Wersja audio
Półki kameralnych księgarń uginają się od prozy kobiet, które opowiadają o życiu na planecie Patriarchat, czerpiąc pełnymi garściami z własnego tubylczego doświadczenia. Niewątpliwie perspektywy literackie różnicują się płciowo. Jeszcze długo nie będzie widać tej zmiany na listach szkolnych lektur, ale w rankingach książek polecanych przez śmietankę krytyki literackiej ten pluralizm da się już zauważyć. Można się cieszyć. Jest jednak jedno „ale”.
Autorkom coraz trudniej wyjść poza kliszę słusznego oburzenia. Twórczość emancypacyjna wypromowała, a potem zbanalizowała powieść autobiograficzną, parapamiętnikarską i różne formy „życiopisania”. Patrzę na stolik z nowościami w mojej ulubionej księgarni. Na okładkach Maria Peszek „naku*wia zen”, a Jennette McCurdy „cieszy się, że jej mama umarła”.
Branie siebie samej na literacki warsztat stało się atrakcyjną formą terapii grupowej. Każdy sukces i porażkę, podporządkowanie i ucieczkę, lęk i harmonię można rozpisać na rozdziały. Czytelniczki na pewno będą poruszone. Jak nie na dziesiątej stronie, to na trzechsetnej. Liczy się szczerość, a wypracowany styl literacki jest bonusem dodawanym do wybranych tytułów.
Branie siebie samej na literacki warsztat stało się atrakcyjną formą terapii grupowej. Każdy sukces i porażkę, podporządkowanie i ucieczkę, lęk i harmonię można rozpisać na rozdziały.
Na szczęście dobra proza autobiograficzna nie jest jeszcze gatunkiem na wymarciu, a polskie czytelniczki mogą dziś czytać niemal to samo co koleżanki z bardziej wyzwolonych społeczeństw albo nadrabiać zaległości, sięgając po pokryte patyną monumenty myśli feministycznej. Wielu z nich nie można było przeczytać po polsku, zanim do władzy nie doszła antykobieca prawica. W obyczajowy konserwatyzm małe i średnie wydawnictwa skierowały szarżę autorek, ustawiając w jednej linii reprezentantki kilku pokoleń – mimo że mówią innymi głosami i nie zawsze w tej samej sprawie. Między Bernardine Evaristo, Rebeccą Solnit, Roxane Gay czy Melissą Febos a przypominanymi dzisiaj Annie Ernaux, Vivian Gornick albo Joan Didion jest głębokie kulturowe cięcie.
Wymienione autorki dzieli epoka w komunikacji, rozkwit i kompromitacja mediów społecznościowych, globalny przemarsz ruchu #MeToo, konfrontacyjny styl wymierzonej w seksizm i szowinizm cancel culture – kultury unieważniania – i moralny upadek kapitalizmu, który kiedyś dawał narzędzia potrzebne do awansu społecznego.
Starsze pokolenie nie ma kontynuatorek w klasycznym rozumieniu tego słowa. Nie są patronkami żadnej szkoły, która rozwijałaby ich rozpoznawalny styl i pielęgnowała charakterystyczne dla nich napięcie między zabieraniem głosu a …
Aby przeczytać ten artykuł do końca, zaloguj się lub skorzystaj z oferty.
Dostęp do tego materiału mógłby kosztować 8,99 zł. My jednak w tej cenie dajemy Ci miesięczną subskrypcję wszystkich naszych treści. Czytaj i słuchaj do woli. Zostaniesz z nami na dłużej?
Eseje w „Piśmie” powstają dzięki wsparciu Fundacji Jana Michalskiego.