właśnie to było celem jego wizyty. Kto jeszcze mógłby wpaść na taki pomysł – wpuścić do jednego akwarium hipopotama i rekina? A on to wymyślił. Nie każdy coś takiego potrafi.
Wszystkie istoty wyróżniały się specyficznym pięknem i monumentalnością. Każda z nich miała swój własny próg bólu, poczucie zagrożenia oraz sposób reagowania na bodźce, ukształtowane przez lata nawyków i ambicji. A zresztą, jakie ambicje mogą mieć ryby lub ssaki? Być może „ambicja” to niewłaściwe słowo. Ograniczone ścianami akwariów, hipopotam i rekin przebywały we własnych strefach komfortu i tylko ich połączenie mogło dać impuls do czegoś w rodzaju okazania ambicji.
Wpatrywał się w mętną wodę, w której pływał hipopotam, i chwytał wzrokiem to łapę, to oko, to ogon. Śledził, jak rekin z pół- otwartą paszczą, usianą krzywymi zębami, monotonnie przepędzał w różne strony kolorowe rybki. Mijał czas. Krótkie sesje obserwacji łączył z dłuższymi sesjami medytacji. Wyobrażał sobie hipopotama w akwarium rekina i na odwrót – rekina w akwarium hipopotama. Myślał, że być może dla tego eksperymentu warto byłoby stworzyć jakieś uśrednione warunki, w których możliwe stałoby się uwzględnienie wszystkich możliwych fizjologicznych cech i potrzeb badanych. Nie, w ogóle nie myślał o korzyściach płynących z eksperymentu. Na praktyczną stronę z jakiegoś powodu zupełnie nie zwracał uwagi, tak samo, jak człowiek w cerkwi zapomina, po co tam przyszedł. No, przyszedł, zrobił znak krzyża, kupił świecę, a po co? Jaka jest praktyczna strona tej czynności? W eksperymencie też jej nie było. A co było? Nie wiadomo.
Trochę się zmęczył i pogubił. Zebrane spostrzeżenia nie trzymały się kupy i rozpadły się na małe kawałki. To, co zobaczył w jaskini rekina, zapominał w pomieszczeniu hipopotama – i na odwrót. Jego oczy były zmęczone od zmiany światła i ciemności. Chciał gdzieś spokojnie usiąść. W jaskini rekina znajdowała się dość długa, miękka kanapa z wygodnym podłokietnikiem, pokryta sztuczną skórą. Usiadł na niej wygodnie, odchylił do tyłu głowę i rozłożył ręce, prawie bezmyślnie patrzył na rekina. Powoli zapadł w przyjemną, lekką drzemkę.
Fragmenty tego, co zobaczył w ciągu ostatnich dziesięciu minut, roiły się w jego mózgu, który teraz kategorycznie odmawiał przetwarzania informacji. W jaskini panowała cisza, od czasu do czasu zakłócana przez echo synkopowanego rytmu uderzeń nóg hipopotama o grube szkło akwarium w sąsiedniej sali. Ostatnia myśl, jaka przemknęła mu przez głowę, dotyczyła kolorowych rybek. Połączyły się w pstrokatą akwarelę, która utkwiła w sklejonych od drzemki oczach. „Ładne rybki…” – śpiący mózg uciął jego myśl. I nagle po lewej stronie usłyszał ściszony męski głos:
– Przepraszam… przepraszam pana najmocniej… czy pan też po to tu przyszedł?
Z zaskoczenia aż podskoczył. Spojrzał w lewo i zauważył w ciemnym kącie jaskini niewyraźną sylwetkę mężczyzny, siedzącego na tej samej długiej ławce po przeciwnej stronie. Przestraszyła go nie tylko sytuacja, lecz także nagłe i otrzeźwiające pytanie. Co oznacza „też”? Co oznacza „po to”? Czy on również jest poważnie zainteresowany tym, co ja?
– Przepraszam, nie rozumiem… po to, czyli po co? Co pan ma na myśli? Wyciągnął telefon komórkowy, aby oświetlić nieznajomego i przyjrzeć mu się.
– Ćśśś… proszę tego nie robić. Nadmiar światła może ją spłoszyć… – powiedział błagalnym szeptem mężczyzna – Bardzo proszę usiąść i nie ruszać się.
Wrócił na swoje miejsce i zamilkł. „Szczególny gatunek ludzi zaczyna nabierać kształtów” – pomyślał sobie, od czasu do czasu spoglądając na niewyraźną plamę w ciemności.
Przez kilka minut siedzieli w kompletnej ciszy. Nagle nieznajomy zaczął nerwowo ruszać nogą po podłodze.
– Wie pan, czego nigdy nie mogłem zrozumieć? – szepnął nieznajomy i od razu odpowiedział na swoje zapytanie: – Dlaczego to się dzieje właśnie tego dnia. Zawsze piętnastego. Ani dzień wcześniej, ani dzień później. Już dwudziesty rok z rzędu. Dokładnie jak w zegarku. I zawsze, zawsze przychodzi tu ktoś nowy, siada obok mnie na ławce i niczego się nie domyśla.
Szept nieznajomego wskazywał na poważny wiek i problemy z oddechem. Robił długie przerwy między zdaniami, jakby dusił się własnym głosem. Szczególnie trudno było mu wydobyć syczące głoski, które drażniły jego gardło. Dało się odczuć, że z całej siły stara się powstrzymać kaszel.
– W ogóle w tym zoo jestem po raz pierwszy – odpowiedział szeptem.
– Sęk w tym, że wszyscy jesteście tu po raz pierwszy. I nikt z was nie potrafi wytłumaczyć po co. Ja też dwadzieścia lat temu przyszedłem tu po raz pierwszy, ale nikt z was nie dał rady tego powtórzyć. Proszę mnie dobrze zrozumieć, niczego panu nie zarzucam… – ciągnął dalej nieznajomy.
– Proszę pana, a właściwie co się tutaj dzieje? – zapytał, a sam znów zaczął gorączkowo myśleć: – co tutaj naprawdę się dzieje, między rekinem a hipopotamem, między tymi dwoma bliskimi, a jednocześnie tak odległymi światami, które można połączyć tylko w wyobraźni i to pod warunkiem, że jesteś albo dzieckiem, albo infantylnym i nieco opóźnionym w rozwoju dorosłym jak on.
– Różne, bardzo różne osoby tu były… – kontynuował nieznajomy, ignorując pytanie. – W dziewięćdziesiątym siódmym roku przyszedł lekarz anestezjolog. W dwutysięcznym – ksiądz. W dwa tysiące piątym – broker… I wszyscy jacyś załamani i zmęczeni albo niezdecydowani i lękliwi. Miejsce to przyciągało ich jak magnes, ale nikt z nich nie mógł wytłumaczyć, dlaczego tu są. Po co pan tu przyszedł? O, nie, proszę nie odpowiadać – nieznajomy okazał irytację – z góry wiem, co pan powie: „Obudziłem się dziś rano i po prostu powiedziałem do siebie: „Zrób coś”. Potem wsiadłem do tramwaju, kupiłem bilet i tu przyjechałem. Wszyscy to robicie, aby uniknąć najgorszego, ratując się przed własnymi demonami. Pan również, zamiast rzucić się pod tramwaj, wsiadł do niego i tu przyjechał. I wydaje się wam, że w tym zwierzyńcu da się poczuć swoją wyższość i okaże się, że życie jeszcze nie jest tak naprawdę przegrane. Że wyglądacie nie gorzej od foki lub bizona, a makak za szkłem, zmęczony awitaminozą i długim szeregiem ponurych dni, jest bardziej nieszczęsny niż wy. I owszem, chcielibyście połamać różowemu flamingowi cienkie nogi. Proszę się przyznać, jeśli nie przede mną, to przynajmniej przed sobą. Nikt z was nie ośmieli się wyznać tego na głos. Pierwsze, co widzicie, wchodząc do zwierzyńca, to różowy flaming. Wchodzicie i od razu wbijacie w niego wzrok. A wie pan dlaczego? Bo tutaj wszystko urządzono jak w supermarkecie. Po prostu to jest supermarket innego poziomu… Różowe flamingi są słodkie jak wata cukrowa. I pierwsza myśl, która przychodzi wam do głowy: co by się stało, gdyby połamać im nogi? Ale proszę się nie martwić. To zdarza się każdemu. Normalne pragnienie. Potem idziecie dalej i wzbiera w was nienawiść do kopytnych. Prawda? A wie pan dlaczego? Dlatego, że one najcelniej odzwierciedlają waszą istotę. Uwięzieni w swojej roli społecznej, niby w ciasnym opakowaniu, nawet nie próbujecie odwrócić swojego losu, podobnie jak tutejsze zwierzęta. Jedyna istotna różnica między wami a białowieskim żubrem polega na tym, że wy możecie coś zmienić w swoim życiu, a on nie… Następnie idziecie do naczelnych i każda małpa na swój sposób wprawia was w wesoły nastrój. Goryl zabawnie medytuje, podpierając podbródek łapą jak Myśliciel Rodina. Ale goryl nie myśli, niech pan sobie wyobrazi, nie myśli. Po prostu siedzi w tej pozycji, bo tak mu jest wygodnie. Pawian bezwstydnie pokazuje swój jaskrawoczerwony odbyt. Och, oczywiście, w naturze nie ma nic obrzydliwego, prawda? Jednak z satysfakcją przypominacie sobie, że żylaki odbytu doskwierają wam tylko od czasu do czasu. Z podziwem obserwujecie, jak nosorożec robi gigantyczną kupę, choć cierpicie z powodu niesamowitej mieszanki wstrętu i fascynacji. A potem przychodzicie tutaj…
– Nie widziałem, jak nosorożec robi kupę – zaprzeczył szeptem.
– A co za różnica? Natomiast widział pan, na przykład, jak niedźwiedzica polarna, owa królowa monotonii, bez końca pływała w kółko. Na próżno pan do niej machał – jest prawie ślepa. Śmieszne pingwiny przypominały panu inspektorów podatkowych lub mormonów w białych koszulach i czarnych spodniach. Patrzył pan na piżmówki i nie mógł pozbyć się myśli, że pana oszukują. Bo gdzieś na wsi już pan to widział. Pomyślał pan jeszcze wtedy: „A dlaczego tu nie ma krów rasy mlecznej i mięsnej? A gdzie świnie? Psy?…”. Proszę mi wierzyć, pan niczym się nie różni od reszty. Nie jest to ani złe, ani dobre. Po prostu tacy jesteście… A jak już porządnie się znudzicie tą całą rozpaczą natury, to przychodzicie tutaj… – nieznajomy nie mógł już powstrzymać kaszlu i zrobił półminutową przerwę, aby go uspokoić. – To jest ostatni przystanek. Potem planował pan zjeść pieczoną białą kiełbasę z kiszonym ogórkiem w budce przy zoo i pójść sobie stąd. A jednak nie. Utkwił pan tu. Policzyłem: biegał pan między tymi salami czterdzieści pięć minut. To jest absolutny rekord, najlepszy wynik przez ostatnich dwadzieścia lat.
– Więc z jednej strony jestem podobny do innych, z drugiej zaś – jakiś szczególny? – zapytał.
– Ależ tępogłowy… – szepnął nieznajomy – Jaki cudny…
– Jestem w miarę inteligentny – odparł też szeptem.
– Nie o panu mówię. Rekin tępogłowy. To jest żarłacz tępogłowy – Carcharhinus leucas. To taki gatunek – cicho powiedział staruszek.
– A hipopotam jakiego gatunku? – zapytał.
– Gatunek hipopotama to „tępe bydło” – parsknął nieznajomy niby zabawkowy worek śmiechu na słabych bateriach. – Szczególny, szczególny… No, nie wiem – życie pokaże. Albo nie życie… – staruszek zrobił znaczącą pauzę i nagle zapytał:
– Czy pan wierzy w Boga?
Zawsze miał kłopoty z odpowiedzią na to pytanie, dlatego z czasem wypracował w sobie nawyk odpowiadania tak, żeby nikogo nie urazić i jednocześnie dać do zrozumienia, że dla niego to diabelsko skomplikowany problem. Z jednej strony nie posiadał jasnej koncepcji Boga. To znaczy jego religijność, jeśli w ogóle istniała – w co mocno wątpił – nie miała żadnych konkretnych cech: nie modlił się i nie chodził do kościoła. Z drugiej zaś strony zawsze odczuwał w swoim życiu Jego obecność, ale nigdy nie miał ochoty z nikim o tym rozmawiać. Jednak w obecnej sytuacji wydało mu się, że pierwszą część standardowej odpowiedzi należy pominąć, drugą zaś – po chwili namysłu zredukował do: „zawsze odczuwam w życiu Jego obecność”.
Tak właśnie powiedział:
– Zawsze odczuwam w życiu Jego obecność.
Staruszek milczał, jakby przestał oddychać. Nie było słychać ani chrząkania, ani świstu w płucach. Przez jakiś czas siedzieli nieruchomo, obserwując istoty w akwarium – rekina i ławicę kolorowych rybek – i nasłuchując coraz rzadszych uderzeń nóg hipopotama o grube szkło.
– A teraz? W tym momencie? Czuje pan? – zapytał nieznajomy tak, jakby rąbał drzewo.
Nie zdążył jeszcze odpowiedzieć, gdy z tyłu, od strony czarnej kotary z grubego brezentu usłyszał mocne, głuchy uderzenie i dźwięk tłuczonego szkła. Po chwili był po łydki w ciepłej wodzie. Czarny cień nieznajomego oderwał się od ławki i powlókł w stronę akwarium. Staruszek wziął skądś wielki młot i zaczął z całej siły walić w szybę. Przestraszone kolorowe rybki przyczaiły się w tylnej części akwarium. Rekin odwrócił do niego swoją paszczę i uśmiechając się, z zainteresowaniem obserwował, jak młot nieznajomego wykuwa mu szlak do wolności. Woda podchodziła już do kolan, a szkło akwarium nie chciało się poddać. Gdzieś po dziesiątym uderzeniu zaczęła się z niego sączyć woda. Rekin ze swojej strony pomagał staruszkowi przebić twardą ścianę swojego więzienia. Nie można było się odwrócić i nie patrzeć. Nie można było uciec. Stał w wodzie po pas. Za plecami słyszał ryk przerażonego hipopotama. Widział, jak nieznajomy ostatnimi siłami zadaje decydujący cios, jak paszcza rekina wydostaje się na zewnątrz, jak staruszek znika pod wodą. „Czuję” – zdążył pomyśleć w momencie, gdy w jaskini zgasło ostatnie źródło światła. „Czuję” – tyle zdążył pomyśleć.
Przełożył Walery Butewicz
Opowiadanie pochodzi z książki Cerebro Andrija Bondara wydanej przez Wydawnictwo Warstwy. Cały dochód ze sprzedaży tej i innych książek ukraińskich autorek i autorów przeznaczony zostanie na rzecz pomocy ofiarom wojny w Ukrainie. Zachęcamy do zakupu. Więcej informacji o akcji znajduje się TUTAJ.
Cykl Proza dla pokoju realizujemy wspólnie z Wydawnictwem Warstwy przy Wrocławskim Domu Literatury oraz lubelskimi Warsztatami Kultury z ich serią wydawniczą Wschodni Express.