Od ponad godziny przysłuchuję się dyskusji zagranicznych gości. Siedzimy przy stole, a ja spoglądam na rozmówców to po jednej, to po drugiej jego stronie, niczym widz na meczu tenisa, podążający wzrokiem za odbijaną piłką. Bardzo chcę choć raz tę piłkę przechwycić. Coś powiedzieć, coś skomentować, przypomnieć, że wciąż tu jestem.
O, może teraz, teraz się odezwę. Oto doszłam do kojącego wniosku, że znam wszystkie słowa, których potrzebuję, by wypowiedzieć się na poruszany właśnie temat. Od paru minut układam je ostrożnie w zdanie niezbyt skomplikowane, takie, o które się nie potknę, w którego macki się nie zaplączę. Czuję mobilizację. Nie zawsze tak jest.
Masz przed sobą otwarty tekst, który udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio. Wykup prenumeratę lub dostęp online.
Jak przestać się bać rozmów w języku obcym?
Gdy obok pojawia się ktoś, kto naprawdę świetnie mówi w języku obcym, milczę, pozwalam mu brylować, sama zlewam się z tłem. Nie chcę wtedy, by wszyscy przy tym stole nagle zaczęli na mnie patrzeć, nie chcę, by słuchali moich kulawych zdań pełnych niedokładnie zapamiętanych słów i jako tako wymówionych dźwięków. Wolę milczeć. Może pomyślą, że nie mam nic do powiedzenia. Trudno. Jakoś będę musiała z tym żyć, przynajmniej do końca tego spotkania. I tak nigdy się już nie zobaczymy.
Część z nas wciąż doskonale zna te emocje, wie, czym jest strumień myśli zamieniający spotkania towarzyskie z obcokrajowcami w naradę wojenną prowadzoną z samym sobą. Co powiedzieć, kiedy powiedzieć. Jak nie dać się pokonać, jak nie skapitulować przed własnym strachem. Już jednak biegła znajomość języka obcego dość szybko zaciera wspomnienie tej niepewności.
Znakomita znajomość języka obcego – w jego standardowym wariancie – szybko też pozwala zapomnieć o tym, czym jest strach przed oceną. Pragnienie mówienia w obcym języku tak, jak oczekują tego od nas inni lub jak sami tego oczekujemy, staje się lustrem, w którym odbijają się nasze kompleksy.
Pragnienie mówienia w obcym języku tak, jak oczekują tego od nas inni lub jak sami tego oczekujemy, staje się lustrem, w którym odbijają się nasze kompleksy.
Marzenie o językowej biegłości zwykle nas nie opuszcza, co jakiś czas przypominając o szkolnych urazach i dawnych zaniedbaniach, przez które owo pragnienie nie zostało zrealizowane. Szukanie wokół winnych tego, że języka obcego nie nauczyliśmy się tak, jakbyśmy chcieli, wydaje się jednak nieco infantylne.
W pewnym wieku nabieramy przecież świadomości samych siebie i często mamy możliwość, by – nie zawsze zawinione – braki i zaległości nadrabiać na własnych zasadach. Wszyscy wiemy, że pierwsze doświadczenia w danej dziedzinie mogą wiązać się z lękiem i przekładają się na nasz późniejszy stosunek do niej.
(…)
Bywa, że używanie języka obcego rodzi stres, który Aneta Pavlenko, językoznawczyni i mistrzyni obrazowego pisania o języku, porównuje do stresu przeżywanego na pierwszych randkach: „chodzisz na paluszkach wokół obiektu swojego zainteresowania, w obawie, że najmniejszy błąd okupiony będzie wielkim kosztem”.
Choć taka wizja randki przywodzi na myśl udział w castingu na partnera człowieka toksycznie wręcz wybrednego, obawa przed tym, że jeden fałszywy ruch odbierze nam szansę na miłość życia, przypomina obawę przed tym, że jakiś błąd na zawsze zdefiniuje nasze przyszłe relacje z językiem. W takim właśnie postrzeganiu języka należy szukać źródła wyjątkowego zjawiska zwanego w skrócie FLA.
Foreign language anxiety tochyba najbardziej przytłaczający swoją obecnością towarzysz zmagań językowych. Jest przy tym dużo bardziej tajemniczy niż będący prostą konsekwencją nieprzyjemnych doświadczeń uraz. Foreign language anxiety (zwany także ksenoglossofobią), czyli lęk towarzyszący używaniu języka obcego, to wyjątkowy rodzaj tego uczucia.
State anxiety doświadczamy czasem wszyscy w takich sytuacjach, jak rozmowa o pracę, występ przed publicznością czy użycie języka obcego, którego znajomości nie jesteśmy zbyt pewni.
Psychologowie, którzy badają sposoby, w jakie uczymy się języka, zwracają uwagę na to, że może ono przybrać postać trait anxiety (lęku jako cechy) lub state anxiety (lęku jako stanu). State anxiety doświadczamy czasem wszyscy w takich sytuacjach, jak rozmowa o pracę, występ przed publicznością czy użycie języka obcego, którego znajomości nie jesteśmy zbyt pewni.
Trait anxiety uważana jest z kolei za część osobowości, jej wibrujący uczuciem niepewności trybik, którego drgania słyszymy czasem choćby we własnych komentarzach do naszych rzekomych językowych niepowodzeń: „nie mam głowy do języków”, „za stary na naukę jestem” czy „nic już nie pamiętam z tego, czego się nauczyłam”. Trait anxiety to uporczywa obawa wyrażająca się w wyolbrzymianiu bądź tworzeniu nierealistycznych scenariuszy.
Choć badanie dra Tomasza Roga, glottodydaktyka i autora materiałów dydaktycznych dla nauczycieli przeprowadzono na małej, bo liczącej zaledwie sześćdziesiąt osób grupie badanych, w większości kobiet, nawet ono wykazało, że lęk związany z używaniem języka obcego to problem, którego nie sposób ignorować.
Na pytanie o to, co stanowi dla nich największą trudność w nauce języka, aż 25 procent badanych odpowiedziało, że jest nią wstyd przed mówieniem w języku obcym. Ci sami badani zadeklarowali jednocześnie upodobanie do zadań pisanych, a więc takich, które pozwalają zastanowić się nad odpowiedzią i zminimalizować ryzyko niepowodzenia. Można przy tym odnieść wrażenie, że dla uczestników tego typu badań zajęcia z języka obcego to nieustająca konfrontacja z własnymi demonami.
Czytaj także: Nowy język dla nowych technologii
Rzeczywistość drugiego języka
O strachu przed publicznym zabieraniem głosu i byciem porównywanym z innymi oraz koniecznością przyznania się do tego, że czegoś się nie rozumie, wspominają osoby w różnym wieku i o różnym doświadczeniu w nauce. Co ciekawe, wszystkie są też w pełni świadome tego, że nauka to nie tylko proces, który przebiega odmiennie u różnych osób, ale i droga, na której potknięcia i upadki są nieuniknione.
Zdaniem części badaczy nie sposób mówić o foreign language anxiety bez wspomnienia o WTC. Willingness to communicate, czyli „gotowość do komunikowania się”, to pojęcie, które wywodzi się z badań nad językiem pierwszym i oznacza, przynajmniej według podręcznikowej definicji, gotowość do wejścia w interakcję w języku drugim z konkretną osobą w konkretnym momencie.
Językoznawcy, przekonani niegdyś, że nasze relacje z językiem pierwszym mogą determinować relacje z językiem drugim, dość szybko uznali, że kto chętnie komunikuje się w języku ojczystym, będzie robił to z równym entuzjazmem w języku drugim.
Z błędu wyprowadziły ich wyniki badań wskazujące na to, że wcale tak być nie musi, i że de facto komunikacja w języku drugim to proces bardzo odmienny od komunikacji w języku pierwszym, zarówno pod względem nauki podstaw tej komunikacji, jak i jej przebiegu. O tym, że rzeczywistość tworzona w języku drugim rządzi się innymi prawami, dwudziestowieczni językoznawcy mieli się zresztą przekonywać jeszcze wielokrotnie, by wspomnieć chociażby przełomowy wniosek, że osoba dwujęzyczna nie jest sumą dwóch osób jednojęzycznych.
Także doświadczanie czegokolwiek w języku drugim nie jest zdublowanym scenariuszem rozgrywanym wcześniej w języku pierwszym, ale zupełnie nowym światem, w którym nasze umiejętności językowe są nie tylko regularnie poddawane ocenie, ale przede wszystkim odmienne. Gotowość do komunikowania się nie jest przy tym traktowana jako trait, cecha, coś nam przyrodzonego, ale raczej jako stan, w którym można się znaleźć lub nie. Pomaga w tym otoczenie. Im większy lęk, wytwarzany przez niesprzyjające, niekiedy nastawione na rywalizację środowisko czy przez skupionego na ocenie surowego nauczyciela, tym mniejsza gotowość do podejmowania ryzyka i komunikowania się.
Istotą foreign language anxiety jest strach przed negatywną oceną i przekonanie, że nie jesteśmy w stanie w pełni podołać stojącemu przed nami wyzwaniu.
Istotą foreign language anxiety jest strach przed negatywną oceną i przekonanie, że nie jesteśmy w stanie w pełni podołać stojącemu przed nami wyzwaniu. Lękowi temu mogą czasem towarzyszyć fizyczne objawy, dobrze znane z innych stresujących sytuacji: przyspieszone bicie serca, drżenie rąk, potliwość czy suchość w ustach. Nic dziwnego, że wiele osób stara się unikać sytuacji, w których są narażone na takie odczucia – i nie dotyczy to tylko szkoły z jej presją ocen i koniecznością prezentowania swoich umiejętności przed innymi.
Wiemy już, że niechęć czy lęk przed mówieniem w języku obcym nie musi być naturalną konsekwencją niechęci do komunikowania się w języku pierwszym. Ktokolwiek przeżywa i jedno, i drugie, doświadcza obecnie bezprecedensowego przyzwolenia na to, by nie rzucać wyzwania własnym niepokojom. Współczesne rozwiązania komunikacyjne pozwalają nam niemal się z tymi niepokojami nie konfrontować, nie dotykać choćby koniuszkiem palca supła, na który zawiązany jest nasz język.
Jeśli kiedyś poproszona o zamówienie pizzy z dowozem przez pół godziny krążyłaś wokół telefonu, wykręcając spocone ręce na myśl o rozmowie z pracownikiem pizzerii, to dziś już nie musisz. Teraz wykonujesz parę kliknięć w aplikacji na telefonie – z beztroską, na jaką cię stać, tylko gdy wiesz, że nie musisz się do nikogo odzywać.
Do tego kasy samoobsługowe w marketach. Choćby obok było wolnych pięć kas z kasjerami, niektórzy klienci będą uparcie stać w długiej kolejce do skanującej zakupy maszyny, byle tylko oszczędzić sobie wymiany kilku słów, pytania o dodatkową torbę, nie daj Boże wyjaśniania, że nie, nie chcą zwierzaka-cudaka w nagrodę za zakupy powyżej stówy. To, co ma przyspieszać i usprawniać załatwianie codziennych sprawunków, stało się również błogosławieństwem dla językowo sparaliżowanych i wycofanych.
Jeśli jesteś w stanie załatwić niemal wszystko bez interakcji z drugim człowiekiem, niepokój, który dotąd tym interakcjom towarzyszył, przestaje być życiową przeszkodą, a język – narzędzie, z którego korzystasz tak rzadko – tą wątłą kończyną, która uniemożliwia ci sprawne chodzenie… Liczba okazji, by mimo wszystko to robić, także w środowisku obcojęzycznym, maleje, w miarę jak coraz solidniej uzbrajamy się w aplikacje, translatory i inne gadające maszyny. Te nie oceniają, nie wyśmiewają, a na niezrozumiały przekaz odpowiadają algorytmicznie przewidywalnym komunikatem: „error”.
O to, czy takie narzędzia – typowe artefakty scyfryzowanej codzienności – rzeczywiście konserwują lęki już zalęknionych, pytam dra Konrada Piotrowskiego, kierownika Centrum Badań nad Rozwojem Osobowości przy Instytucie Psychologii Uniwersytetu SWPS. Dr Piotrowski, który jest pionierem polskich badań nad perfekcjonizmem, przyjmuje mnie w deszczowe popołudnie na swoim wydziale, powoli zapadającym w pozajęciowy letarg. Z dużym zaangażowaniem odpowiada na moje pytania, także na to o punkt, w którym blokady językowe spotykają się z lękiem społecznym.
„Jeśli ktoś ma wysoki poziom lęku społecznego, to paradoksalnie podejmuje takie zachowania, które będą podtrzymywały to zaburzenie. Unika wtedy sytuacji, w których mogłoby dojść do zmiany wzorca zachowania – wyjaśnia dr Piotrowski. – Gdyby taka osoba udała się na terapię poznawczo-behawioralną, mogłaby otrzymać zadanie: idź dziś do kasy w sklepie, zrób zakupy i porozmawiaj o czymś z kasjerką, obserwuj, co się dzieje, jak reaguje twoje ciało, a potem zapisz, jak się wtedy czułeś. Kształtowanie świata pod swoje potrzeby będzie natomiast podtrzymywać pewne wzorce zachowania. Czasami dysfunkcyjne”.
Dr Piotrowski zwraca przy tym uwagę na coś, co być może nie jest oczywiste w czasach apeli o nieustanne samodoskonalenie: na to, że nikt nie ma obowiązku wpasowywać się w gloryfikowany dziś model przebojowości i towarzyskości. Sam brak entuzjazmu wobec interakcji z otoczeniem, którego konsekwencją będzie korzystanie z rozmaitych urządzeń zastępujących komunikację, nie musi bowiem świadczyć o problemie.
„Jako ludzie bardzo się od siebie różnimy i nie ma potrzeby na każdym kroku dążyć do zmieniania siebie i tak zwanej pracy nad sobą. Są wśród nas osoby bardziej nieśmiałe, wycofane i to jest OK. Nie każdy na przykład lubi imprezy firmowe i nie każdy czuje się komfortowo z tym, że jest wyciągany do tańca na środek sali. Niektórzy wolą wtedy stanąć gdzieś z boku.
Czytaj także: Jak zostałem tłumaczem i co mi z tego przyszło
Z kimś takim też jest wszystko w porządku, o ile oczywiście jego poziom lęku nie jest tak wysoki, że przeszkadza mu w codziennych interakcjach – nie załatwi sprawy w urzędzie, nie porozmawia z hydraulikiem, bo tak się boi. W wielu przypadkach konfrontacja z tym lękiem oczywiście może pomóc ostatecznie go zmniejszyć, ale musi ona odbywać się w kontrolowanych warunkach, na przykład w gabinecie terapeuty, małymi kroczkami. Nie można po prostu powiedzieć: no, idź tam teraz, zrób to i to. Coś takiego może skończyć się atakiem paniki”.
(…)
W gorsecie niezadowolenia. Kiedy perfekcjonizm zaczyna nam ciążyć?
Perfekcjonizm to zresztą zjawisko, którego nie sposób pominąć w rozmowie o lęku przed mówieniem w języku obcym. Jak zauważa jednak dr Piotrowski, perfekcjonizm, o którego wyhodowanie u siebie lubimy oskarżać nauczycieli, nie musi być zjawiskiem negatywnym.
„Perfekcjonizmy są różne – zauważa. – Jeden z nich jest bardziej zdrowy, bardziej przystosowawczy, drugi jest neurotyczny, nazywamy go także dezadaptacyjnym”.
„Perfekcjonizmy są różne – zauważa. – Jeden z nich jest bardziej zdrowy, bardziej przystosowawczy, drugi jest neurotyczny, nazywamy go także dezadaptacyjnym. Perfekcjonistów obu typów łączą wysokie wymagania i standardy, jedni i drudzy wkładają dużo energii w to, by je osiągnąć. Bardzo charakterystyczne jest dla nich to, że gdy nie zrealizują swojego celu, czyli gdy we własnych oczach ponoszą porażkę, nie obniżają swoich wymagań, mówiąc, że to chyba było za trudne, tylko jeszcze wyżej podnoszą poprzeczkę. Różni ich natomiast to, w jaki sposób przyjmują niepowodzenia i odstępstwa od własnych oczekiwań, oraz negatywna emocjonalność i duża samokrytyka, charakterystyczna raczej dla perfekcjonistów neurotycznych”.
Różnice w tym, jak perfekcjoniści adaptacyjni oraz neurotyczni reagują na to samo zdarzenie, potwierdzają badacze zajmujący się tym zjawiskiem w kontekście nauki języka. Podczas gdy perfekcjoniści neurotyczni, określani niekiedy także jako anxious learners (uczniowie lękowi), nigdy nie są zadowoleni z osiągniętych efektów, uczniowie o niższym poziomie lęku pozwalają sobie na świętowanie choćby niewielkich sukcesów. Uczniowie lękowi mają też w zwyczaju przecenianie znaczenia popełnianych błędów, podczas gdy nielękowi zauważają ich mniej i przypisują im mniejsze znaczenie. Lękowi konsekwentnie łączą też popełnianie błędów z ryzykiem bycia ocenionym negatywnie przez otoczenie.
Przekonania dotyczące tego, jak oceniają ich inni, to ważna różnica między obiema grupami. Oczywiście wnioski dotyczące perfekcjonizmu, odmiennie definiowanego w różnych badaniach, mogą być inne w zależności od tego, jak zaawansowana językowo jest grupa badanych, a także jakie cele przyświecają poszczególnym osobom w nauce języka. Osoby o celach ambitniejszych na pewno mogą wypaść inaczej, w tym bardziej lękowo, niż te, które języka uczą się na przykład z ciekawości czy tylko dla przyjemności.
Tym, co łączy osoby, które nie czerpią przyjemności z nauki, są zachowania typowe dla perfekcjonizmu neurotycznego. W 1999 roku Jere E. Brophy określił je jako zachowania niesprzyjające uczeniu się, a zwłaszcza uczeniu się języka. Na liście Brophy’ego znalazły się: przesadnie zawyżone standardy i ich nieuzasadniona surowość, motywacja, której podstawą częściej jest lęk niż pragnienie sukcesu, uzależnienie poczucia własnej wartości od produktywności i osiągniętych sukcesów, ocenianie własnych działań w kategoriach „wszystko albo nic”, a także trudność w przyjmowaniu pochwał lub cieszeniu się sukcesem, nawet jeśli jest on ewidentny.
Dla uczniów perfekcjonistycznych sukces, jak pisze Brophy, jest bowiem czymś, czego po prostu oczekiwano, i co nie zasługuje na świętowanie. Na liście badacza znalazła się także niechęć do udzielania odpowiedzi na pytania (chyba że odpowiadający jest jej całkowicie pewien) oraz przesadzone, emocjonalne reakcje na choćby niewielkie niepowodzenia. Pamiętacie tych irytujących kolegów z klasy, którzy lamentowali, gdy dostali ze sprawdzianu pięć minus? Zdaniem Brophy’ego dla perfekcjonisty to istotnie prawdziwy dramat. Dramat, który w dużej mierze wynika z ograniczonych możliwości adaptacji do zdarzeń i okoliczności.
Pamiętacie tych irytujących kolegów z klasy, którzy lamentowali, gdy dostali ze sprawdzianu pięć minus? Zdaniem Brophy’ego dla perfekcjonisty to istotnie prawdziwy dramat.
„Kiedy adaptacyjni perfekcjoniści nie osiągają swojego celu, mówią sobie: trudno, nie udało się, następnym razem zrobię to czy to, aby było lepiej, odczuwają satysfakcję, gdy dążą do celu. Częściej są też motywowani wewnętrznie. To, co robią, sprawia im radość. Perfekcjoniści neurotyczni mają z kolei skłonność do silniejszego przeżywania negatywnych emocji. Już jako dzieci nie lubią na przykład nowości, nie lubią, jak coś się zmienia, jak coś ich zaskakuje albo idzie nie po ich myśli. Charakteryzuje ich także wysoki poziom lęku, podobnie jak słabo rozwinięte umiejętności radzenia sobie ze stresem. W sytuacjach stresowych trudno jest im spojrzeć na coś z innej strony, coś zmienić, przeformułować. Są nieelastyczni.
Porażka, błąd nie zostają zrównoważone refleksją, że OK, tak czasem bywa, często pojawiają się natomiast ruminacje, czyli obsesyjne myśli, osoby zaczynają rozpamiętywać to, co się zdarzyło, koncentrować się na tym. Mają żal do siebie, myślą o tym, co powiedzą i pomyślą inni. Przeglądają się w cudzych oczach. Lęk społeczny, lęk przed oceną innych jest immanentną cechą neurotycznego perfekcjonizmu. Być może kiedyś stanowił zrozumiałą odpowiedź na realną krytykę ze strony bliskich ludzi – rodziców czy nauczycieli – ale taki lęk w dorosłości staje się często nieadaptacyjny i szkodliwy” – wyjaśnia dr Piotrowski.
Życie w gorsecie permanentnego niezadowolenia z siebie wydaje się nieznośne, ale przecież nie bierze się z powietrza. Pytany o możliwą genezę perfekcjonizmu, dr Piotrowski zwraca uwagę na dwuwymiarowość rzeczywistości, w której się on materializuje. „Zjawisku perfekcjonizmu należy się przyglądać w dwóch płaszczyznach: społeczno-kulturowej i indywidualnej – mówi.
– Jego rozwojowi sprzyja kultura indywidualistyczna, w której żyjemy. Kultura, w której, w przeciwieństwie do kultur kolektywnych, chociażby wschodnioazjatyckich, nastawieni jesteśmy nie na pracę na rzecz dobra wspólnego, ale na sukces jednostki. Równie duże znaczenie, co uwarunkowania kulturowe, ma jednak nasza indywidualna historia – nie sposób tych dwóch rzeczy rozdzielić. Przykładowo, ogromny wpływ na kształtowanie się perfekcjonizmu ma wychowanie.
Rodzice wychowują swoje dzieci, mając konkretne założenia, cele, wychowują je zgodnie z pewnym wyobrażeniem tego, co jest sukcesem, a co porażką wychowawczą. Kultura indywidualistyczna popycha rodziców do tego, by wyposażali swoje dzieci w wiele kompetencji, by od początku mogły wygrywać – liczą się dobre oceny, dobre szkoły, dodatkowe zajęcia, by mogły prześcignąć wszystkich, którzy w tych zawodach startują. Coraz częściej obserwujemy, że rodzice od małego przygotowują dzieci do wyścigu szczurów. W życiu każdego z nas był różny poziom przyzwolenia na błędy, na potknięcia. Niektórym z nas rodzice mówili, że «czasem coś się nie udaje, to jest normalne».
Inni z kolei mogli spotkać się z bardzo krytycznym odbiorem swoich porażek. Perfekcjoniści neurotyczni często mówią o tym, że rodzice oceniali ich bardzo surowo i stawiali im wysokie wymagania. Takie osoby jako nastolatki i dorośli wspominają, że niezależnie od tego, jak bardzo się starali, dla ich opiekunów to wciąż było niewystarczająco dobre. Jednym z najczęściej opisywanych w literaturze naukowej mechanizmów rozwoju perfekcjonizmu jest właśnie ten, który zaczyna się w rodzinie, od niskiej akceptacji rodzicielskiej i krytycyzmu. Dziecko odkrywa w pewnym momencie, gdzieś na etapie przedszkolnym lub szkolnym, że rodzice oczekują od niego dużo i akceptują je przede wszystkim albo wyłącznie wtedy, gdy te oczekiwania spełnia”.
A czy perfekcjonizm można w sobie „zainstalować”, nawet jeśli z krytyką się nie spotykamy i nie stawia się nam wysokich wymagań? Czy taka „instalacja” perfekcjonizmu byłaby odpowiedzią na lęk przed brakiem akceptacji, nawet jeśli otoczenie niekoniecznie brak akceptacji okazuje? „Nawet jeśli tak to wygląda, tak naprawdę nie jest to samodzielnie zainstalowany perfekcjonizm – mówi dr Piotrowski.
– W przypadku dzieci to tak nie działa. Perfekcjonizm raczej nie jest wrodzony. Wrodzone mogą być pewne cechy, które predysponują do rozwoju perfekcjonizmu w przyszłości, jeśli trafią na podatny grunt, ale ten grunt jest niezbędny: może być społeczno-kulturowy albo rodzinno-relacyjny. Oczywiście nie możemy wiecznie stosować parental blamingu – że «to wszystko przez mamę i tatę». Tak nie jest. Zdarza się, że pochodzimy z rodziny, gdzie otrzymaliśmy dużo wsparcia i pomocy, a mimo to rozwijamy w sobie perfekcjonizm.
Czytaj także: À propos języka
Czasem rozwija się on dopiero w szkole, na przykład pod wpływem perfekcjonistycznego, ciągle wytykającego błędy nauczyciela. Może to nastąpić także u dorosłej osoby, ale zazwyczaj dzieje się to wcześniej, na etapie edukacji szkolnej. Niekiedy rozwijamy w sobie perfekcjonizm, widząc korzyści, jakie przynosi – doskonałe wyniki osiągane w szkole, sukcesy w pracy, reputację. W takiej sytuacji perfekcjonizm będzie rezultatem nagród, jakie otrzymujemy za zachowywanie się w perfekcyjny sposób. Samodzielne zainstalowanie perfekcjonizmu tak naprawdę jest więc dążeniem do bycia akceptowanym, a zachowania perfekcjonistyczne są narzędziem do osiągnięcia tego celu”. (…)
Najmniejsze szanse na popadnięcie we frustrację mają, jak się zdaje, widywani tu i tam, uodpornieni na ironiczne uśmieszki i komentarze śmiałkowie, którzy w obcym języku zagadują innych, pytają o drogę, a w kolejce do baru sałatkowego opowiadają anegdoty z własnego życia. Jakby tylko czekając na kolejną okazję, ćwiczą swoje choćby bliskie zerowym umiejętności i najwyraźniej świetnie się przy tym bawią.
Na tych szczególnie niewprawionych językowo, a mimo to gotowych mówić o rzeczach skomplikowanych, patrzymy z podziwem, z jakim patrzylibyśmy na każdego, kto próbuje zagrać Chopinowskiego poloneza, znając raptem pięć nut i mając do dyspozycji wyłącznie plastikowy keyboard.
Na tych szczególnie niewprawionych językowo, a mimo to gotowych mówić o rzeczach skomplikowanych, patrzymy z podziwem, z jakim patrzylibyśmy na każdego, kto próbuje zagrać Chopinowskiego poloneza, znając raptem pięć nut i mając do dyspozycji wyłącznie plastikowy keyboard. Suną beztrosko przez kolejne lapsusy, byle do celu – po trupach losowo dobieranych rodzajników, zniekształconych rzeczowników, przemieszanych czasów. Nawet słysząc ich błędy, nie przestajemy im zazdrościć.
Może dystansu do siebie, może niezachwianej wiary w potęgę kontekstu, który pomaga ich rozmówcom wyłuskać sedno sprawy z plątaniny zdań. A może braku świadomości tego, co o jakości tych popisów mogą myśleć ich obcojęzyczni rozmówcy?
Śmiałkowie ci rzecz jasna nie z każdej sytuacji komunikacyjnej potrafią wybrnąć z równą łatwością (choć niekoniecznie się do tego przyznają), ale widoczny u nich niski poziom lęku dowodzi tego, jak potrafi on wpływać na postrzeganie naszych umiejętności.
Osoby, u których poziom lęku jest niższy, mają skłonność do ich zawyżania, te zaś określane przez badaczy jako lękowe konsekwentnie je zaniżają. Daje tu o sobie znać największy atut lękowości i perfekcjonizmu w jego wydaniu uważanym za mniej produktywny. Atutem tym jest ciągły rozwój, który staje się nie tyle wyborem, ile koniecznością, alternatywą dla przyśnięcia w ciepłym kokonie samozadowolenia.
„Perfekcjonizm sam w sobie nie jest zły. Może być zły, ale nie musi, czego dowodzi istnienie perfekcjonizmu adaptacyjnego. Osoby, których perfekcjonizm ma charakter adaptacyjny, odczuwają nawet wyższe zadowolenie z życia niż nieperfekcjoniści. Mają one poczucie samorealizacji, która w psychologii humanistycznej jest uważana za jeden z najwyższych celów rozwoju”.
Fragment pochodzi z książki Luka. Jak wstyd i lęk dziurawią nam język? Jagody Ratajczak, która ukaże się 12 września 2023 roku nakładem Wydawnictwa Karakter. Książkę można kupić tutaj.