Cztery lata temu odbył się pogrzeb Mero. To był bardzo zimny i ponury lutowy dzień. Nie zauważyłem zniszczonego drogowskazu na cmentarz Grunewald Forst, więc trochę potrwało, zanim odnalazłem leśną drogę. W pewnym momencie spomiędzy buków, brzóz i świerków wyłoniły się łukowate wejście na cmentarz, niski mur i niemal nagi bukowy żywopłot. Na drewnianej bramie znajdowała się tabliczka z napisem „Uwaga! Dziki!”, za nią widać było malutki budynek administracyjny, omszałe kamienne ławeczki, plastikowe konewki, a z oddali dobiegał szum ulicy. Świeżo wykopany grób był malutki i skryty w cieniu drzew. Zjawiłem się nieco za późno, staliśmy tam we troje: celebrant pogrzebowy, jakaś kobieta, której nie znałem, i ja.
Masz przed sobą otwarty tekst, który udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio. Wykup prenumeratę lub dostęp online.
Kilkaset metrów dalej Hawela delikatnie zakręca. To właśnie w tym miejscu w XIX i XX wieku w zarośla przy brzegu czasami zaplątywały się zwłoki niesione prądem rzeki. Byli to ludzie, którzy nie wiedzieli, co ze sobą począć, i szli do wody, jak to się wówczas mówiło. Kościoły nie chciały grzebać samobójców na swoich cmentarzach, odebranie sobie życia uznawano bowiem za grzech. Bóg daje ludziom życie i tylko on może im je odebrać, ich życie należy do niego. A ponieważ samobójca już nie poczuje skruchy, jego grzech – najcięższy z możliwych – nie zostanie mu wybaczony. Tacy ludzie byli straceni po wsze czasy i odmawiano im pochówku w poświęconej ziemi.
Jednak gdzieś musiano grzebać topielców, a ponieważ Kościół odmówił pomocy, problem spadał na zarządcę lasu, przez który płynęła rzeka. Postanowiono, że zmarli będą chowani na pobliskiej polanie. Wieść się rozeszła i z biegiem czasu grzebano tam coraz więcej osób, które odebrały sobie życie. Wiele nagrobków stojących pomiędzy krzewami jałowca, rododendronami i cyprysami nie było opatrzonych żadnymi nazwiskami, jedynie informacją „nieznana kobieta” albo „nieznany mężczyzna”, a czasami, gdy ciało zbyt długo leżało w wodzie i nie dało się zidentyfikować płci albo znaleziono jedynie głowę czy nogę, umieszczano po prostu napis: „nieznana osoba”.
Na polanie stały drewniane krzyże bez inskrypcji i bizantyjskie krzyże z nazwiskami zapisanymi cyrylicą postawione zrozpaczonym Rosjanom, którzy pomiędzy 1917 a 1918 rokiem odebrali sobie życie z powodu zwycięstwa rewolucji w swojej ojczyźnie. A ponieważ berlińczycy nie mogli się powstrzymać i musieli wymyślić nowe określenia także dla tego miejsca, nazywali je „cmentarzem samobójców” albo „cmentarzem bezimiennych”.
Celebrant złapał za dwa sznurki przymocowane do urny i spuścił ją do zamarzniętej na kamień ziemi.
– Dokąd panią podwieźć? – zapytałem, podczas gdy auto powoli się nagrzewało.
– Mieszkam w hotelu Ritz-Carlton przy placu Poczdamskim – odpowiedziała – ale może mnie pan wysadzić na postoju taksówek.
– Będę mijał ten hotel po drodze. Odwiozę panią.
– Dziękuję – odparła i znów zamilkliśmy.
Pojechaliśmy z powrotem do miasta szeroką Bismarckstraße wiodącą do placu Ernsta Reutera.
– Tyle się tu zmieniło – powiedziała po jakimś czasie.
– Kiedy była pani ostatnio w Berlinie?
– Dwadzieścia osiem lat temu. Proszę mi powiedzieć, skąd znał pan Mero?
– W zasadzie prawie go nie znałem – odparłem.
Dwadzieścia lat temu mieszkałem na Kreuzbergu. Po przeprowadzce do Steglitz Jurek Becker oddał mi do dyspozycji swoje stare mieszkanie w kompleksie mieszkaniowym Riehmers Hofgarten. Niedaleko znajdowało się kino, które należało do Mero. W tamtym czasie bardzo dużo pracowałem i przeważnie późno wychodziłem z kancelarii. Ostatni seans rozpoczynał się o północy i często się na niego wybierałem, bo nie mogłem spać. Prawie zawsze byłem jedynym widzem. Czasami po projekcji Mero i ja spędzaliśmy razem trochę czasu. Oprócz kina miał jeszcze znajdujący się tuż obok nieduży bar.
Rozmawialiśmy o filmach, książkach i jego życiu. Potrafił świetnie opowiadać. Mero urodził się w 1950 roku, pochodził z Algierii. Kiedy był dzieckiem, podczas wojny algierskiej trafiony odłamkiem granatu stracił prawe oko, zdaje się, że później wyjechał do Francji, gdzie dopuścił się jakichś przestępstw, a potem przez kilka lat służył w Legii Cudzoziemskiej. Pod koniec lat 70. sprowadził się do Berlina. Kupił kino oraz budynek, w którym znajdował się bar. Nieruchomości w Berlinie były wówczas bardzo tanie. Interes z kinem i barem szedł kiepsko, więc w końcu zamknął jedno i drugie. Straciliśmy kontakt. Między innymi dlatego, że przeprowadziłem się do Charlottenburga.
– Mero był dla mnie jak ojciec – powiedziała kobieta. – Ojciec zastępczy. Nie, właściwie to wcale nim nie był. Nie wiem, jak go określić. Dlaczego przyjechał pan na pogrzeb, skoro prawie go pan nie znał?
– Czy nazywa się pani Christiane Kramer? – zapytałem.
– Tak – spojrzała na mnie zaskoczona. – Skąd pan wie?
– Z jego testamentu. Wskazał panią jako jedyną spadkobierczynię – odparłem. Musiałem uważać na ruch uliczny, nie widziałem jej reakcji. – Jeśli poda mi pani swój adres, dalsze kwestie możemy uregulować pisemnie.
Przeczytaj też: Kłamstwa o mojej matce
Podjechaliśmy pod hotel. Kobieta powiedziała, że wolałaby załatwić sprawę od razu. Wysiedliśmy i udaliśmy się do lobby hotelowego znajdującego się za wielkimi schodami.
Opowiedziałem jej, co się wydarzyło. Trzy tygodnie wcześniej zadzwonił do mnie pewien notariusz, którego dobrze znałem. Zakomunikował, że wiele lat temu sporządzał testament Mero, a ja miałem być jego wykonawcą. Mero miał wówczas powiedzieć, że bardzo mu zależy na tym, abym to ja się tym zajął. Umówiłem się z notariuszem na obiad i pokazał mi ten testament. Oczywiście nigdy nie podejmuję się takich spraw, nie znam się na prawie spadkowym i nie chcę brać na siebie tego rodzaju obowiązków. Ale notariusz stwierdził, że na razie chodzi tylko o odnalezienie spadkobierczyni. Obiecał, że wszystkim innym zajmie się on, ja miałem nie zaprzątać sobie niczym głowy.
W testamencie zapisano, że jeśli nie uda się znaleźć spadkobierczyni, cały majątek ma zostać sprzedany, a dochód przekazany instytucji pożytku publicznego. Moje zadanie miało polegać jedynie na wybraniu porządnej fundacji. Notariusz zapewnił, że zajmie się także sprzedażą nieruchomości. Powiedziałem mu, że się zastanowię, i dlatego przyjechałem na pogrzeb.
– A więc to ja dziedziczę po Mero? – zapytała.
– Tak jest zapisane w jego testamencie. Zdaje się, że nie miał żadnych krewnych.
– Jak duży jest spadek?
– Nie mam pojęcia.
– Mniej więcej?
– Cóż, był właścicielem dwóch nieruchomości, to znaczy kina, w którym teraz mieści się supermarket, oraz budynku z barem i pięcioma dużymi mieszkaniami na piętrach. Notariusz powiedział, że w ostatnich latach ceny na Kreuzbergu znacznie wzrosły. Twierdzi, że wartość tych nieruchomości wynosi łącznie od ośmiu do dziesięciu milionów euro. Na koncie bankowym Mero pozostało niewiele pieniędzy, ale nie wiem, ile dokładnie. Więcej nie mogę na ten temat powiedzieć. Musi pani porozmawiać z notariuszem.
– Dziesięć milionów euro. To dużo pieniędzy – stwierdziła.
– Tak, chyba tak.
Christiane Kramer nie patrzyła na mnie. Wyciągnęła z torebki paszport i położyła go przede mną na stole.
– Na pewno musi pan sprawdzić, czy to ja, a nie jakaś oszustka.
– Zrobi to notariusz albo sąd podczas rozprawy spadkowej. Ja się nawet jeszcze nie zgodziłem wziąć na siebie roli wykonawcy testamentu. W tej chwili nie ma też takiej potrzeby. Niech pani sama porozmawia z notariuszem.
Położyłem na stole swoją wizytówkę. Wzięła ją i pobieżnie obejrzała. W tej kobiecie było coś dziwnego. Wydawała się chłodna, a równocześnie niepewna.
– Nie chcę tych pieniędzy – oznajmiła.
– Oczywiście, jeśli pani sobie tego życzy, może pani odmówić przyjęcia spadku. Proszę się w takim razie w spokoju zastanowić, do kogo powinny trafić te pieniądze.
– Do dzieci – odpowiedziała szybko.
– Do dzieci?
– Do SOS Wioski Dziecięce albo podobnej instytucji. To stowarzyszenie chyba jeszcze istnieje, prawda?
– Wydaje mi się, że tak.
Spojrzała na płótno wiszące z tyłu w lobby. Ciemny obraz przedstawiał powierzchnię Księżyca.
– Czy uważa pan, że sprawiedliwość istnieje? – zapytała.
– Co ma pani na myśli?
– Sprawiedliwość. Karma. Źli ludzie zostaną ukarani, dobrzy zwyciężą i tak dalej.
– Obawiam się, że takie przekonanie to dziecięca naiwność.
– Zgadza się – przyznała. – A mimo to zawdzięczam Mero wszystko.
– Był miłym człowiekiem – powiedziałem.
– Nie, on nie był miłym człowiekiem.
Jej matka była narkomanką, swojego ojca Christiane Kramer nie znała. W wieku dwóch lat trafiła do sierocińca. Miała dziesięć lat, kiedy zgwałciło ją dwóch chłopaków – piętnastolatek i szesnastolatek. Jako trzynastolatka miała już na koncie mnóstwo włamań, dystrybuowała narkotyki i widziała śmierć człowieka. Jeszcze rok i osiągnęłaby wiek, w którym zaczęłaby podlegać odpowiedzialności karnej. Początkowo sędziowie kilka razy by ją upomnieli, potem zasądzali wyroki w zawieszeniu, a na koniec wsadzili do zakładu poprawczego. Stałaby się tak zwaną nałogową recydywistką, jak się to określa w sprawach karnych: areszt, zwolnienie, czyn karalny i tak w kółko, przez całe życie. Jej przyszłość wydawała się przesądzona. Ale wtedy poznała Mero, właściciela kina.
To było ostatnie kino w dzielnicy. Znajdowały się w nim cztery loże, fotele były wysiedziane, czerwony materiał na ścianach się marszczył, a w powietrzu unosił się zapach kurzu i starej tapicerki. Po jednym z włamań Christiane wpadła do środka i schowała się na widowni. Nagle stanął przed nią Mero. Na twarzy i na rękach miał plamy wątrobowe, a jego zęby kolorem przypominały kość słoniową. Christiane zerwała się z miejsca i rzuciła się na niego, ale Mero złapał ją za pięść i wykręcił jej ramię. Prawie przy tym nie drgnął i użył tylko jednej ręki.
– Nie, młoda damo, nic z tego – powiedział i uśmiechnął się. Puścił ją, a ona opadła na fotel. – Zostań tu.
Była tak zaskoczona, że zrobiła, co kazał.
– Nazywam się Mero.
Mężczyzna wydawał się nie oczekiwać odpowiedzi.
– Chcesz coś do jedzenia? Ugotowałem spaghetti. Mogę cię poczęstować. Nie masz się czego bać, nie interesują mnie dziewczynki, jeśli się tego obawiasz. Przyniosę drugi talerz.
Od dwóch dni Christiane nie jadła nic porządnego. Poza tym mężczyzna zaimponował jej tym, w jaki sposób chwycił za jej pięść, oraz spokojem, który przy tym zachował.
Mero poszedł do sąsiedniego pomieszczenia i wrócił z drugim talerzem spaghetti z sosem pomidorowym. Wzięła od niego naczynie. Mero usiadł ze swoją porcją dwa fotele dalej i zaczął jeść.
– A teraz bądź cicho – polecił, chociaż Christiane nic nie powiedziała. – Chcę zobaczyć ten film. To bardzo dobry film. Możesz tu zostać, ale musisz być cicho.
Byli sami na sali, jedli makaron i oglądali Złodziei rowerów Vittoria De Siki. Od wielu lat Mero w każde popołudnie o piętnastej wyświetlał właśnie ten obraz. Christiane widziała go później jeszcze mnóstwo razy, ale nigdy nie zapomniała tego pierwszego seansu. Kiedy film się skończył, Mero powiedział jej, że może wrócić następnego dnia, znów da jej coś do zjedzenia. Od tego czasu Christiane przychodziła do kina codziennie. Najpierw jeszcze dwa razy widziała Złodziei rowerów, potem zaczęła zjawiać się wieczorami, żeby obejrzeć coś innego.
Początkowo nie zwracała uwagi na fabułę ani aktorów, interesowały ją wnętrza i obce miejsca, o których nigdy nie słyszała. W sierocińcu, w którym dorastała, telewizor był włączony cały czas, ale nikt nie potrafił się skupić na żadnym programie. Tu, na ciemnej sali kinowej, oglądała obrazy, których nie znała. Zaczęła podróżować w filmach, żyła cudzym życiem, a kiedy czegoś nie rozumiała, Mero jej to wyjaśniał. Przez cały dzień cieszyła się na wieczorny seans, talerz makaronu albo ryżu i na to, że Mero z nią porozmawia. Był pierwszym człowiekiem, który na nią nie krzyczał ani jej nie przepędzał, lecz pytał o jej zdanie i wrażenia. Początkowo czuła się skrępowana i z trudem przychodziło jej mówienie tego, co myśli, z czasem jednak nauczyła się nowych słów i nabrała pewności siebie.
– Jesteś inteligentniejsza niż większość dziewczynek w twoim wieku. Powinnaś pójść do szkoły – stwierdził Mero po czterech miesiącach.
Wyśmiała go.
Dwa dni później przedstawił jej starszą kobietę, emerytowaną nauczycielkę mieszkającą w tej samej dzielnicy. Kobieta rozmawiała z dziewczynką długo i z powagą. Dopiero po latach Christiane zrozumiała, że Mero ją wówczas uratował. Nauczycielka zadbała o to, żeby jego podopieczna zaczęła chodzić do szkoły. Mero uznał, że przydałby mu się ktoś do kontroli biletów i wskazywania miejsc na sali, choć nie było to prawdą, bo do kina prawie nikt nie przychodził. Wypłacał jej niewielkie wynagrodzenie, a przede wszystkim pozwolił zamieszkać w pokoju nad kinem. Pomieszczenie było malutkie, ale na dwóch ścianach i w łazience Mero powiesił lustra, więc sprawiało wrażenie większego. Christiane się wprowadziła i po raz pierwszy w życiu miała łazienkę, łóżko oraz szafę tylko dla siebie. Za pierwsze zarobione pieniądze kupiła nowe buty sportowe i ubrania. Nauczycielka podarowała jej parkę na chłodną berlińską zimę.
Przeczytaj też: Nie tylko Goethe i Mann. Dlaczego nie czytamy niemieckiej literatury?
Codziennie po szkole Mero odrabiał z Christiane prace domowe. Był surowy, ale cierpliwy i spokojny. Potem wychodzili na dziedziniec za kinem i przez godzinę prezentował jej to, czego nauczył się w Legii Cudzoziemskiej i w ciągu swojego ciężkiego życia. Pokazywał jej, jak bronić się podczas ulicznej bójki, jak używać w tym celu butelek, długopisów, noży i krzeseł, jak skrzywdzić i zabić przeciwnika, a także tego, gdzie znajdują się jej fizyczne granice. Popołudniami przed pierwszym seansem Christiane brała podręczniki i zajmowała miejsce za kasą, a gdy zjawiali się widzowie, sprzedawała im bilety oraz napoje. Przed ostatnim pokazem zasiadali z Mero w kinowych fotelach i jedli kolację. Mężczyzna opowiadał jej o dzieciństwie spędzonym w Algierii, o Kasbie i mnóstwie wąskich uliczek, o Promenade des Sablettes ze stojącymi wzdłuż niej białymi domami i o morzu. To była najlepsza chwila jej dnia.
Początkowo Christiane miała trudności w szkole, ale z czasem nauka przychodziła jej coraz łatwiej. Ze szkoły głównej przeniosła się do realnej, a na koniec do liceum. Odkąd skończyła czternaście lat, Mero rozmawiał z nią już wyłącznie po francusku, a gdy miała piętnaście, nauczył ją arabskiego i tamazight, języka algierskich Berberów. Rok później zaprosiła do siebie swojego pierwszego chłopaka, sympatycznego kolegę ze szkoły. Trochę się bała przedstawić go Mero, ale mężczyzna był dla niego miły. Swojego drugiego chłopaka też poznała w szkole, byli parą dwa lata.
Z okazji osiemnastych urodzin Mero wysłał Christiane na kurs na prawo jazdy, a kiedy zdała maturę, przyszedł na rozdanie świadectw ubrany w granatowy garnitur, który dla niego wybrała. W butonierce miał czerwony goździk, pocałował ją w policzek i podarował jej naszyjnik z pasiastym malachitem.
Przeczytaj też: Dżiny
Tamtego wieczoru Christiane wybrała się na bal maturalny. Wróciła o czwartej w nocy, pijana i szczęśliwa. Chciała się wykąpać, rozebrała się w łazience, potknęła o kant brodzika i chwyciła za słuchawkę prysznicową. Drążek wypadł z mocowania, z impetem uderzył w lustro i je stłukł. Dziewczynie nic się nie stało, wstała i mgnieniu oka wytrzeźwiała. Za rozbitym lustrem zobaczyła ciemny korytarz i wielką kamerę. Owinęła się ręcznikiem i ostrożnie wyciągnęła z ramy kawałki szkła – półprzepuszczalnego lustra weneckiego – żeby móc przedostać się na drugą stronę. Szła ciemnym przejściem okalającym cały jej pokój. Za lustrzanymi ścianami zamontowano kamery. Korytarz prowadził do pomieszczenia bez okien. Stał w nim stół, na którym znajdowało się osiem magnetowidów i dwa telewizory, czarne plastikowe etui na kasety wideo, kartony oraz przybory do pakowania. W kącie leżały zaadresowane paczki, które najwyraźniej czekały na wysyłkę do klientów.
Christiane wzięła do ręki jedną z kaset, włożyła ją do odtwarzacza i przycisnęła guzik start. Zobaczyła nagrania przedstawiające ją nagą pod prysznicem, w pokoju i w łóżku, a przede wszystkim z jej chłopakiem, wszystko było zmontowane w półprofesjonalny sposób. Wyłączyła wideo i siedziała przed ciemnym ekranem. Potem zauważyła strome kręcone schody. Prowadziły na parter, na końcu znajdowały się zamknięte drzwi. Od początku była przekonana, że mieściło się za nimi nieczynne biuro dozorcy.
Christiane wróciła do pokoju, usiadła na łóżku i zastanowiła się, co robić. Po chwili spakowała swoje rzeczy do trzech dużych worków na śmieci, po czym ściągnęła je na dół po schodach do biura kina. Otworzyła sejf, włożyła pieniądze do jednego z worków – było tego około dwadzieścia osiem tysięcy euro, całe oszczędności Mero – i zabrała z biurka kluczyki do starego peugeota 505. Wyszła na ulicę, wsadziła rzeczy do bagażnika i odjechała.
Był niedzielny poranek, dochodziła szósta. Ulice świeciły pustkami, mur berliński upadł rok wcześniej, więc mogła bez przeszkód wyjechać z miasta. Przed Hanowerem zjechała z autostrady, opuściła oparcie fotela i spała przez dwie godziny. Potem poszła do restauracji i stojąc przy wysokim stoliku, wypiła kawę i zjadła dwa batoniki czekoladowe. Kupiła mapę autostrad i wytyczyła trasę. Jedenaście godzin później dotarła do Paryża. Zatrzymała się w pensjonacie na obrzeżach miasta, położyła się na łóżku w ubraniach i spała bardzo długo.
W kolejnych tygodniach pracowała na Marché de Rungis. Wynajęła malutkie mieszkanie w pobliżu i codziennie spędzała piętnaście godzin na największym na świecie targu ze świeżą żywnością: pakowała towary, sprzedawała, prowadziła wózki widłowe. Rozmawiała po francusku, arabsku i niemiecku, handlarze lubili jej otwarty, a zarazem stanowczy sposób bycia, a kiedy jeden z kierowców się rozchorował, po raz pierwszy pojechała do Tuluzy z dostawą owoców i warzyw.
Po roku dostała stałą pracę u jednego z przewoźników, a po dwóch kolejnych kupiła swój pierwszy mały samochód chłodnię. W Rungis działały ogromne firmy transportowe, więc nowicjuszka nie miała prawie żadnych szans. Mimo to Christiane postawiła na uprzejmość i szczodrość, choć ledwie było ją na nie stać. Starania przyniosły efekt. Po kolejnym roku miała już cztery ciężarówki chłodnie. Zatrudniała wyłącznie kobiety, co podobało się mężczyznom na targu.
Więcej opowiadań niemieckich autorów i autorek znajdziesz na: magazynpismo.pl/literatura-niemiecka
Ciężko pracowała. O udziały w rynku toczono brutalne walki, co rusz zdarzały się przypadki pobicia kobiet kierujących ciężarówkami, przebijania opon czy kradzieży samochodów. Jednak kiedy po dwudziestu pięciu latach Christiane sprzedała firmę swojemu największemu konkurentowi, miała prawie czterysta ciężarówek chłodni, które zaopatrywały szesnaście europejskich krajów.
W wieku dwudziestu czterech lat Christiane urodziła córkę, związek z ojcem dziecka nie utrzymał się długo. Dziewczyna miała teraz dwadzieścia dwa lata i studiowała na Sorbonie. Christiane kupiła mieszkanie w 16. dzielnicy, rozsądnie inwestowała pieniądze i w zasadzie mogłaby już nigdy nie pracować. Utrzymywała kontakt jedynie z niegdysiejszą nauczycielką z Kreuzberga. Kobiety dzwoniły do siebie raz do roku i to właśnie od niej dowiedziała się o śmierci i pogrzebie Mero.
– Czy spotkała się z nim pani ponownie? – zapytałem.
– Nie, nigdy. Nie potrafiłabym. Przez pierwsze lata przepełniała mnie ogromna wściekłość. Chciałam, żeby cierpiał. Kiedy się dorasta na ulicy, a potem pracuje na targu w Rungis, zna się wielu ludzi. Miałam możliwości.
– Wyobrażam sobie – odpowiedziałem.
– Przez wiele tygodni i miesięcy zastanawiałam się, co zrobić. Z jednej strony wszystkiego nauczyłam się od Mero. Gdyby nie on, stoczyłabym się i wylądowała w rynsztoku. Nie, nie wylądowałabym, przecież ja stamtąd przyszłam. Był pierwszym człowiekiem, dla którego coś znaczyłam i który dał mi poczucie, że jestem cokolwiek warta. Nauczył mnie, że jeśli tylko będę chciała, mogę osiągnąć wszystko. Moje ambicje, pracowitość, nieustępliwość, sukces –zawdzięczam jemu. Z drugiej strony filmy pornograficzne. Mero był świnią i zarazem dobrym człowiekiem.
– Chyba wszyscy tacy trochę jesteśmy – stwierdziłem.
– Nie chciałam zabijać Mero, choć wówczas bez problemu by mi się to udało. Ale nie mogłam pozwolić na to, żeby żył dalej jakby nigdy nic. W niektórych krajach arabskich karą za występek jest pozbawienie człowieka wzroku. Za pomocą pipety wpuszcza się do oczu kilka kropel kwasu siarkowego a ten wżera się coraz głębiej. Dochodzi do uszkodzenia naczyń krwionośnych, rogówka mętnieje, poszkodowany ślepnie. Sprawia to niewyobrażalny ból, a zmian nie da się cofnąć operacyjnie. Mimo to człowiek nie umiera – albo umiera dopiero po wielu latach, w następstwie użycia zbyt dużej ilości kwasu. A więc oko za oko, jak napisano w Biblii.
– Potworna kara.
– Mero zobaczył coś, czego nie powinien widzieć – odpowiedziała.
– Ubolewa pani z powodu jego śmierci?
– Nie, mam wyrzuty sumienia. Nie rozumiem tego.
– Wydaje mi się, że to jedno i to samo – odparłem.
Spojrzała na ciemny obraz Księżyca z tyłu w lobby.
– Nie do końca. W każdym razie nie chcę jego pieniędzy. Sama zarobiłam ich wystarczająco dużo. Porozmawiam z notariuszem. Niech wszystko sprzeda, a dochód przekaże na sierocińce.
– Tak, proszę tak zrobić. Niech pani do niego zadzwoni. Wydaje mi się, że tak będzie najlepiej.
– Bardzo dziękuję za poświęcony czas. Proszę mi wysłać rachunek, dobrze?
– Nie – odpowiedziałem. – Ja nawet nie mam pełnomocnictwa.
Wstałem, wziąłem płaszcz z jednego z foteli, a ona przez stół podała mi mój szal. Miała twarz starej kobiety, jedynie oczy wydawały się młode.
– Wysłałam kogoś – powiedziała półgłosem.
– O czym pani mówi?
Jej głos brzmiał tak cicho, że musiałem się do niej nachylić.
– Wiem, że zemsta nie jest dobra. Po fakcie nikt nie czuje się lepiej. Wstydziłam się. Wstydziłam się za niego i za siebie. Dziś bym już tego nie zrobiła. Powinno się odpuszczać takie rzeczy, to najmądrzejsze, co można uczynić.
– Co takiego pani zrobiła?
– Wysłałam kogoś.
– Nie rozumiem – odparłem.
– Mero nie stracił oka w dzieciństwie.
Przełożyła Anna Kierejewska
Opowiadanie Szesnaście w przekładzie Anny Kierejewskiej pochodzi z książki Ferdinanda von Schiracha pt. Nachmittage. © Ferdinand von Schirach, 2022.
Wydano z finansowym wsparciem Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej.