Kiedy tak wspominam, odnoszę wrażenie, że życie w tamtym pokoju toczyło się jakby na dnie morza, podczas gdy czas obojętnie przepływał nad nami. Godziny i dni nie miały żadnego znaczenia. Początkowo nasze wspólne życie wypełniały radość i zdumienie, które odżywały codziennie na nowo. Pod radością czaiła się jednak udręka, a pod zdumieniem – strach, choć uwidoczniło się to dopiero wtedy, gdy wzniosły początek zaczął smakować jak cierpki aloes. Strach i udręka już od dawna przypominały gładką powierzchnię, po której ślizgały się nasze stopy, a my traciliśmy równowagę, godność i dumę.
Masz przed sobą otwarty tekst, który udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio. Zamów dostęp online. To tylko 8,99 zł miesięcznie.
Twarz Giovanniego, której uczyłem się na pamięć w ciągu wielu poranków, popołudni i nocy, tężała w moich oczach; zaczynała odkształcać się i zarysowywać w sekretnych miejscach. Blask oczu był już tylko błyskiem, szerokie i piękne czoło – jedynie sklepieniem czaszki. Zmysłowe usta zacięły się od smutku wypływającego z jego serca. To już nie twarz Giovanniego, lecz kogoś obcego – patrząc na niego, czułem się tak winny, że pragnąłem, aby to była obca twarz. Całe to uczenie się na pamięć nie przygotowało mnie na metamorfozę, do której się przyczyniło.
Nasz dzień rozpoczynał się przed świtem, gdy wstępowałem do baru Guillaume’a na drinka tuż przed zamknięciem lokalu. Czasami, już po zamknięciu, Giovanni, ja i paru przyjaciół zostawaliśmy na wspólne śniadanie i słuchanie muzyki. Czasami towarzyszył nam Jacques – od czasu, gdy poznałem Giovanniego, coraz częściej pojawiał się w barze. Jeżeli zostawaliśmy na śniadaniu u Guillaume’a, wychodziliśmy zwykle około siódmej rano. Niekiedy Jacques proponował, że podwiezie nas samochodem, który sobie nagle i nieoczekiwanie sprawił, ale przeważnie decydowaliśmy się na długi spacer brzegiem Sekwany.
Wiosna zbliżała się do Paryża. Dzisiejszego wieczoru, gdy krążę tam i z powrotem po tym domu, stają mi znów przed oczyma rzeka, brukowane quais, mosty. Pod mostami przepływały płaskie barki, na ich pokładach kobiety rozwieszały wypraną bieliznę. Od czasu do czasu pojawiał się kajak, w którym siedział energicznie wiosłujący młodzieniec, wyglądający trochę bezradnie, a trochę śmiesznie. Przy nabrzeżach widać było przycumowane żaglówki, łodzie mieszkalne i mniejsze barki. Nasza droga prowadziła tak często obok budynku straży pożarnej, że w końcu strażacy stali się naszymi znajomymi. Gdy znów nadeszła zima i Giovanni ukrywał się na jednej z tych barek, to właśnie któryś ze strażaków zobaczył go pewnego wieczoru, jak wkradał się do kryjówki z bochenkiem chleba, i powiadomił policję.
Przeczytaj też: Anatomia rasizmu wobec mniejszości azjatyckich
Drzewa zieleniły się w tamte poranki, opadła woda w rzece, zimowa bura mgła się rozpłynęła, a na brzegach pojawili się wędkarze. Giovanni miał rację co do wędkarzy: nawet jeśli nic nie złowią, to przynajmniej mają co robić. Stoiska bukinistów na quais wyglądały niemal odświętnie w oczekiwaniu na pogodę, która umożliwi przechodniom leniwe wertowanie książki o zagiętych rogach, a u turystów rozbudzi pożądliwe pragnienie, by do Stanów Zjednoczonych czy Danii zabrać znacznie więcej kolorowych reprodukcji, niż ich na to stać, nie mówiąc już o tym, że w domu nie będą wiedzieli, co z nimi począć. Pojawiły się też dziewczyny na rowerach, często w towarzystwie chłopców. Widywaliśmy ich czasem nad rzeką o zmierzchu, odstawiali rowery aż do następnego dnia. Było to już wtedy, gdy Giovanni stracił pracę i na spacery chodziliśmy wieczorami.
Te wieczory były gorzkie. Giovanni wiedział, że chcę go opuścić, ale nie odważył się mnie o to posądzać, w obawie, że mógłbym potwierdzić. Ja z kolei nie miałem odwagi powiedzieć mu prawdy. Hella wracała z Hiszpanii, a ojciec zgodził się przesłać mi pieniądze, których jednak nie zamierzałem przeznaczyć na pomoc dla Giovanniego, choć on tyle dla mnie uczynił. Chciałem je przeznaczyć na ucieczkę z jego pokoju. […]
Nie wiem, jak opisać pokój Giovanniego. Przypomina mi poniekąd wszystkie pokoje, w których się już kiedyś znalazłem lub w których kiedyś będę przebywać. W gruncie rzeczy nie mieszkałem tam zbyt długo – poznaliśmy się, zanim nadeszła wiosna, a już latem się wyprowadziłem – lecz odnoszę wrażenie, jakbym spędził tam całe życie. Zdawało mi się, jak już wspomniałem, że toczyło się ono jakby w głębi morza i że wynurzyłem się z niego jako nowy człowiek.
Na początek trzeba stwierdzić, że pokój nie był wystarczająco duży dla dwóch osób. Rozciągał się z niego widok na małe podwórko, co oznacza jedynie, że miał dwa okna, na które podwórko złośliwie napierało, wdzierając się do środka każdego dnia, jakby uważało się za dżunglę. Otwieraliśmy je rzadko, zwłaszcza Giovanni. Nigdy nie kupił zasłon, nawet wtedy, gdy mieszkałem u niego. Aby uchronić się przed wścibskimi spojrzeniami, zamalował po prostu szybę gęstą białą pastą. Słyszeliśmy czasami bawiące się na podwórku dzieci, czasami majaczyły za oknem dziwne cienie. W takich chwilach Giovanni, bez względu na to, czy pracował w pokoju, czy leżał w łóżku, zastygał w bezruchu jak pies myśliwski i w kompletnej ciszy wyczekiwał, aż zniknie to, co – jak się zdawało – zagrażało naszemu bezpieczeństwu.
Stale snuł wielkie plany przebudowy pokoju i nawet się do tego zabrał, zanim ja się pojawiłem. Z jednej ściany zdążył zedrzeć tapetę i teraz świeciła brudnobiałymi smugami. Przeciwległa ściana miała pozostać nienaruszona i wieczyście spacerowała na niej w ramce z różyczek para: dama w krynolinie u boku kawalera w bryczesach. Tapeta w arkuszach i rolkach leżała na zakurzonej podłodze. Walała się na niej nasza brudna bielizna, narzędzia Giovanniego, pędzle, puszki z farbą olejną, butelki z terpentyną. Walizki leżały w chwiejnej równowadze na stercie rzeczy, toteż baliśmy się nawet je otworzyć i nieraz mijało wiele dni, zanim zdecydowaliśmy się coś z nich wyciągnąć, na przykład czyste skarpetki.
Nikt nas nie odwiedzał, z wyjątkiem Jacques’a, a i ten pojawiał się nieczęsto. Mieszkaliśmy daleko od centrum i nie mieliśmy telefonu.
Pamiętam pierwsze popołudnie, gdy się tam przebudziłem obok twardo śpiącego i ciężkiego jak głaz Giovanniego. Światło było tutaj tak słabe, że nie miałem pojęcia, która jest godzina. Ostrożnie, aby nie zbudzić Giovanniego, zapaliłem papierosa. Nie wiedziałem jeszcze, jak mu spojrzę w oczy. Rozejrzałem się wokół. W taksówce Giovanni wspominał o tym, że jego mieszkanie jest bardzo brudne.
– No jasne – zbyłem go i odwróciłem się do okna. Potem milczeliśmy. Obudziwszy się w jego pokoju, przypomniałem sobie to milczenie, w którym było coś wysilonego i bolesnego i które zostało przełamane, gdy Giovanni rzekł ze wstydliwym, gorzkim uśmiechem:
– Muszę wymyślić jakąś metaforę.
Rozstawił swoje grube palce, jakby chcąc uchwycić ją w powietrzu. Obserwowałem go.
– Spójrz na śmieci tego miasta – powiedział w końcu i wskazał na mijaną w pędzie ulicę – wszystkie śmieci tego miasta. Dokąd je wywożą? Nie mam pojęcia, ale równie dobrze mogliby je wywozić do mojego pokoju.
– Zapewne wrzucają je do Sekwany – zauważyłem.
Gdy jednak przebudziłem się i rozejrzałem po pokoju, wyczułem brawurę i tchórzostwo tej metafory. To nie były anonimowe śmieci Paryża, to były życiowe wymioty Giovanniego.
– Spójrz na śmieci tego miasta – powiedział w końcu i wskazał na mijaną w pędzie ulicę – wszystkie śmieci tego miasta. Dokąd je wywożą? Nie mam pojęcia, ale równie dobrze mogliby je wywozić do mojego pokoju.
Przede mną, obok, wszędzie piętrzyły się jak mur pudła i walizki, niektóre przewiązane sznurkiem, inne zamknięte, a jeszcze inne – rozlatujące się. Z kartonu na samej górze wypadały arkusze z nutami etiud skrzypcowych. Były i skrzypce; leżały na stole w pogiętym, porysowanym futerale, a z ich wyglądu nie można było wywnioskować, czy położono je tam wczoraj czy sto lat temu. Stół zaścielały pożółkłe gazety i puste butelki. Pomiędzy nimi tkwił brązowy pomarszczony kartofel, w którym nawet oczka wygniły. Zaschnięta plama czerwonego wina na podłodze rozsiewała zapach, od którego powietrze stawało się słodkie i ciężkie. Lecz to nie bałagan w pokoju przerażał najbardziej, raczej fakt, że jego przyczyny nie dawało się wyjaśnić w żaden zwykły sposób. Nie chodziło bowiem o przyzwyczajenie, okoliczności czy temperament, tylko o karę i smutek. Trudno mi powiedzieć, skąd to wiedziałem. Ale wiedziałem od razu. Być może dlatego, że sam pragnąłem żyć.
Lustrowałem pokój z owym nerwowym natężeniem inteligencji potrzebnej, gdy mierzy się poziom nieuniknionego i śmiertelnego niebezpieczeństwa: milczące ściany z odległą staromodną parą kochanków uwięzionych w bezkresnym ogrodzie różanym, gapiące się okna, gapiące się na mnie jak wielkie oczy z lodu i ognia, sufit wiszący nisko jak chmury, z których niekiedy przemawiał szatan, i którego wrogość nieudolnie skrywała żółta żarówka opadająca pośrodku niczym nieokreślony organ płciowy dotknięty chorobą. Pod tą tępą strzałą, owym rozgniecionym kwiatem światła, mieszkał lęk wypełniający duszę Giovanniego. Zrozumiałem nagle, dlaczego Giovanni mnie pożądał i dlaczego sprowadził mnie do swej ostatecznej kryjówki. Moim zadaniem było zniszczyć to wnętrze i stworzyć Giovanniemu nowe, lepsze życie. To życie mogłoby być tylko moim własnym i musiałoby stać się składnikiem tego pokoju, zanim odmieniłoby los Giovanniego.
Przeczytaj też: Stonewall. Miejsce, gdzie wszystko się zaczęło
Ponieważ powody, które mnie tu sprowadziły, były tak zagmatwane, tak niewiele mające wspólnego z jego marzeniami i pragnieniami i tak głęboko zakorzenione w mojej własnej desperacji, początkowo udawałem przed sobą, że sprawia mi przyjemność rola gosposi, gdy Giovanni szedł do pracy. Wyniosłem papierzyska i butelki, cały ten nagromadzony śmietnik, posortowałem zawartość niezliczonych pudeł i walizek i próbowałem zaprowadzić porządek. Ale nie jestem przecież gosposią – mężczyźni nigdy nie potrafią być gosposiami. Przyjemność zaś nie była prawdziwa i szczera, mimo że Giovanni uśmiechał się swym pokornym, dziękczynnym uśmiechem i dawał mi w każdy możliwy sposób do zrozumienia, jak to cudownie, że z nim jestem i ze swoim uczuciem i inwencją stoję pomiędzy nim a ciemnością. Każdego dnia usiłował mi udowodnić, jak się zmienił, jak zmieniła go miłość, jak pracuje, śpiewa i jaki jest do mnie przywiązany.
Zrozumiałem nagle, dlaczego Giovanni mnie pożądał i dlaczego sprowadził mnie do swej ostatecznej kryjówki. Moim zadaniem było zniszczyć to wnętrze i stworzyć Giovanniemu nowe, lepsze życie.
Znajdowałem się w stanie strasznego zamętu. Czasami myślałem: to w końcu jest twoje życie. Przestań je zwalczać. Przestań walczyć. Albo też: jestem przecież szczęśliwy. On mnie kocha. Nic złego nie może mi się przydarzyć. Nieraz, gdy go przy mnie nie było, postanawiałem, że już nigdy nie pozwolę mu się dotknąć. A gdy ponownie mnie dotykał, myślałem: to nie ma żadnego znaczenia, to tylko ciało, zaraz będzie po wszystkim. Gdy już było po wszystkim, leżałem w ciemnościach, nasłuchiwałem jego oddechu i marzyłem o dłoniach Giovanniego lub kogoś innego, o dłoniach, w których drzemie siła, mogąca mnie zetrzeć na proch i na nowo ukształtować.
przełożył Andrzej Selerowicz
Fragment pochodzi z książki Mój Giovanni Jamesa Baldwina, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Karakter 17 kwietnia 2024 roku. Książkę można zamówić tutaj.