W kraju tak gęsto zaludnionym jak Wielka Brytania trudno znaleźć otwarte przestrzenie. Trudno trafić na miejsca, gdzie linia horyzontu ciągnie się nieprzerwanie albo gdzie widoczny jest błękit dali. Otwarta przestrzeń to rzadkość, ale jej znaczenie jest proporcjonalnie większe. Ciągłe życie pośród ulic i domów prowadzi do poczucia zamknięcia, ograniczenia widoku. Przeciwwagą jest przestwór wrzosowisk, mórz i gór. Kiedy wracam z wrzosowisk, zawsze czuję za oczami jasność, jakby pole widzenia rozszerzyło się o dwadzieścia stopni po każdej stronie. Obszar niczym niezakłóconej przestrzeni jest nie tylko trafną metaforą wolności i otwartości, czasem także z całą mocą niesie ze sobą te atrybuty.
Masz przed sobą otwarty tekst, który udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio. Wykup prenumeratę lub dostęp online.
Doświadczenie przestrzeni pozwala zrozumieć coś, co amerykańska pisarka Willa Cather, która wychowała się na Wielkich Równinach, nazwała „zdobywaniem i zdobywaniem równinnych wyżyn, niezmierzonym pragnieniem całej tej ogromnej przestrzeni”. Aby pokochać przestworza – z historycznego punktu widzenia niezbyt kochane – trzeba, podobnie jak Cather, uwierzyć, że piękno może czasem być pochodną ciągłości przestrzeni. Trzeba uwierzyć, że takie obszary mogą posiadać własną aktywną ekspansywność. Każdy, kto był na pustym morzu, bez lądu w zasięgu wzroku, w słoneczny dzień, doświadczy głębokiego zdumienia na widok zakrzywienia powierzchni globu: obniżone krańce morza, meniskalne wygięcie.
Otwarte przestrzenie przywodzą na myśl coś, co trudno sobie wyrazić, ale czego nieomylnie się doświadcza. A Rannoch Moor należy do najwspanialszych z tych przestrzeni. Gdyby Lake District wyciąć z Kumbrii i przerzucić na to wrzosowisko, ono by go wchłonęło. Nie da się zmierzyć mocy wpływu miejsc takich, jak wrzosowisko, ale z tego powodu nie powinno się ich ignorować.
Otwarte przestrzenie przywodzą na myśl coś, co trudno sobie wyrazić, ale czego nieomylnie się doświadcza.
„Ktoś, kto znalazłby się w środkowej dolinie Egdonu w takiej jak ta porze – napisał Thomas Hardy w Powrocie na wrzosowisko – gdy popołudnie przechodzi w wieczór, i wsparty o pień cierniowy zatoczyłby spojrzeniem daleki krąg, a widząc tylko porosłe wrzosem wzniesienia i grzbiety pagórków uprzytomniłby sobie, że wszystko, co go otacza, trwa od prehistorycznych czasów niezmienione, jak gwiazdy nad jego głową – odzyskałby równowagę ducha, unoszącego się niepewnie na fali przemian, dręczonego niepowstrzymanym napływem tego, co nowe”.
W 1977 roku dziewiętnastoletni mieszkaniec Glasgow, Robert Brown, został aresztowany za morderstwo, którego nie popełnił. Po paru dniach oficer policji, później postawiony w stan oskarżenia za korupcję, zmusił go do przyznania się do winy. Brown po dwóch nieudanych apelacjach odsiedział dwadzieścia pięć lat, zanim w końcu w 2002 roku wyrok skazujący unieważniono. (…)
Po wyjściu na wolność pojechał najpierw nad Loch Lomond, usiadł na nasłonecznionym głazie na południowym brzegu, by poczuć, jak to ujął, „wiatr na twarzy, zobaczyć fale i góry”. Brown był też nad jeziorem w przeddzień aresztowania. Wspomnienie przestworu, miejsca, którego nie widział przez ćwierć wieku, dawało mu nadzieję przez cały pobyt w więzieniu. Przechowywał to wspomnienie w „tajnej skrytce” w głowie, jak później wspominał.
Mamy skłonność do błędnych wyobrażeń o równinnych przestrzeniach: wrzosowiskach, tundrze, pustkowiach, preriach, bagnach i stepach. Danielowi Defoe, podróżującemu w 1725 roku, wrzosowiska w okolicy Chatsworth wydały się wstrętne: „ugór i niebywała dzicz”. Tego rodzaju reakcje wynikają po części z tego, że trudno jest zaznajomić się z równinami. Wydaje się, że nie odpowiadają na pytające spojrzenia lub też pochłaniają wszelkie próby interpretacji. Stawiają nas przed problemem nabycia: jak zakotwiczyć postrzeganie w kontekście bezkresu, jak sprawić, by takie miejsca nabrały znaczenia. Mamy słowa, by opisać takie miejsca, na poły z podziwem, na poły z lekceważeniem – gołe, puste, bezkresne. Trudno nam jednak za pomocą języka opisać te krajobrazy, które są utrzymane w jednolitej kolorystyce, a jednocześnie przewyższają inne pod względem rozległości, zasięgu i przejrzystości.
Skutki tych trudności w zbliżeniu się do równin są doniosłe.
Mamy skłonność do błędnych wyobrażeń o równinnych przestrzeniach: wrzosowiskach, tundrze, pustkowiach, preriach, bagnach i stepach. Danielowi Defoe, podróżującemu w 1725 roku, wrzosowiska w okolicy Chatsworth wydały się wstrętne: „ugór i niebywała dzicz”.
Trudno było i jest uzasadnić i podtrzymać tezę o ich wartości, i tak w ciągu dwóch stuleci powierzchnia nizinnych wrzosowisk w Anglii – w Dorset, Cannock Chase, New Forest – zmalała o trzy czwarte, przepadły, zaorane, obsadzone roślinami lub zabudowane. Te fragmenty wrzosowisk, które nadal istnieją, w większości przetrwały dlatego, że zachowały status „gruntów wspólnych” – czyli obszarów ogólnodostępnych i niepodlegających przekształceniu dla prywatnego interesu. Większość wrzosowisk, które zniknęły, przeznaczono pod uprawy po raz pierwszy podczas kampanii Dig for Victory (Kop dla zwycięstwa) w okresie drugiej wojny światowej.
Inne rozległe przestrzenie – równina Salisbury, Brecklands we wschodniej Anglii – zostały zamknięte i przeznaczone do celów wojskowych, puste przestrzenie nadawały się idealnie na poligony, miejsca manewrów czołgowych i pasy startowe. Osobliwe, porośnięte przez kolcolisty Bodmin Moor między 1800 a 1946 rokiem skurczyło się prawie o połowę. W innych miejscach, na przykład w Titterstone Clee na południu Shropshire, kopalnie odkrywkowe nadgryzły otwarte przestrzenie.
Prawie jedna szósta wrzosowisk w North Yorkshire i Nortumbrii obsadzona jest obecnie drzewami iglastymi do użytku komercyjnego. Szczególnie w Anglii otwarte przestrzenie zanikły. Wrzosowiska pennińskie w północnej Anglii dokąd na przestrzeni wieków na zbocza i równiny uciekły setki milionów ludzi z Nottingham, Derby, Sheffield, Manchesteru i Liverpoolu – były przez znaczną część dziewiętnastego i początku dwudziestego wieku utrzymywane jako prywatne tereny polowań na kuropatwy. Aż do Mass Trespass na płaskowyżu Kinder Scout, aktu obywatelskiego nieposłuszeństwa w 1932 roku, pod przewodnictwem Benny’ego Rothmana, dostęp do wrzosowisk mieli wyłącznie bogaci sportsmeni, a teren patrolowali strażnicy łowieccy, którzy spacerowiczów traktowali jako intruzów. Strażnicy ci odpowiadali również za wybijanie drapieżników. Ptaki drapieżne, łasicowate i inni mięsożercy ginęli dziesiątkami tysięcy, co zostało beznamiętnie odnotowane w kolumnach ksiąg łowieckich.
Współczesny wygląd i charakter wrzosowisk wynikają zatem w dużej mierze ze sportowej historii ich użytkowania. Niektóre oznaki są subtelne: na wrzosowisku Stanage wiktoriańscy właściciele – Wilsonowie z Sheffield – zatrudnili kamieniarzy, by wykuli kanały i zagłębienia w skałach, żeby w sezonie lęgowym młode kuropatwy mogły pić zgromadzoną wodę deszczową; na skałach do tej pory są widoczne ślady tamtych prac. Inne są bardziej oczywiste: duże obszary wrzosowisk wypala się co roku, by stymulować wzrost młodych pędów wrzosu, podstawowego pożywienia kuropatw.
Jednak mimo wpływu człowieka na ich rozwój wrzosowiska w Wielkiej Brytanii i Irlandii stały się dzikimi miejscami dla rzesz ludzi, którzy wyjeżdżają poza granice miast, by wkroczyć do zupełnie innego królestwa: labiryntu kanałów i wysepek, białorzytek śmigających między kamieniami i piasku mikowego, który sprawia, że koryta strumieni lśnią w słońcu srebrnym płomieniem.
Przeczytaj też: Szkocja. Tylko kozy zostały
Gdzieś na środku Rannoch Moor około północy obudziło mnie dudnienie, odgłos kamieni toczących się w wodzie. Było to stado jeleni, które brodziło przez rzekę parę jardów od nas, a gdy zwierzęta kroczyły ścieżką wśród wrzosu, długimi nogami poruszały kamienie.
Nad ranem niebo się przetarło i temperatura spadła. Obudziliśmy się o świcie barwy indygo i brązu i w takim świetle wędrowaliśmy godzinami przez zatoczki ząbkowanego północnego brzegu Loch Bà. Wąskie snopy słonecznego światła przebijały się przez luki w chmurach. Wyglądały jak snopy reflektorów przeczesujące pustkowia w poszukiwaniu uciekinierów albo lasery mierzące nadzwyczajną rozciągłość.
W tamtych godzinach Rannoch Moor zdawało się odsłaniać przed nami niezwykłe formy, abstrakcyjne kształty, które pojawiały się wszędzie, gdziekolwiek spojrzałem. Jednym z tych kształtów był łuk: małe złociste plaże, które obejmowały zatoczki jeziora, łuk ciemnego zbocza tkwiący na śnieżnym tle wyższej góry, konar brzozy dostrzeżony przez okno zrujnowanej chaty zagrodnika koło Bridge of Orchy, łukowaty prześwit mostu i nitka starej drogi, zakrzywiająca się w dali i lśniąca wilgocią. Pojawiał się też motyw delty: w porożach jeleni, w rozgałęzionych formach bladozielonych porostów, które pokrywały drzewa i głazy, w kształcie Loch Laidon, w szczelinach i rozpadlinach torfu oraz formach kilku rogatych starych szkockich sosen.
Gdy szliśmy, myślałem o mojej mapie, która zaczęła nabierać kształtu, kiedy dopracowywałem jedną lokalizację po drugiej. Próbowałem wyobrazić sobie dzikie miejsca, do których jeszcze nie dotarłem, każde niezwykłe ze względu na szczególną aranżację przestrzeni i gatunków, kąt nachylenia skał i padania światła. Mapa, którą tworzyłem, nigdy nie będzie kompletna, ale cieszyłem się jej niepełnością. Nie mogłem uwzględnić każdego dzikiego miejsca, nawet nie chciałem, żeby tak było. Ponieważ taka mapa, dorównująca przedstawianemu obszarowi, byłaby jak jedna z tych w opowiadaniu Borgesa O ścisłości w nauce. Mówi ono o Cesarstwie, w którym sztuka kartografii osiągnęła taką doskonałość, że „mapa jednej tylko Prowincji zajmowała całe Miasto”.
Z czasem, ciągnął Borges, nawet dokładność tych map przestała być zadowalająca, więc „Kolegia Kartografów sporządziły Mapę Cesarstwa, która miała rozmiary Cesarstwa i pokrywała się z nim w każdym punkcie”. Mapa była, oczywiście, bezużyteczna i przytłaczająca. Dlatego Kolegia „oddały ją na Pastwę Słońca i Zim. Na Pustyniach Zachodu zachowały się podarte na strzępy Ruiny Mapy, zamieszkane przez Zwierzęta i Żebraków”.
Zastanawiałem się, jak moją mapę oceni ktoś, kto będzie ją czytał za sto lat: jakie zmiany zajdą do tej pory w relacjach człowieka z dziką przyrodą. Może wtedy spełni się zapowiedź z nekrologu Forstera; może dzicz ulegnie zagładzie na tych wyspach, może na całym świecie. Jeśli tak, moja mapa wyda się czytelnikowi osobliwa i nieaktualna: relikt, wyraz nadziei i obaw z wcześniejszego świata i umysłu. Być może, jeśli w ogóle miałaby być czytana, zostanie odczytana z przejęciem, w sposób, w jaki my teraz traktujemy mapy dawnych żeglarzy, jako ucieleśnienie marzeń i obaw – te góry złota w głębi kontynentu, te morskie potwory rozbrykane na obrzeżach znanego świata.
Lasy, równiny, prerie, pustynie, góry: doświadczanie takich pejzaży może dać ludziom „poczucie wielkości poza nimi samymi, które teraz jakoś się zagubiło”.
W 1960 roku historyk i powieściopisarz Wallace Stegner napisał „List dziczy”, który został wysłany jako apel do urzędnika zaangażowanego w przegląd polityki federalnej amerykańskich działań dotyczących „zasobów rekreacyjnych na wolnym powietrzu”, a później został opublikowany w zbiorze esejów Stegnera. W liście pisarz przekonywał, że dzikie miejsca są warte znacznie więcej, niż kiedykolwiek zdołają wykazać analizy kosztów i korzyści z ich rekreacyjnej wartości ekonomicznej czy też minerałów i zasobów. Nie, potrzebujemy dzikich miejsc – wyjaśniał – ponieważ przypominają nam o świecie pozaludzkim. Lasy, równiny, prerie, pustynie, góry: doświadczanie takich pejzaży może dać ludziom „poczucie wielkości poza nimi samymi, które teraz jakoś się zagubiło”.
Przeczytaj też: Wklejeni w widok
Ale takie krajobrazy, pisał Stegner, kurczą się w oczach. „Pozostałości świata przyrody były coraz bardziej niszczone”. Kosztów tych zniszczeń nie da się oszacować. Bo jeśli wszystkie dzikie miejsca by przepadły, już nigdy więcej „nie mielibyśmy szansy zobaczyć siebie jako pojedynczych, oddzielnych, wyprostowanych i indywidualnych elementów świata, jako części środowiska drzew, i skał, i gleb, jako braci innych zwierząt, części świata przyrody, zdolnych, by do niego należeć”. Bylibyśmy „całkowicie oddani, bez szansy nawet na chwilę refleksji i odpoczynku, niekontrolowanemu pędowi ku naszemu technologicznemu życiu termitów, Nowemu Wspaniałemu Światu ze środowiskiem całkowicie kontrolowanym przez człowieka”.
Przeczytałem esej Stegnera na tydzień przed przyjazdem do Rannoch Moor i tu, na pustkowiu, jego idee zdawały się rozbrzmiewać z jeszcze większą mocą. „Po prostu potrzebujemy dostępu do dzikiej krainy – podsumował – nawet jeśli możemy co najwyżej podjechać na jej skraj i popatrzeć. Może to być sposób na upewnienie samych siebie w naszym zdrowiu psychicznym jako stworzeń, jako części geografii nadziei”.
Przełożyła Katarzyna Bażyńska-Chojnacka
Fragment pochodzi z książki Dzikie miejsca, która ukaże się 28 lutego 2024 roku nakładem Wydawnictwa Poznańskiego. Książkę można zamówić tutaj.