Na rozstaju dróg, na końcu żwirowego traktu, na ziemi ułożono w kształt serca dwadzieścia pięć niepozornych kwarcowych kamieni – dwudziesty szósty jest w środku. Łatwo je przeoczyć, jeśli specjalnie się ich nie szuka. Tym bardziej że rozpościerający się stamtąd widok na loch i odbijające się idealnie w jego tafli wzgórza sprawia, że raczej nie patrzy się pod nogi. To jednak w tym miejscu Wędrowcy spotykali się od niepamiętnych czasów. Tu zawierano małżeństwa, tu wspominano umarłych, zawierano umowy i rozstrzygano dysputy.
Masz przed sobą otwarty tekst, który udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio. Wykup prenumeratę lub dostęp online.
Nad losem Tinkers’ Heart kilkakrotnie zbierały się czarne chmury. Najpierw w 1928 roku podczas budowy drogi wylano na nie smołę. Wtedy z pomocą przyszła lady George Campbell of Strachur House, która, zaalarmowana przez Wędrowców, kazała pracownikom usunąć smołę i oczyścić pomnik – wciąż można jeszcze dostrzec plamy na kamieniach. Później sytuacja zrobiła się ryzykowna w latach sześćdziesiątych, gdy drogę przesuwano, a ostatnio już w XXI wieku, gdy Tinkers’ Heart mogło zostać zniszczone przez bydło wypasane w pobliżu i traktory dostarczające mu paszę. Obecnie pomnik ogrodzono metalowym trójkątnym płotkiem, umieszczono też przy nim tablicę informacyjną.
Batalia o ochronę tego miejsca nie była łatwa, początkowo wniosek został odrzucony – miało nie spełniać kryteriów jako nie dość namacalny przykład kultury. Dla osób nieznających zwyczajów Wędrowców wartość Tinkers’ Heart zapewne nie była oczywista. W końcu to tylko trochę kamieni ułożonych w kształt serca. Znaczenie tego pomnika jest jednak głęboko zakodowane w historiach ludzi, którzy do niego pielgrzymowali, w ich opowieściach, których nigdzie nie spisano, bo Wędrowcy, ostatni nomadzi na Wyspach, swoją historię przekazywali jedynie ustnie. Odebranie im ich świętego w pewien sposób miejsca, jedynego, jakie mieli, byłoby kolejnym aktem przemocy i dyskryminacji, której zawsze doświadczali i wciąż doświadczają.

Wędrowcy – to chyba najlepsze polskie tłumaczenie określenia Travellers. Są też te bardziej poetyckie: „pielgrzymi mgły” czy „letni piechurzy”. Szkockie określenie „tinkers”, choć obecnie uważane jest za obraźliwe, w przeszłości było przez Wędrowców akceptowane, bo odnosiło się do ich umiejętności kowalskich i blacharskich (słowo „tinker” pochodzące od „tinsmith” można przetłumaczyć jako „blacharz”). Szkoccy nomadzi sami o sobie mówili po prostu „nasi ludzie” (our folk) lub Nawken (co oznacza „bez domu”).
Obecnie w Anglii i Szkocji określa się ich oficjalnie jako Gypsies, Travellers, przy czym Gypsies nie ma tego negatywnego znaczenia, jakie w Europie Środkowej przypisywane jest często słowu „Cyganie”. Wędrowcy są uznaną prawnie mniejszością etniczną żyjącą w Wielkiej Brytanii. Nie należy mylić ich z Romami, choć podobnie jak oni prowadzili wędrowny tryb życia; mają też własne język i kulturę. Uważa się, że przybyli z Irlandii lub że są rdzennymi mieszkańcami Highlands, ale ich początki na Wyspach owiane są legendami i teoriami, czasem wręcz mistycznymi. Żyją tam jednak od wieków i od wieków spotykają się z niechęcią. Choć nie byli częścią „osiadłego” społeczeństwa, to wnieśli istotny wkład w jego funkcjonowanie: wykonywali wszelakiego rodzaju prace kowalskie i metalurgiczne, najmowali się do przeróżnych prac polowych, w czasie wojen służyli w armii.
W 2021 roku w spisie ludności taką tożsamość (Gypsy lub Irish Traveller) zadeklarowało ponad siedemdziesiąt jeden tysięcy osób w Anglii i Walii (ponad dwadzieścia jeden procent z nich nadal mieszka w kamperach, przyczepach kempingowych czy tymczasowych miejscach zakwaterowania). W Szkocji Gypsy/Traveller (tam tak oficjalnie zapisuje się nazwę tej grupy) to według ostatniego spisu 0,06 procent populacji, czyli około trzech tysięcy trzystu osób. W rzeczywistości jednak ich liczbę ocenia się na kilkakrotnie większą – w Szkocji ma ich być około piętnastu–dwudziestu tysięcy.
Obecnie większość Wędrowców już osiadła, ale część nadal wędruje, choćby kilka miesięcy w roku. Problemem są tranzytowe miejsca postojowe – coraz mniej jest takich, w których mogą legalnie zatrzymać się na nocleg lub na kilka dni. Obozują więc na dziko – na parkingach, komunalnych terenach zielonych lub prywatnych łąkach. To z kolei prowadzi do konfliktów z mieszkańcami. Mimo to niektóre rodziny nadal podążają tymi samymi trasami co ich przodkowie, aby przekazać dzieciom i wnukom część ich dziedzictwa – nawet jeśli podróż ma trwać jedynie kilka tygodni.
Obecnie większość Wędrowców już osiadła, ale część nadal wędruje, choćby kilka miesięcy w roku. Problemem są tranzytowe miejsca postojowe – coraz mniej jest takich, w których mogą legalnie zatrzymać się na nocleg lub na kilka dni. Obozują więc na dziko – na parkingach, komunalnych terenach zielonych lub prywatnych łąkach.
Droga zawsze wzywała Wędrowców wiosną. W Szkocji był to moment, gdy na żółto zaczynał kwitnąć broom, rodzaj żarnowca – krzew pokrywający szkockie wzgórza i pobocza. Ten żółty znak był sygnałem, że można opuścić zimowe siedlisko i ruszyć dalej. The Yellow on the Broom [Żółte żarnowce] to tytuł książki Betsy Whyte ze społeczności Wędrowców, która opisuje w niej dorastanie w drodze – była to pierwsza opublikowana relacja o kulturze i życiu szkockich nomadów. Książka ukazała się w 1979 roku i od razu zyskała wielką popularność – napisano na jej podstawie sztukę teatralną oraz piosenkę.
Natura nadawała rytm życiu Wędrowców – w drogę ruszali wiosną, latem najmowali się do prac polowych, w tym do zbierania malin w Blairgowrie w Perthshire. Co roku zjeżdżali tam krewni, dawno niewidziani kuzyni, przyjaciele, by znów się spotkać i razem pracować. Blairgowrie i rytuał sezonowych zbiorów owoców zostały upamiętnione w piosence napisanej przez pieśniarkę Belle Stewart – The Berry Fields o’ Blair [Malinowe pola Blair]. Utwór opowiada o tym, jak na zbiory jadą ludzie z Glasgow i Dundee, z Aberdeen i Zachodnich Wysp…
Z Blairgowrie pochodzi Cathy Wiseman, z którą rozmawiałam w Crovie. Pamięta Wędrowców, wtedy powszechnie określanych jako tinkers (Jess Smith też używa tego terminu w kontekście historycznym w swoich książkach).
– Poznałam ich, kiedy poszłam do szkoły, bo zgodnie z prawem musieli być w szkole jakąś określoną przez władzę liczbę dni. W szkole podstawowej siedziałam nawet w ławce z Belle Stewart. Z rodziny tej słynnej pieśniarki. Miała piękne, długie kruczoczarne włosy, których bardzo jej zazdrościłam. Pamiętam Stewartów, MacGregorów – mówiła Cathy.
Tak jak i inne dzieci z okolicy pracowała przy zbiorach malin i innych owoców, określanych po prostu jako jagody:
– Na zbieranie owoców szli wszyscy: dorośli, dzieci i tinkersi. Rozbijali swój obóz na całe lato, nie pamiętam już dokładnie, jak nazywała się ta okolica, ale była taka bardziej dzika – opowiadała Cathy. – Zostawali tam, aż zakończyły się wykopki, bo przy ziemniakach też pracowali. Z czasem przyjeżdżało ich coraz mniej. Coraz więcej było maszyn, ludzie nie byli potrzebni.
Cathy dodaje jeszcze:
– Ja chodziłam na owoce, odkąd miałam jakieś siedem–osiem lat, nie było wtedy tych wszystkich przepisów, BHP i tak dalej. Nikogo nie obchodziło, ile kto miał lat, wszyscy szli na zbieranie. Było lato, wakacje, a można było zarobić trochę pieniędzy na mundurek szkolny. Na buty już nie, ale na ubranie na pewno. To była ciężka praca, zwłaszcza przy ziemniakach, ale też trochę zabawy. Wstawaliśmy codziennie o siódmej rano, podjeżdżała ciężarówka, która zabierała nas na pole. Jechaliśmy tak po prostu, na pace. Najpierw były truskawki, potem maliny, później zbieraliśmy czarną porzeczkę. Głównie jednak truskawki i maliny. Truskawki zbieraliśmy do koszyków, one trafiały chyba do sklepów, a maliny do wiader i jechały do przetwórni owoców na dżemy. Nadal pamiętam smak tamtych owoców. Jem teraz niekiedy truskawki czy maliny i myślę: „To nie to, to nie to”. Może to kwestia ziemi, a może czegoś innego…
Wędrowcy nie przyjeżdżają już do Blairgowrie, ale przetrwała tradycja innego ich wielkiego zgromadzenia – targu końskiego, który od dwustu pięćdziesięciu lat co roku w czerwcu odbywa się w Appleby w północnej Anglii. Kiedyś właśnie wóz konny był ich podstawowym środkiem transportu (podobnie jak Romów w Europie Środkowej) i choć teraz przemieszczają się raczej kamperami, to nadal są ze swoich koni bardzo dumni. Robert Dawson w książce Empty Lands [Puste ziemie] zwraca jednak uwagę na specyfikę szkockich Wędrowców, którzy w odróżnieniu od swoich pobratymców z południa Wysp zimowali zwykle w tym samym miejscu. Rzadziej mieli wozy (czy później przyczepy kempingowe), przemieszczali się najczęściej pieszo, ciągnąc lub pchając dwukołowy wózek z dobytkiem. Spali w charakterystycznych namiotach łukowych zrobionych z gałęzi leszczyny i płótna. Współczesny świat wymusił zmianę sposobu wędrówki szkockich nomadów – pomijając coraz większe trudności ze znalezieniem miejsc postojowych, samo piesze podróżowanie drogą byłoby już zbyt niebezpieczne. Ostatnich Wędrowców prowadzących tradycyjny tryb życia można było spotkać w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku.
Przeczytaj też: Szkocja. Tylko kozy zostały
Zatrzymujemy się w Lower Largo, gdzie Wicek się wychował. Zaraz za wsią, za główną drogą kiedyś regularnie obozowali Wędrowcy: Sandy Stewart, jego żona Peggy i syn Davie. Jest już wieczór, ale w sierpniu w Szkocji nadal długo jest jasno. W ostatnich promieniach słońca zielone pola wydają się jeszcze bardziej zielone, kora drzew nabiera ciepłego odcienia brązu. Wystarczy jednak zejść z polnej drogi, wejść między drzewa i krzewy, by znaleźć się w półmroku. Tylko trochę światła przebija przez gęstą pokrywę liści.
– To na pewno tutaj – zapewnia mnie Wicek, który widywał Sandy’ego w dzieciństwie.
Sandy Stewart urodził się w 1920 roku w Kirriemuir w Angus we wschodniej Szkocji i całe życie spędził w drodze. Latem zapuszczał się daleko, aż do Loch Ness na północy lub Inveraray na zachodzie (to nad Loch Fyne, tam, gdzie Tinkers’ Heart), ale zimę zwykł spędzać koło Lower Largo w Fife. Właśnie tu, gdzie staliśmy, na niewielkiej polance wśród wybujałych pokrzyw w półmroku pod osłoną drzew. Z drogi obóz Sandy’ego był zapewne niemal niewidoczny.
– Tu rozbijali swój namiot, a Sandy potem chodził od domu do domu, pukał do drzwi i grał na dudach. Pojawiał się regularnie, co roku o tej samej porze – opowiada Wicek. – Sandy mnie fascynował. To było jak alternatywna, równoległa rzeczywistość. Żyli inaczej niż my. Pokazywali, że jest na to przestrzeń: na to, by żyć inaczej.
Sandy’ego zapamiętał też ze swojego dzieciństwa Roger Leitch – zwykle w okresie Bożego Narodzenia do drzwi domu jego rodziców pukała żona Sandy’ego, Peggy. Przynosiła gałązki ostrokrzewu i opowieści ze swoich wędrówek, dostawała herbatę i jakieś ubrania. Już później, w latach osiemdziesiątych, Roger Leitch zacznie odwiedzać Sandy’ego i Peggy w ich miejscowym obozowisku i nagrywać ich historię. Wyda ją jako wyjątkową książkę, The Book of Sandy Stewart, będącą zapisem mówionej autobiografii tego szkockiego Wędrowca.
Leitch podkreśla głębokie więzi pokrewieństwa, na których opierała się społeczność Wędrowców, jej niemal klanową strukturę. Przedstawia silne poczucie tożsamości, którego wyrazem jest bogata tradycja przekazu ustnego (sam Sandy był praktycznie analfabetą), zachowująca jednocześnie charakterystyczne elementy kultury szkockiej, takie jak ballady, opowieści ludowe i grę na dudach. Książka Leitcha jest jednak czymś więcej niż tylko ciekawym etnograficznym i lingwistycznym dokumentem (opublikowana jest w języku szkockim i w cant – języku Wędrowców, którymi posługiwał się Sandy).
Gdy Roger Leitch nagrywał Sandy’ego w latach 1981–1982, on, jego żona i dorosły syn nadal wędrowali pieszo: pchali swój dobytek w głębokim wózku dziecięcym i mieszkali w namiocie. To był naprawdę ostatni moment, by uchwycić to życie, by dowiedzieć się, jak wyglądają dobre i złe dni Wędrowców. Jak funkcjonuje się w drodze, gdy przez wiele dni pada deszcz, jak wykorzystać każdą rzecz, która dla innych jest nic niewarta – nawet za małe buty (można przecież wyciąć dziury na palce…), jak żyć w zgodzie z naturą, okazywać zwierzętom szacunek, jak mieć czas, gdy jest potrzebny. „To, co wywarło na mnie największe wrażenie, to zakorzeniona rodzinna determinacja, by żyć po swojemu – pisał Leitch we wstępie do książki. – Ich życie ulegało zmianie, ale walczyli dalej, stawiając czoła coraz większym przeciwnościom”. To, co było dla nich najważniejsze, dla wszystkich Wędrowców, to właśnie ten ich sposób na życie – wolność, podkreślał Leitch.
Tryb życia Wędrowców musiał się zmienić, ale silne poczucie tożsamości pozostało. To, w jakim stopniu ta tożsamość jest widoczna, a w jakim – z różnych powodów – skrywana, to osobna kwestia. U szkockich Wędrowców w przeciwieństwie do polskich Romów nie było i nie ma kulturowej prohibicji – zakazu dzielenia się swoimi zwyczajami i historiami z „obcymi” (choć język cant mógł być wykorzystywany do zachowania pewnych tajemnic). Jednak część Wędrowców woli nie mówić o swoim pochodzeniu, gdyż wierzą, że tylko w ten sposób mogą uniknąć dyskryminacji w pracy lub przy zdobywaniu dobrego wykształcenia.
Część Wędrowców woli nie mówić o swoim pochodzeniu, gdyż wierzą, że tylko w ten sposób mogą uniknąć dyskryminacji w pracy lub przy zdobywaniu dobrego wykształcenia.
W latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku w okresie odrodzenia muzyki folkowej zainteresowanie zaczęły wzbudzać pieśni Wędrowców, ich muzyka i opowiadania przekazywane ustnie od pokoleń. Pochodzący z Blairgowrie Hamish Henderson stworzył imponujący zbiór wielu nagrań audio. Później pojawiły się książki Betsy Whyte, Sheili Stewart (córki pieśniarki Belle) oraz Jess Smith. Fotograf, pisarz i filmowiec Timothy Neat uwiecznił Wędrowców na serii fotografii w wydanej w 1996 roku książce The Summer Walkers [Letni piechurzy] – udało mu się uchwycić chyba już ostatnie obrazy dawnego życia.
Ostatnich kilkadziesiąt lat to coraz więcej zapisanych wspomnień, autobiografii i biografii Wędrowców, jednak zawsze przynależeli oni do tradycji kultury ustnej i jako tacy odegrali olbrzymią rolę w zachowaniu dawnych gaelickich pieśni, ballad i opowieści z Highlands. Jednocześnie te dawne utwory były dla nich samych swego rodzaju podręcznikami do historii, tym bardziej że ich własnych dziejów nigdy nie zapisano. Jak napisał Dawson: „Nawkensi mają bogatą historię i język, które są zarówno ich własnymi, jak i samej Szkocji. Są oni Szkocją w miniaturze”.
Jess
Nie wiadomo, kiedy ani jak powstało Tinkers’ Heart. Jedna z opowieści – przywołuje ją Jess Smith – mówi o tym, że białe kawałki kwarcu ułożyły żony i narzeczone tych mężczyzn, którzy nie powrócili po bitwie pod Culloden w 1746 roku. Możliwe jednak, że miejsce to jest znacznie starsze.
– Myślę, że może nawet w czasach piktyjskich było ważne… Jest tak położone, że jeśli rozpali się tam ogień, będzie go widać z każdego miejsca dookoła loch. Być może wcześniej były tam megality? Kto wie? Wiemy jednak na pewno, że było to szczególne, święte miejsce – mówi Jess, kiedy odwiedzam ją w jej domu w Perthshire latem 2019 roku.
Kiedy poprosiłam Jess o spotkanie, nie dość, że się zgodziła i zaprosiła mnie do siebie, to zaproponowała nawet, że wyjedzie po mnie autem, bo mieszka na uboczu i jej dom trudno znaleźć. Teraz pijemy herbatę i rozmawiamy o Wędrowcach, o tym, co jest, i o tym, co było, a pełna pasji Jess opowiada, niestrudzenie opowiada historie, które sama słyszała, i te, które udało się jej znaleźć w starych dokumentach, gdy próbowała jak najdokładniej zrekonstruować dzieje szkockich nomadów. Bez tego, uważa, niemożliwa jest walka z uprzedzeniami i krzywdzącymi stereotypami.
– A jak było z walką o ocalenie Tinkers’ Heart? – pytam.
– Kiedyś miałam spotkanie autorskie w Dunoon. Starsza pani podeszła do mnie i powiedziała: „Żal patrzeć, co się dzieje z waszym małym Sercem, lassie”. Na początku nie zrozumiałam, o co jej chodzi… Wstyd się przyznać, ale zapomniałam, że w miejscu dawnej drogi, koło Cairndow, było zaznaczone kamieniami miejsce, gdzie Wędrowcy brali śluby. A przecież była to część mojego dzieciństwa – mówi Jess. – Jechaliśmy tam każdego lata, by przypomnieć o naszym szacunku dla tej ziemi. Ale potem założyłam rodzinę, osiadłam i te ważne momenty, wizyty jakoś się zatarły. „Powinnaś tam pojechać, sama zobaczyć i coś z tym zrobić”, powiedziała ta kobieta. Pojechałam razem z moim mężem Dave’em. Na początku nie mogłam Tinkers’ Heart znaleźć. Rozglądałam się, szukałam. „Tu powinno być”, mówiłam na głos. Myślałam, że może zalali je asfaltem, gdy budowali tam drogę. Dave jednak lepiej się orientuje, poszedł się przejść i mówi: „Wygląda na to, że stara droga jest tutaj!”. I tam właśnie było Serce, pod krowim łajnem, jakimiś paletami… Oczyściliśmy miejsce, jak mogliśmy. Poczułam, jak zalewa mnie wstyd… To, co stało się z Tinkers’ Heart, było niemal tym samym, co działo się z moją kulturą, a ja to ignorowałam.
Jess postanowiła zawalczyć o pomnik. Jak sama mówi, pisała wszędzie, gdzie się dało – do lokalnych władz, do właścicieli ziemi, rządowej instytucji Historic Scotland (obecnie: Historic Environment Scotland). Jess zaczął pomagać poseł z lokalnego okręgu, Mike Russel.
– Otworzył dla mnie mnóstwo drzwi – mówi Jess. – Wiele razy myślałam, czy się nie poddać, stosy listów w folderach rosły. Najlepszą platformą okazała się jednak petycja do parlamentu, dzięki niej o sprawie Serca dowiedzieli się ludzie.
Jess była uparta, nieustępliwa, szukała dowodów, świadectw, sojuszników. Kampania zajęła jej sześć lat, ale w końcu, w 2015 roku, udało się – Tinkers’ Heart przyznano status pomnika.
Jakie znaczenie to miejsce ma dla niej samej?
– O Sercu nie rozmawiano, nie opowiadano jego historii, ono po prostu było zawsze i zawsze było ważne. Moja mama się tam urodziła, na brzegu Loch Fyne. Babcia była w drodze do swojej siostry w Strachur, ale musiała się zatrzymać, bo dostała skurczy porodowych. Zdjęła płaszcz, zebrała gałęzie leszczyny, przeplotła je przez rękawy i w ten sposób zrobiła sobie małe schronienie. Położyła się w nim i tam urodziła moją mamę. Nie był to łatwy poród, mama dwa razy się obróciła, ale babcia dokładnie wiedziała, co robić. Tak urodziła swoją córkę nad Loch Fyne, niedaleko Tinkers’ Heart… – opowiada Jess. – Latem często tam obozowaliśmy, okolice pobliskiego Ardkinglas to były dla nas niemal rodzinne strony. Z kolei nieopodal Hell’s Glen było miejsce pochówku Wędrowców. Do czasu I wojny światowej nie znalazłabyś grobów naszego ludu na żadnym cmentarzu… Chowaliśmy naszych zmarłych w ziemi tam, gdzie czuliśmy, że istnieje więź z piktyjskimi kurhanami, megalitami i kamiennymi kręgami. Musiało to być blisko takiego prehistorycznego miejsca. Na pochówek musi wyrazić zgodę właściciel ziemi, ale przecież piktyjskie miejsca nie należą już do nikogo…

Jess jest jedną z nielicznych przedstawicielek szkockich Wędrowców, która sama jeszcze prowadziła nomadyczny tryb życia oraz chce i potrafi o tym opowiedzieć. Urodziła się w 1948 roku i wychowywała w drodze – w autobusie, który jej ojciec przerobił na mobilny dom.
– Mam pięć lat, a moja mama robi pranie, ma wielką metalową balię wody. Tę wodę musiała przynieść w wiadrze z rzeki Tummel, pamiętam dokładnie, jak chodzi z tym wiadrem. Kilka razy musiała tak iść, a właśnie urodziła moją siostrę… Była taka słaba, ale musiała wykonać swoją pracę. Miała tarę do prania, zieloną kostkę mydła i prała pieluchy. Między dwoma dębami rozwiesiła sznur, wieje przyjemny wrześniowy wiaterek… – Jess wywołuje obrazy z pamięci. – Ona szoruje pieluchy, a ja dostrzegam autobus. To był koniec ślepej drogi, obozowaliśmy w polu, bo tata znał właściciela. Zawołałam: „Mamo, mamo, popatrz!”. „Co za głupiec, nie wie, gdzie jedzie? Utknie tu w błocie”, burknęła. Autobus zatrzymał się, pamiętam pisk hamulców. Otworzyły się drzwi i w środku był mój ojciec! Wyskoczył z autobusu, przesunął czapkę w tył głowy; miał kruczoczarne włosy, z kilkoma srebrnosiwymi pasmami, chyba przez doświadczenia z wojny. Zawołał: „Popatrz, co dla ciebie mam!”. „Cóż, Charlie, zabieraj go tam, skąd go wziąłeś”, powiedziała mama. „Nie będę w tym mieszkać”. Tata zapewniał: „Urządzę go dla ciebie tak, że będzie miło”. I tak zrobił, wstawił do środka piecyk i tak dalej. Autobus stał się naszym domem. Mama chciała jednak dom, chciała, żebyśmy chodzili do szkoły. To był czas zmian, wojna tyle nam zabrała, a nasza kultura była atakowana od tak dawna…
W autobusie Jess mieszkała aż do piętnastego roku życia. Wcześniej jej rodzina miała wóz, choć Jess nie jest pewna, czy ciągnęły go konie. Dziadek miał konie, to pamięta, i jeszcze, że zajmował się zbieraniem złomu. Ona też tak widziała swoją przyszłość. Była szczęśliwa w drodze i bardzo nieszczęśliwa, gdy trzeba było chodzić do szkoły – dzieci Wędrowców musiały wtedy zaliczyć pewną liczbę dni nauki, chodziły więc do szkoły mniej więcej od października do kwietnia. Wiosną – gdy zakwitał żarnowiec – ruszali przed siebie. Latem – obóz w Blairgowrie i zbieranie owoców były stałym punktem na ich mapie.
– Jechaliśmy do pracy, ale spotkanie z rodziną i przyjaciółmi było najważniejsze. Mogliśmy być razem jako społeczność, rozmawiać we własnym języku, śpiewać i opowiadać. Nie chodziło o pieniądze, zarobek przy malinach nie był aż tak duży, ale właśnie o spotkanie w Blairgowrie – wspomina Jess. – Swoją drogą, mama pilnie odkładała to, co udało nam się zarobić: przeznaczała pieniądze na nasze szkolne mundurki, a jeśli była oszczędna, to jeszcze odłożyła coś do skarbonki na świąteczne prezenty i na czynsz, gdy wynajmowaliśmy zimą kąt.
Sadzenie ziemniaków, a potem wykopki były kolejną okazją do zarobku.
– Dzieciom Wędrowców pozwalano nawet zwolnić się wtedy ze szkoły, by mogły pracować w polu. W kwietniu musiałyśmy wyzbierać z pola kamienie, zanim rolnicy je zaorali i można było sadzić ziemniaki. Wędrowcy zatrzymywali się w swoich namiotach, do których wstawiali piecyki. Pogoda bywała straszna, czasem w kwietniu padał jeszcze śnieg – opowiada Jess.
Wymienia kolejne prace, których podejmowali się Wędrowcy: odstrzał królików, pozbywanie się kretów, karczowanie i oczyszczanie pól; widać jasno, jak istotnym elementem rolniczej Szkocji była ich społeczność. Wiejscy gospodarze polegali na pracy nomadów, wiedzieli, że co roku o danej porze Wędrowcy pojawią się w poszukiwaniu zajęcia.
– A potem nie byliśmy już potrzebni, a nasze umiejętności wymarły razem z nami – podsumowuje Jess.
Ja tymczasem myślę choćby o poławianiu pereł, tej rzadkiej profesji, którą parali się dawniej Wędrowcy, wiedzący, gdzie i kiedy szukać odpowiednich małży, jak je wyławiać, nie niszcząc ich siedlisk. Od 1998 roku połowy małż perłowych są w Szkocji nielegalne – słodkowodne małże wytwarzające perły niemal całkowicie wyginęły z powodu zanieczyszczenia rzek. Gdyby jednak małż było pod dostatkiem, to i tak nawet wtedy nikt nie wiedziałby już, jak się je łowi. Kolejny obraz z przeszłości, do którego nie ma już powrotu.
Jess nigdy nie chciała osiąść, stać się scaldie, jak szkoccy Wędrowcy określają ludzi mieszkających w domach. Zrobiła to, dopiero gdy wyszła za mąż i urodziły jej się dzieci – Dave, mąż Jess, nie jest Wędrowcem. Początki w murowanym domu nie były dla niej łatwe.
– Kiedy dołączyłam do osiadłej społeczności, największym problemem była dla mnie, choć może zabrzmi to dziwnie, skrzynka na listy. Nie mogłam tego zrozumieć: kto miałby pisać do mnie listy? – Jess się śmieje.
Czy teraz, po tylu latach, nadal czegoś jej brakuje?
– Tej chwili, gdy rano po przebudzeniu otwieraliśmy drzwi naszego autobusu. Za tym tęsknię: za oddechem! – odpowiada. – Za tym, by nic nie musieć, by być panią własnego dnia.
Swoje życie Jess opisała w trylogii: Jessie’s Journey, Tales from the Tent i Tears for a Tinker [Podróż Jessie; Opowieści z namiotu; Łzy dla Cygana]. Często przywołuje powód, dla którego zaczęła pisać – była to obietnica złożona ojcu, Charlesowi Rileyowi. On sam napisał książkę o Wędrowcach, nie doczekał się jednak ani jej wydania, ani odpowiedzi wydawców. Rękopis, który wrócił do Jess po wielu latach, nosi tytuł The White Nigger – wiele mówiący o tym, jak jej ojciec postrzegał własne doświadczenie wykluczenia.
James
W Tears for a Tinker Jess wśród wielu ludowych opowieści przypomina znaną w Szkocji historię związaną z Macduff i Banff – pisze o Jamesie Macphersonie. Przywołuje powszechnie powtarzaną legendę oraz jej nieco inną, znaną jedynie wśród Wędrowców wersję, opowiadaną dawniej wieczorami przy ognisku.
Historia Macphersona, w której historyczne fakty zostały wzbogacone przez ludzką wyobraźnię, opowiada o młodym mężczyźnie, który został powieszony w Banff 16 listopada 1700 roku. Miał on być nieślubnym synem należącego do klanu Macphersonów posiadacza ziemskiego z Invereshie oraz Cyganki. Kiedy James się urodził, zabrano go matce, by mógł być wychowany przez zamożnego ojca. Po jego śmierci nastoletni chłopak wrócił do swoich, do Wędrowców. Może to od nich nauczył się grać na skrzypcach, w każdym razie był znanym i utalentowanym muzykiem.
Nie muzyka jednak sprowadziła na niego kłopoty, ale oskarżenia o kradzieże i rabunki. Według legendy jeśli rabował, to tylko bogatych, nie był też okrutny. Taki szkocki Robin Hood. Wielokrotnie udawało mu się wymknąć z zasadzki, lecz jego szczęście dobiegło końca – podczas jarmarku w Keith Jamesa złapali ludzie Alexandra Duffa, lorda Braco. W procesie w Banff chłopaka skazano na śmierć przez powieszenie. Niemal udało mu się uniknąć kary – matka Jamesa zdobyła ułaskawienie, posłaniec z dokumentem był już w drodze, ale aby nie dotarł na czas, mieszkańcy Banff przesunęli wskazówki zegara i przyspieszyli czas egzekucji.
Tuż przed śmiercią, stojąc już na szubienicy, Macpherson miał zagrać piosenkę, którą skomponował, czekając na wyrok. Chciał też oddać jednemu z gapiów swoje skrzypce, ale że nikt nie miał odwagi ich wziąć, połamał je. Tyle mówi legenda, przekazywana w różnych miejscach Szkocji, w wersjach różniących się szczegółami. Wersja opisana przez Jess Smith też opowiada o młodym skrzypku, którego matka była Cyganką, a ojciec dziedzicem z klanu Macphersonów, więcej tam jednak zwrotów akcji, przepowiedni, zemsty i miłości (Jamiego o kradzież bydła oskarżyła młoda kobieta, krewna miejscowego dziedzica, której względy rozbójnik odrzucił).
W 1788 roku do melodii rzekomo skomponowanej przez Jamesa szkocki bard Robert Burns dopisał słowa, pieśń jest znana jako Macpherson’s Rant lub Macpherson’s Farewell [Pożegnanie Macphersona] i nadal często się ją śpiewa. Macphersonem inspirował się też Walter Scott. Z kolei połamane skrzypce Jamiego są przechowywane w muzeum klanu Macphersonów w Newtonmore.
Zobacz fotoreportaż: Ostatnie dni gruzińskich nomadów
Historia odważnego rozbójnika-muzykanta nabrała szczególnego znaczenia w Macduff i Banff: rzekomo legenda wpłynęła na wzajemną niechęć mieszkańców obydwu miast, przy czym Macduff opowiadało się po stronie powieszonego Wędrowca. W cyfrowym archiwum szkockiej historii mówionej Tobar an Dualchais / Kist O Riches zachowała się relacja Charlesa Lemmona Simpsona (1875–1958), który opowiada, że za czasów jego młodości chłopak z Banff nie umówiłby się z dziewczyną z Macduff, a dzieci z Macduff, gdy chciały dokuczyć tym z Banff, wołały: „Kto powiesił człowieka przed czasem? Kto przesunął wskazówki zegara?”. Z tego samego powodu, kiedy w Macduff wybudowano kościół, na jego wieży od strony Banff nie zamieszczono zegara – mieszkańcy Macduff, wciąż wzburzeni losem Macphersona, postanowili, że tym z Banff nie będą podawać godziny. Kościół nadal góruje nad miastem, przystanią i mostem nad rzeką Deveron, łączącym obie miejscowości. Rzeczywiście od zachodu, od strony Banff, na wieży nie ma tarczy zegara. Nie ma jej jednak także od strony południowej. Zegar jest tylko na dwóch ścianach kwadratowej wieży. Jak zatem było z Macphersonem i rywalizacją dwóch miast?
Z Alistairem Masonem z Banff Preservation and Heritage Society, człowiekiem, który o historii tego miasta wie wszystko, spotykam się w zamku w Banff, gdzie stowarzyszenie organizuje spotkania i wykłady.
– Może usiądziemy na zewnątrz? – proponuje Alistair.
Okaże się to bardzo istotne dla zrozumienia historii Macphersona. Jest jesienne popołudnie, trochę szaro, trochę wietrznie. Siadamy na ławce za murami zamku, z widokiem na zatokę i Macduff po drugiej stronie ujścia rzeki Deveron. „Białe konie” – udekorowane pianą morskie fale – gnane wiatrem zderzają się z wodami rzeki.
– James Macpherson, co w jego historii jest prawdziwe, a co jest legendą? – pytam.
– Rzeczywiście był postacią historyczną i został powieszony w Banff w 1700 roku. Zachowały się dokumenty sądowe, wiemy więc, kto został powieszony, dlaczego i tak dalej. Złapano go nie tutaj, ale w Keith, nie bez problemów, bo po walce na ulicach miasta – tłumaczy Alistair.
W zachowanym wyroku sądu czytamy, że James Macpherson został uznany za „Egipcjanina i włóczęgę”, za ciemiężyciela poddanych Jego Królewskiej Mości, wędrującego z bronią w ręku po całym kraju, handlującego „we wrogi sposób”, za złodzieja i człowieka o złej sławie… Dodajmy, że domniemane rabunki nie miały tu większego znaczenia, bo do skazania Jamesa wystarczyły już pierwsze zarzuty – że był Cyganem i włóczęgą. W Szkocji od 1609 roku obowiązywała tak zwana ustawa przeciwko Egipcjanom, pozwalająca na skazanie i egzekucję Cyganów (angielskie słowo „Gypsy” wywodzi się od słowa „Egyptian” – Egipcjanin).
Czemu sprawa Macphersona poróżniła mieszkańców Macduff i Banff? W 1700 roku, gdy skrzypka powieszono, nawet nie było Macduff – istniała tylko niewielka rybacka osada zwana Doune. Tymczasem Banff od XII wieku było oficjalnie miastem – burgh; miało ulice, rynek i tym podobne. Mimo to, jak się wydaje, animozja faktycznie istniała – zachował się nawet wierszyk powtarzany kiedyś przez ludzi z Macduff: tych z Banff określa się w nim jako „przeklętych, niegodziwych ludzi”, którzy w swoim miasteczku mają tylko błoto i kościół bez wieży.
– Jak tylko powstają dwa siedliska – mówi Alistair – miasteczka na dwóch brzegach rzeki, zaczyna się rywalizacja. To zdarza się bardzo często, ale ten wierszyk o Banff pochodzi z czasów, gdy jeszcze nie było Macduff i jego mieszkańców, którzy mieliby go recytować.
Wydaje się więc, że niechęć ludzi z Macduff wobec tych z Banff nie zaczęła się z powodu egzekucji Macphersona; raczej po prostu wykorzystali to wydarzenie z przeszłości, by usprawiedliwić nim powstające animozje.
– Taka wsteczna projekcja – zgadza się Alistair i przystępuje do dalszej dekonstrukcji legendy. – Ile zajmie ci droga do domu? Stąd do Macduff? – pyta. – Zakładam, że nie więcej niż dwadzieścia–trzydzieści minut, ale to dlatego, że jest most nad Deveron. W czasach Macphersona go nie było! Pierwszy most zbudowano tu w latach sześćdziesiątych XVIII wieku, ale został zniszczony podczas sztormu. Na budowę kolejnego trzeba było poczekać do lat osiemdziesiątych XVIII wieku.
To takie oczywiste. Wiedziałam przecież, kiedy zbudowano most, bo przechodziłam nim wiele razy, a datę budowy zapisano na wmurowanej tabliczce. Opowieść traktuje o tym, jak to posłaniec z aktem łaski pędzi na koniu przez most, by uratować Macphersona, jak widać go już z daleka, więc źli mieszczanie przesuwają wskazówki zegara, by zdążyć powiesić nieszczęśnika – czytając, zupełnie nie umieściłam tej legendy w ramach historycznych. Jak zatem pokonywano wówczas rzekę? Gdzieś musiał być most…
– Popatrz na rzekę. Nie tak wtedy wyglądała – mówi Alistair, prowadząc mnie w tej opowieści do kolejnych odkryć. – Była płytsza. Dwa lub trzy kilometry w górę rzeki i przy dobrej pogodzie można było ją przejść w bród. Ale nie tutaj, nie przy ujściu. Tutaj czasem korzystano z promu…
Czyli nie było Macduff, nie było mostu, a czy choć w historii o zegarze na wieży kościoła jest ziarno prawdy? Zastanawiam się, ale Alistair znów nie zostawia miejsca na wątpliwości.
– Czy mogę coś zasugerować? Spójrz, proszę, na wieżę kościoła po drugiej stronie zatoki i wyobraź sobie na niej tarczę zegara. Ja mam niezłe okulary, mimo to jeśli byłby tam zegar, i tak nie mógłbym odczytać godziny z tego miejsca. A ty? – pyta.
Mogę tylko pokręcić przecząco głową. Widok na Macduff spod zamku w Banff jest szeroki, można dostrzec hangary stoczni, szare domy i kremowy kościół na wzgórzu. Są jednak maleńkie, jak z klocków.
– No właśnie… Potrzebowałabyś lornetki! – kwituje Alistair. – Zadecydowano, że na dwóch ścianach wieży skierowanych tam, gdzie w czasie budowy kościoła nie było wiele domów, nie będzie tarcz zegara. Dlatego są tylko na dwóch z czterech ścian. Po co zegar tam, gdzie nikt go nie potrzebuje?
Przeczytaj też: Dzikość, pustkowia i geografia nadziei. Fragment książki „Dzikie miejsca” Roberta Macfarlane’a
Wracając do domu, skręcam z głównej ulicy w wąską, stromą uliczkę Strait Path. Mieści się tam restauracja o znaczącej nazwie Broken Fiddle, czyli „Złamane skrzypce”, a w niej replika obrazu przedstawiającego egzekucję Macphersona. Oryginał znajduje się w miejscowym muzeum. Wielki, ponad czterometrowy obraz namalował w 1973 roku John Stewart, miejscowy nauczyciel plastyki. Był zwolennikiem Szkockiej Partii Narodowej i to widać, bo kat na obrazie dostał twarz ówczesnego premiera z Partii Konserwatywnej, Edwarda Heatha. To jeden z wielu przykładów tego, jak historia Macphersona rezonowała – i nadal rezonuje – w Szkocji.
Kilka lat temu dodano do opowieści kolejny element – Maggie McPhee ze szkockich Wędrowców dopisała lament matki Jamiego, głos, którego do tej pory w tej legendzie nie słyszano. Z wyjątkowej perspektywy, bo McPhee pisze nie tylko o cierpieniu matki syna skazanego na śmierć, ale też o cierpieniu wcześniejszym, o jej bólu, gdy odebrano jej nowo narodzone dziecko, gdy nie mogła go wychowywać, a jedynie czasem podglądała zza drzew jego zabawy w posiadłości ojca. „Wiele razy chciałam do niego zawołać, przytulić go, ale nie mogłam i złamało mi to serce” – mówi przywołana przez współczesną pisarkę cygańska matka z przeszłości. Tekst Heartbreak Through Her Eyes [Złamane serce widziane jej oczami] można przeczytać na ekspozycji muzeum w Newtonmore. „Nasza [Wędrowców – P.B.] historia rozpościera się po całym kraju, jest w każdym mieście. Znajdziesz ją, jeśli tylko wiesz, gdzie szukać, bo wciąż tu jesteśmy” – napisała Maggie McPhee w przesłaniu zamieszczonym obok połamanych skrzypiec Jamiego.

Fragment pochodzi z książki Ziemia jednorożca. Podróż po Szkocji Patrycji Bukalskiej, która ukazała nakładem Wydawnictwa Czarne. Książkę można zamówić na stronie wydawnictwa.