Smak żelaza zapach soli
Piecze lód na każdej skroni
Pogubionych renów stada
Tylko północ im się nada
Biera ściszył telewizor brązowym od snusu palcem i popatrzył na pożółkły sufit.
Co to za hałasy? Nad jego głową coś dudniło i skrobało, nie umiał z niczym powiązać tych odgłosów. Odkrycie, jakiego dokonał w śmietniku, nie dawało mu spokoju i nie wiedział, czy ma winić za to jakieś licho czy żonę; oboje byli zdolni do takich wybryków i podobnego draństwa.
Tego hałasu nic jednak nie wyjaśniało. Czyżby maczali w tym palce niewidzialni? Czy starali się właśnie dostać do ich domu od góry? Co on, do diaska, ma począć?
Na poddaszu znajdowała się wprawdzie pewna istota, ale wyłącznie ona jedna odpowiadała za cały hałas, który się zrobił przy okazji sprzątania.
Masz przed sobą otwarty tekst, który udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio. Wykup prenumeratę lub dostęp online.
Máriddja zatkała sobie dziurki w nosie wacikami z ligniny, żeby nie wdychać kurzu i bakterii, a w takt rosnącej przy włazie na stryszek hałdy śmieci na wszelki wypadek pluła przez ramię i mamrotała: „Ale boste!”, żeby odpędzić choroby i wszelkie inne nieszczęścia, które czaiły się pośród gratów.
Duża popsuta drewniana akkja, którą niegdyś podczepiano do renifera jucznego, została wyciągnięta z kąta i stała teraz w blasku wpadającego przez okno światła. Máriddja wyciągnęła z nosa waciki, żeby poczuć zapach starej skóry w sankach. „Wy-marsz”, pomyślała i przejechała dłonią po pokrytym szramami drewnie. Pachniało to wymarszem i przymusem. Rzemienie zdawały się wysuszone i kruche pod linią życia na jej dłoni. Popękane. Jak więzy rodzinne po dalekiej przeprowadzce, której doświadczyła rodzina Biery, wtedy, w dawnych czasach.
W zasadzie szkoda wyrzucać taki skarb, ale komu dziś co po nim? Nie da się z niego nawet rozpalić ogniska, żeby zagotować kawę, stwierdziła w pełni racjonalnie, choć z pewnym przygnębieniem Máriddja.
Nie było nikogo, komu mogliby zostawić w spadku rodzinne pamiątki, tak wyszło.
Ona i Biera będą mieli tylko siebie przez te ostatnie lata. Nie doczekali się dzieci ani wnuków, do których mogliby się zwrócić.
Nie mieli nikogo.
Tradycyjnie starzenie się u Saamów nie było wcale wysłużone i niechciane. Starzy byli potrzebni bardziej niż kiedykolwiek dotąd: przekazywali wiedzę i doświadczenia zbierane przez całe życie. W saamskiej wspólnocie, inaczej niż w dużych społecznościach, traktowano starszyznę nie jako wraki, które zostawiano na brzegu. Starzy byli tu solidnymi okrętami niosącymi rodzinę dalej. Troskliwie o nich dbano, żeby jak najdłużej cieszyć się ich obecnością.
Tradycyjnie starzenie się u Saamów nie było wcale wysłużone i niechciane. Starzy byli potrzebni bardziej niż kiedykolwiek dotąd: przekazywali wiedzę i doświadczenia zbierane przez całe życie.
Tolerowano krzywe palce – gotowały kawę i wycierały zasmarkane nosy kolejnym pokoleniom. Mogły dalej robić to, co były w stanie, i snuć opowieści. Korzystano z wiedzy i obecności starych ludzi. Máriddja często myślała, że to dlatego wielu Saamów dożywało sędziwych lat. Byli łącznikiem między przeszłością a teraźniejszością, ich opowieści stanowiły łono całego rodu, stale obecni, kształtowali dalszy ciąg jego historii. Wiązało się to, oczywiście, z koniecznością, żeby istniał ktoś jeszcze i był jakiś ciąg dalszy. Żeby chociaż jedna gałąź na drzewie genealogicznym pozostała żywa i żeby znaleźli się młodzi, zdrowi ludzie, u których można by się starzeć.
Máriddja z trudem odpędziła od siebie ponure myśli i przesunęła starą akkję do włazu. Ominęła czarny worek z wełną izolacyjną, po czym cofnęła się i wzięła się pod boki. Wyprostowana rozejrzała się pod niezbyt wysokim dachem.
Na drągach pod nisko zawieszonymi krokwiami wisiały eleganckie kaftany rodziców. Ich błękit wyblakł od światła wpadającego przez okno, Máriddja ostrożnie strzepała kurz, podczas gdy smutek coraz mocniej ściskał jej serce.
Nikt nie włoży już tych kaftanów i nie okręci ich utkanymi tasiemkami. Pięknie haftowane cynowymi drucikami kołnierzyki nie ozdobią niczyjej szyi.
Te wszystkie opowieści, zwyczaje, wspomnienia i ich rodowody trafią z nimi do ziemi, złożone do grobu w miejscu, gdzie kiedyś żyli. I gdzie żyła też Máriddja – była już bardzo starą kobietą – znajdującą się o krok od własnej śmierci, czy się jej to podobało, czy nie. Ród Skájdde skończy się właśnie na niej.
Przodkowie Máriddji pochodzili ze starego rodu, który wyrósł z saamskiej ziemi w okolicach Luleå̊, tym się różnili od rodziny Biery, którą siłą posłano na południe. To jej ieddne i áhttje przyjęli obcych z reniferami, kiedy ci zostali tutaj przesiedleni.
„To nie mogło być dla nich łatwe, ani dla nich, ani dla nas”, myślała. Doszło do rozłamu, gdy przesiedleńców zmuszono do koegzystencji z innymi Saamami na terenach, na których tradycyjnie mieszkała jej rodzina. Ludzie mieli odmienne zwyczaje, inaczej zajmowali się reniferami, ale mimo wszystko należeli do jednego ludu. Tylko o tym zapomnieli w związku z wytyczonymi na południu granicami i wydanymi zarządzeniami.
Máriddja zacisnęła usta, gdy dotarło do niej, jak niesprawiedliwie potraktowano jej lud. Nie była to rzecz, o której lubiłaby mówić lub o której choćby chętnie myślała. Decyzje spisane na kartce opatrzonej państwową pieczęcią były tutaj dla ludzi czymś więcej niż tylko słowami: trwale zmieniły ich los. I to pomimo tego, że nie potrafili ani przeczytać tych zarządzeń, ani tym bardziej na nie odpowiedzieć. Zmieniły wszystko i nikt tutaj nawet nie przypuszczał, że te cienkie kartki będą w mocy rozerwać ziemię na strzępy.
Jej wybór męża nie spotkał się początkowo z ciepłym przyjęciem. Zgodnie z tradycją Biera zabiegał o jej względy i błogosławieństwo przyszłych teściów. Matka i ojciec Máriddji byli jednak dobrymi ludźmi, pod krzykliwym północnosaamskim kaftanem dostrzegli człowieka i wkrótce wyrazili zgodę na ślub, stawiając imbryk z kawą nad ogniem.
Ale we wspólnocie gadano, mówiono, że dziewczyna Skájddego zbratała się z czerwonym pomponem. Niechęć i podejrzliwość rosły wokół jak trujące grzyby po deszczu, a jej rodzicom przyszło się nasłuchać tego i owego. Nie, jej i Bierze z początku wcale nie było łatwo. Wrogość wbiła się grubym klinem między jednostki w grupie, sprawiając, że trudno było im razem pracować w sposób, jakiego wymagało życie. Ale jakoś szło. Nie było może łatwo, ale wysokie mury udało się z czasem rozbić i zastąpić ostrymi jak brzytwa granicami i szerokimi rowami. Przy odrobinie trudu człowiek mógł robić swoje, w żaden sposób mu w tym nie przeszkadzały.
„Może dlatego nasze życie nie zaroiło się od dzieci”, myślała cicho. Bo ziemia pod śniegiem, w której miały wykiełkować ludzkie ziarna, była splamiona tyloma przeciwnościami losu i cierpieniem. Może potomkowie Biery byli w tych stronach równie niemile widziani, co jego rodzice, kiedy tu dotarli?
A może jej ciało było zbyt wyjałowione, żeby zasiać w nim nowe życie.
Máriddja bardziej czuła, niż słyszała niepokój Biery na parterze.
Żeby go uspokoić, zawołała, że to tylko ona hałasuje.
Segreguje, sprząta, wyrzuca.
To, co minione – i dzień jutrzejszy.
To ostatnie powiedziała do siebie, nie było sensu obciążać Biery jej bolączkami, żeby jego umysł pogrążył się w jeszcze większej ciemności.
Za kaftanami rodziców znalazła piękną starą skrzynię tego rodzaju, jaki Saamowie z północy wozili ze sobą w ráidu. Mogła jeszcze dosłyszeć tętent kopyt, szczekanie psów i szuranie akkji po szreni, gdy rozwiązywała zesztywniałe rzemienie, na które była zamknięta drewniana skrzynia, i unosiła jej wieko. Skrzynia stała pośród jej dobytku. Tego, co pozostało, kiedy zabrała chłopca i wyjechała.
Przeczytaj też: Saamowie. Wyrzut sumienia Skandynawii
Nawet gdyby wiedzieli z Bierą, dokąd wysłać ten majątek, to i tak by tego nie zrobili. Pojechaliby tam po prostu i zabrali do domu ją i chłopca. Tutaj, do siebie. Tutaj, gdzie ich miejsce. Oddzieliliby grubą kreską wszystkie szorstkie słowa i pozwolili, żeby życie toczyło się dalej. Tyle rzeczy można było zrobić inaczej, łatwo być mądrym, kiedy minęło już prawie całe życie. Dekady później nadal trzymali rzeczy Risten, nie dali dotąd rady ich przejrzeć. Było to zbyt bolesne, obrażenia po śmiertelnym ciosie, który wszystko zniweczył – zbyt rozległe.
W drewnianej skrzyni leżały niechlujnie wrzucone książki i kartki. Máriddja wzięła notatnik z cienką okładką i go otworzyła. Stronę po stronie wypełniało pismo szwagierki, kolor atramentu przypominał błękit wiosennej rzeki po roztopieniu się ostatniego śniegu.
Przeczytaj też: Saamowie zawołali mnie dawno temu!
Máriddja jęknęła, kiedy się zorientowała, że to pamiętniki, rysunki i duchowe mapy na wskroś nieszczęśliwej i złamanej młodej kobiety. Pogwałcenie tajemnic drugiej osoby to niegodziwość, o c z y w i ś c i e coś takiego nie przyszłoby Máriddji nawet do głowy. Kiedy jednak sama się utwierdziła w tym przekonaniu, przesunęła energicznie skrzynkę, żeby móc ją później lub – kiedy się nad tym zastanowiła – dość rychło znieść na dół.
Może nadeszła pora na jakieś zakończenie. Może czas zapomnieć i przebaczyć także i jej – Risten.
A jeśli Bóg pozwoli, to może nawet samej sobie. Z tego choćby powodu, że i tak nie mają przed sobą żadnej przyszłości: pozostało im tylko ciepło niegdyś przeżytych dni.
Przełożyła Agata Teperek
25 sierpnia, podczas tegorocznej edycji festiwalu Literacki Sopot, odbędzie się spotkanie z Tiną Harnesk i Anną Dudzińską, autorką naszego audioserialu Saamowie. Wyrzut sumienia Skandynawii. Dowiedz się więcej.
Fragment pochodzi z książki Ludzie, którzy sieją w śniegu Tiny Harnesk, która ukaże się 7 sierpnia 2024 roku nakładem Wydawnictwa Marginesy. Książkę można zamówić tutaj.
Przedpremierowy odsłuch fragmentu odcinka audioserialu Saamowie. Wyrzut sumienia Skandynawii, którego autorką jest Anna Dudzińska oraz premiera książki Tiny Harnesk Ludzie, którzy sieją w śniegu (tł. Agata Teperek, wyd. Marginesy) odbędą się 25 sierpnia 2024 roku o 18:00 w ramach festiwalu Literacki Sopot