Wersja audio
Zacznij od prostego ćwiczenia. Spróbuj zanurzyć się na chwilę w przeszłości. Poszukaj doświadczenia, które wraca do ciebie jak bumerang i nie daje o sobie zapomnieć. Najlepiej, jeśli wzbudza pozytywne emocje. Może być pozornie nieistotne. Masz to? Skup się. Właśnie budujesz fundament.
Manel nie musiał długo szukać. Od zawsze fascynowała go woda. Szczególnie deszcz, który pojawiał się w ważnych momentach jego życia niczym zapętlony, wybrzmiewający gdzieś w tle soundtrack. Może działa na niego terapeutycznie? Jedno jest pewne: kiedy się pojawia, przynosi spokój. Deszcz, po hiszpańsku la lluvia, jego najlepszy przyjaciel.
Zawsze było mu bliżej do natury niż technologii (ta dla Manela mogłaby w ogóle nie istnieć), ale nic nie nakręca go równie mocno, jak ich połączenie. Nieoczywiste kombinacje wcześniej utrwalał na zdjęciach (fragmenty ludzkiego ciała imitujące wieże Sagrady Famílii, przekwitłe róże wyrastające z metalowych odnóg), aż pewnego dnia uporczywe poszukiwanie hybryd zaowocowało nowym pomysłem. A gdyby tak siebie użyć jako materiału bazowego? Na nowo wymyślić Manela Muñoza?
Odpowiadając na pytanie, czy była to trudna decyzja, wzrusza ramionami, jakby nie wiedział, czy da się to dobrze opisać słowami. Bo Manel podejmuje decyzje szybko i intuicyjnie. Zawsze czuje, jaki powinien być jego kolejny ruch; nie ma mowy o niekończącym się analizowaniu wszystkich za i przeciw. – Wiedziałem, że to jedyna rzecz, jaka przyniesie mi realną satysfakcję. Jedyna, jaka może mnie uszczęśliwić. Naturalny następny krok.
Decyzję podjął dwa lata temu. Dzisiaj jego życie wygląda zupełnie inaczej. W internecie, gdzie działa jako Manel De Aguas, twórca cyborg artu, obserwuje go kilka tysięcy osób. Bierze udział w konferencjach, na których opowiada o tym, czy warto projektować i zmieniać własne ciało. To wszystko za sprawą przytwierdzonego do karku kawałka metalu, owiniętego kilkoma kolorowymi kablami (a przynajmniej tak umiem to opisać ja i prawdopodobnie wszyscy ci, którzy w swoich technologicznych dociekaniach ograniczają się do obsługi własnego smartfona). Urządzenie nie rzuca się specjalnie w oczy; jeśli o nim zapomnieć, Manel jest zwyczajnym, drobnym dwudziestokilkulatkiem. W uszach ma kolczyki, na nogach ciężkie, militarne buty. Z entuzjazmem odpowiada na pytania o swoje nowe życie.
A nowe życie to setki eksplozji dziennie. Monotonnych, regularnych. Przypominających ten słodki, strzelający proszek, który w dzieciństwie wysypywał sobie na język. Z tą różnicą, że małe wybuchy Manela utrzymują specjalny, zaprogramowany rytm. I nigdy nie cichną. Mogą za to zwolnić (wtedy Manel nawet ich nie zauważa, bo rozpływają się gdzieś w tle, jak zapach gotowanego przez sąsiada obiadu) albo nagle przyspieszyć (wtedy cały staje się nerwowy, dostrojony do hałasu dochodzącego z wnętrza jego własnej czaszki). Czasem trochę go to męczy, ale nie narzeka. W końcu sam to wybrał.
Dzisiaj Manel słyszy pogodę. I śmieje się, kiedy mówię mu, że większość z nas chyba nie tak wyobraża sobie cyborga.
A jak go sobie wyobrażamy? Jeśli kilkanaście lat temu udawaliście, że odrabiacie pracę domową, tak naprawdę zezując w stronę dużego pokoju, by razem z bratem śledzić losy tropiącego swoich oprawców policjanta maszyny, najpewniej na hasło cyborg odkrzykniecie: „RoboCop!”.
Jeśli natomiast porwała was swego czasu trochę inna fala popkultury i spędzaliście popołudnia pochyleni nad komiksem, skojarzycie pewnie milionera cwaniaka, który – wyposażony w cybernetyczną zbroję i sarkastyczne poczucie humoru – ratuje świat (patrzymy na ciebie, Iron Manie!).
Jest też szansa, że tak jak ja na słowo „cyborg” przeniesiecie się do świata, w którym społecznie akceptowane jest wylegiwanie się przed telewizorem z włączonym kanałem Cartoon Network. Świata, w którym dzielny inspektor Gadżet może polegać nie tylko na swoich przyjaciołach, lecz także na rozciągających się w nieskończoność, zmechanizowanych kończynach. Być może nabierzecie też ochoty, aby krzyknąć jak za starych, dobrych czasów: „Dalej, dalej, ręko Gadżeta!”.
A przecież cyborg to nie tylko fikcja i nie z fikcji się wziął, ale z marzeń o podboju kosmosu. Określenie to ukuli dwaj naukowcy, Nathan S. Kline i Manfred E. Clynes, którzy w 1960 roku na sympozjum w Teksasie zastanawiali się, jak zwiększyć szanse astronautów na przeżycie w przestrzeni kosmicznej. Wszystko, o czym mówili, pozostawało wówczas w sferze wyobrażeń i przypuszczeń; historyczny lot w kosmos Jurija Gagarina odbył się dopiero kilka miesięcy później.
O dokonaniach naszego gatunku Clynes i Kline nie mieli wtedy najlepszego zdania. W wydanej po sympozjum publikacji Psychophysiological Aspects of Space Flight (Psychofizjologiczne aspekty lotu w kosmos) pisali: „Wystarczy, że grzechotka reaguje, kiedy nią potrząsamy, a my już puchniemy z dumy i jesteśmy gotowi okrzyknąć się «panami wszechświata»”. W zetknięciu z kosmosem dwójka naukowców widziała w nas miotające się, wyrzucone na ląd ryby. „Słuchajcie, trzeba przyspieszyć – zdawali się sugerować – i wypełnić ewolucyjne braki. To organizm człowieka należy dostosować do nowych warunków, nie odwrotnie”.
Liczba zabiegów i modyfikacji, jakim chcieli poddać ciała kosmonautów, zaskakuje nawet dziś. Proponowali między innymi podawanie leków, które pozwoliłyby wytrzymać tygodnie, jeśli nie miesiące bez snu, zabiegi opróżnienia lub wypełnienia ucha wewnętrznego, aby zmniejszyć dezorientację i zawroty głowy, a nawet stworzenie alternatywnego układu oddechowego, napędzanego energią słoneczną lub jądrową, który mógłby zastąpić niedoskonałe płuca. Tak przygotowane ciało człowieka-maszyny dostosowywałoby się do nowych warunków i wyzwań kosmosu automatycznie, by sam astronauta mógł zająć się sprawami naprawdę istotnymi: myśleniem, badaniem, odczuwaniem, tworzeniem. Ten oparty na bazie ludzkiego organizmu „rozszerzony system kontroli” Clynes nazwał cybernetic organism, w skrócie: cyborgiem.
Słowo „cyborg” niemal natychmiast zaczęło zyskiwać popularność, stając się źródłem inspiracji nie tylko dla kultury masowej (wymienione przykłady to zaledwie czubek góry lodowej, cyborgi doczekały się nawet własnych harlequinów), ale też filozofii czy nauk społecznych. Donna Haraway w swoim feministycznym manifeście [A Cyborg Manifesto z 1985 roku – przyp. red.] użyła właśnie figury cyborga do przedstawienia rzeczywistości jako splątanej sieci powiązań, w której granica między człowiekiem a technologią już dawno się zatarła. Biolożka i feministka zachęca do odrzucenia podziału na człowieka i maszynę, uznając go za przestrzały, podobnie jak inne dualizmy, takie jak natura/kultura, kobiecość/męskość czy człowiek/zwierzę. Manifest Haraway stał się inspiracją nie tylko dla rozwoju myśli feministycznej; figura cyborga okazała się świetnym punktem wyjścia dla wszelkich rozważań nad granicą tego, co przywykliśmy uważać za ludzkie. Stąd włączenie go do argumentacji na rzecz poszerzenia praw zwierząt: skoro nam samym trudno jest sformułować definicję człowieka, jak wytłumaczyć nasze poczucie wyższości wobec zwierząt i – co za tym idzie – ich instrumentalne traktowanie?
Włączanie figury cyborga do refleksji z zakresu nauk społecznych i filozofii wiąże się też z licznymi pytaniami o przyszłość: jak będzie wyglądała nasza relacja z technologią za kilkadziesiąt lat? Jakie konsekwencje przyniesie rozwój sztucznej inteligencji? Co pojawienie się jednostek technologicznie ulepszonych będzie oznaczało dla naszej codzienności – sposobu, w jaki pracujemy, komunikujemy się, wyrażamy emocje? Haraway wierzy, że każda z tych kwestii może okazać się kluczowa dla naszej przyszłości. W wywiadzie udzielonym w 1997 roku magazynowi „Wired” powiedziała: „Technologia nie jest neutralna. Znajdujemy się wewnątrz tego, co tworzymy, a to, co tworzymy, jest wewnątrz nas. Żyjemy w świecie powiązań – i ważne jest, które z nich powstaną, a które nie”.
W zetknięciu z kosmosem widzieli w nas wyrzucone na ląd ryby. „Słuchajcie, trzeba przyspieszyć i wypełnić ewolucyjne braki. To organizm człowieka należy dostosować do nowych warunków, nie odwrotnie”.
Na razie cyborgami, w rozumieniu organizmów wspomaganych urządzeniami technicznymi, nazywa się najczęściej osoby, dla których rozwój technologii stał się szansą na odzyskanie zdrowia – ludzi używających bionicznych protez, implantów ślimakowych czy nawet zwykłych zastawek. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, w przyszłości dołączą do nich również posiadacze przywracających wzrok implantów siatkówki czy sterowanych mózgiem egzoszkieletów (w październiku 2019 roku pierwsza sparaliżowana osoba przespacerowała się, nie używając do tego własnych mięśni, ale umysłu). To wszystko jednak przykłady, w których technologia pomaga zwrócić człowiekowi to, co wcześniej z różnych powodów zostało mu odebrane. A przecież wielu, jak Kline i Clynes, mierzy dużo wyżej.
Jeśli masz już swój fundament, zastanów się, czy jest w nim potencjał do wyhodowania zmysłu. Jeżeli nie wiesz, o czym mówię, znajdź kogoś, kto wie.
Manel od początku był świadomy, że ma szansę spełnić swoje marzenie. Przed nim zrobili to już inni. Na przykład Neil Harbisson – chłopiec, który nienawidził kolorów, ale pasjonował się przyrodą, czy Moon Ribas – dziewczynka, z którą o przyrodzie dyskutowało się Neilowi najlepiej.
W 2016 roku już całkiem dorośli Neil i Moon zasiedli razem przed niewielką widownią w Nowym Jorku, by w ramach cyklu Talks at Google opowiedzieć o swojej cybernetycznej przygodzie. Ona – w sukience z kołnierzykiem i z równo przyciętą grzywką. On – z wyrastającą z głowy anteną. Oglądam ich wystąpienie trzy lata później, na kilka dni przed poznaniem Manela. Zaczyna Neil. „Różowa Pantera, Czerwony Krzyż, Greenland, bluetooth” – od dziecka słyszy te nazwy. Nie może zignorować ich istnienia, ale jest wobec nich bezradny. W podróżach metrem przeszkadzają mu mapy, których różnobarwne linie zlewają się w szarą plamę. Na lekcjach geografii flagi Francji i Włoch udają siebie nawzajem. Nawet w łazience kolory atakują niebiesko-czerwonymi kurkami. To achromatopsja – wada wzroku, przez którą Neil widzi świat jedynie w odcieniach szarości.
„Jeśli ktoś spytałby mnie wtedy, czy przechodził tędy rudy, niebieskooki mężczyzna ubrany na różowo, wiedziałbym jedynie, że chodzi o mężczyznę, który ma włosy i oczy, a do tego nie jest goły” – opowiada. Kilka osób na widowni reaguje śmiechem, a Neil wydaje się zadowolony. Niemal wszystkie anegdoty o świecie pozbawionym barw sprzedaje widzom tym żartobliwym tonem. „Pomyślałem, że zacznę studiować muzykę” – wyznaje po chwili. Miał nadzieję, że przed czarno-białą klawiaturą pianina kolory go nie dopadną. Jednak im dłużej czytał o dźwiękach, tym bardziej rozumiał, jak blisko im do barw; w obu chodzi przecież o częstotliwość. Dostrzegł w tym szansę, aby kolorów nauczyć się po swojemu. „Nie dlatego, że byłem specjalnie ciekaw ich piękna, chodziło bardziej o aspekt społeczny” – przyznaje na nagraniu. Chciał, żeby świat przestał rzucać mu kłody pod nogi.
W 2003 roku, jako dziewiętnastolatek, Neil opracował z przyjacielem oprogramowanie zamieniające częstotliwość światła w kolorach na słyszalne dla ludzkiego ucha dźwięki. Prototyp – kamerkę internetową podłączoną do pięciokilogramowego komputera, wysyłającego informacje o dźwiękach do słuchawek – Neil przygotował jeszcze w tym samym roku. W wywiadzie dla BBC News w 2014 roku zdradził, które barwy usłyszał jako pierwsze. Był to niebieski, czerwony, żółty i zielony – kolory logo Windowsa. „Potem zwróciłem się w kierunku ściany. Dopytałem: czy ściana jest czerwona? To był niezwykły moment, jak odkrywanie świata na nowo”. Parę miesięcy później, gdy mózg zaczął już nadążać z rozpoznawaniem podstawowych kolorów, Neil dodał do oprogramowania kolejne odcienie. Po trzech latach był w stanie rozróżnić trzysta mikrotonów i usłyszeć między kolorami bardzo subtelne różnice, niemożliwe do zarejestrowania dla zwykłego oka.
Nowy zmysł zasługuje na własny organ. Neila nie interesowało posiadanie gadżetu, wkładanie i ściąganie czujników. Na tym etapie wiedział już, że nie chce używać technologii, ale się nią stać. „Komisje bioetyczne w szpitalach akceptują jedynie odtwarzanie istniejących wcześniej zmysłów czy organów. Zabieg dodania anteny uznali za nieetyczny” – tłumaczył Neil w rozmowie dla Google. Znalazł jednak chirurga, który zgodził się przeprowadzić operację anonimowo. W poniedziałek, swój dzień wolny od pracy, wywiercił w czaszce Neila cztery otwory, w które włożył cztery różne implanty. Pierwszy to czip wibrujący w głowie i produkujący dźwięki. Dwa kolejne służą podtrzymywaniu struktury anteny. Ostatni połączył umysł Neila z internetem. Dzięki temu przyjaciele mogą przesyłać mu obrazy – jak wyjątkowo urokliwy zachód słońca czy zdjęcie nowej sukienki – które on automatycznie „odsłuchuje”. Do głowy Neila ma dostęp tylko pięć osób na świecie (co nie znaczy, że nikt nie próbował się wprosić – wspomina jednak z sympatią).
Antena wyrasta mu z potylicy, z profilu widać ją w całej okazałości. Zatacza nad jego głową łuk i kończy się gdzieś w okolicach czoła. To tam ulokowany jest czujnik, który rozpoznaje częstotliwość światła przedmiotów znajdujących się przed Neilem i przesyła tę informację do czipa ulokowanego w karku. Czip tłumaczy kolory na znany mu język – dźwięki. W ten sposób Neil słyszy je niemal nieustannie. Wyciszyć może się tylko, leżąc na wznak w łóżku; na biel sufitu antena nie reaguje.
Moon natomiast jest tancerką i choreografką. Szczególnie interesuje ją ruch. Po kilku eksperymentach technologicznych (zaprojektowała między innymi kolczyki, wibrujące, ilekroć ktoś się do nich zbliża), zwróciła się w kierunku natury. Ta inspiruje ją i Neila od dzieciństwa – kiedyś mogli bez przerwy zastanawiać się nad tym, w jaki sposób inne gatunki postrzegają rzeczywistość. „Dorastałam z Neilem i widziałam jego postępy. W pewnym momencie czułam, że rozumie kolor lepiej ode mnie. Zaczęłam mu zazdrościć” – opowiada. Projektując swoją antenę, Neil inspirował się insektami. Moon poszła o krok dalej – implanty, które wszczepiła sobie w przedramiona, a później w stopy, „łączą” ją z planetą. Jej własny organizm informuje ją o trzęsieniach ziemi, tych bliskich i dalekich. Każda wibracja, którą odczuwa w swoim ciele, to ruch Ziemi.
Gdzie szukać implantów i po czym poznać, że nasze ciało je odrzuca – te informacje można znaleźć na forum zrzeszającym biohakerów. Mówią o sobie: „Wierzymy w działanie, nasze ciało to eksperyment”.
Nowe organy Neila i Moon ukształtowały ich kariery. Neil daje koncerty, w trakcie których na klapie fortepianu zapisuje kolory, a publika przez moment może usłyszeć, jaką melodię tworzą w jego głowie. Czasem odwrotnie – używa gotowych zapisów dźwięków i tworzy ich wizualne odpowiedniki. Jak choćby zapisane w kolorach przemówienia Hitlera czy Martina Luthera Kinga, z których – co zaskakujące – to pierwsze wyróżnia się milszymi dla oka barwami. Moon organizuje zaś performanse i tańczy w rytm wibracji planety.
Obydwoje czują się trans-species – międzygatunkowi. „Jesteśmy pierwszym pokoleniem ludzi, którzy mogą decydować o tym, jakie chcą mieć zmysły” – mówi Neil na spotkaniu w Google. W Barcelonie tworzą przestrzeń dla takich jak oni – czyli tych, którzy gotowi są modyfikować własne ciało, by otworzyć się na inne percypowanie, którzy chcą sięgnąć gdzieś poza człowieka. A czasem też dla tych, którzy nigdy do końca nie czuli się ludźmi. To właśnie tam, do Cyborg Foundation, Manel trafił ze swoim marzeniem o innym przeżywaniu deszczu. Neil i Moon nie tylko pomogli mu je zrealizować, dając konkretne rady (na przykład jaki czip może być dla niego najlepszy albo do którego cybernetyka warto się odezwać w pierwszej kolejności), ale okazali też Manelowi zrozumienie i dali mu chwilę wytchnienia – kiedy cały świat pytał „po co”, oni nie wymagali żadnych wyjaśnień.
Mijany na klatce sąsiad, który dostrzega, że wyglądamy dziś blado nie po podkrążonych oczach, ale po dochodzących z anteny dźwiękach. Starsza pani, która zamiast chwiejnie dreptać z zakupami, maszeruje energicznie, opierając się na długim, zautomatyzowanym ogonie. Nasze własne ramię, w którym czujemy ruch płyt tektonicznych. Wciąż ciężko to sobie wyobrazić, choć już teraz jest to czyjaś rzeczywistość, a dla wielu wkrótce się nią stanie (o ogon pytajcie Japończyków).
Setki, jeśli nie tysiące osób na świecie codziennie robi mały krok w kierunku cyborgizacji. Niektórzy zaczynają nieśmiało – przez nacięcie opuszka, założenie kilku szwów i oczekiwanie przez parę dni, czy ciało nie odrzuci implantu. Wszyty pod skórę magnes od razu daje o sobie znać. Wystarczy zbliżyć się do mikrofalówki, chwycić ładowarkę telefonu, przytrzymać puszkę coca-coli. W kontakcie z polem magnetycznym magnes napiera na zakończenia nerwów. Powoduje w ten sposób wibracje, wewnętrzne gilgotki. Niektórych przekonuje praktyczne zastosowanie implantu (znalezienie uszkodzonego kabla nigdy nie było takie proste!), innych korci przesunięcie granic poznania.
Można też inaczej. North Sense to dwuipółcentymetrowy implant. Wszyty w mostek, daje ci znać, kiedy jesteś zwrócony na północ. Wystarczy krótki (choć, jeśli wierzyć wypowiedziom w internecie, bolesny) zabieg u piercera, żeby twoje ciało zaczęło inaczej postrzegać przestrzeń. Jeśli bardziej zależy ci na doznaniach estetycznych, zainteresujesz się pewnie implantem ledowym, który trwale podświetli wybrany fragment twojej skóry. Jest też coś dla tych, których kręci totalna kontrola – czujnik zsynchronizowany z twoim własnym domem. Drzwi otwierają się, gdy się do nich zbliżysz, zapalają się światła w pokoju, a komputer loguje cię do poczty.
Gdzie szukać implantów, ile kosztują, po czym poznać, że nasze ciało je odrzuca – wszystkie te informacje można znaleźć na forum zrzeszającym biohakerów. Mówią o sobie: „Wierzymy w działanie, nasze ciało to eksperyment”. Wielu z nich inspiruje się gwiazdami cybernetyki, takimi jak choćby Kevin Warwick – profesor cyborg, znany między innymi z tego, że w 2002 roku stał się pierwszym posiadaczem implantu, który połączył jego układ nerwowy z komputerem. Ulokowany w przedramieniu implant pozwolił Warwickowi ruszać zautomatyzowaną dłonią, która była od niego oddalona o tysiące kilometrów. Implant sczytywał impulsy elektryczne produkowane przez mózg Warwicka, poruszającego swoimi własnymi palcami, i przesyłał je przez internet do ich zautomatyzowanego odpowiednika, wywołując w nim te same odruchy. Działa to też w drugą stronę: Warwick potrafił powiedzieć, kiedy zakończenia zrobotyzowanych palców dotykały przedmiotów. Wniosek? Twój mózg i twoje ciało, jeśli tylko chcesz, mogą być w dwóch miejscach naraz.
Wielu biohakerów pracuje nie tylko w metaforycznej, ale często w dosłownej piwnicy. Tworzą rzeczy małe, za to z nadzieją, że każdy dobrze przyjęty przez organizm implant to cegiełka dołożona do budowania lepszej przyszłości. Tim Cannon, który hakuje swoje ciało od lat z nieustającym entuzjazmem, mówi w jednym ze swoich wystąpień, opublikowanym w sieci przez Grindhouse Wetware (start-up, którego jest współzałożycielem): „Wyobraźcie sobie, że na bieżąco dostajemy informację o tym, co się dzieje w naszym ciele. Moglibyśmy zastąpić wadliwe organy, jeszcze zanim zaczną się psuć. To powinien być nasz cel!”.
Tima interesuje mierzenie funkcji życiowych człowieka i konwertowanie ich na dane. Sam przez kilka miesięcy nosił pod skórą implant wielkości talii kart, który pobierał informacje o temperaturze jego ciała i ustawiał pod nią domowe grzejniki. System działał bez zarzutu, ale Tim musiał z niego zrezygnować. Jego dziewczynę męczyło, że za każdym razem, kiedy wychodził na papierosa, dom nagrzewał się do granic możliwości.
Chociaż na razie Tim podobne implanty analizujące stan zdrowia proponuje głównie rolnikom (krowy cyborgi!), wierzy, że mogłyby przynieść wiele dobrego absolutnie wszystkim. W trakcie wystąpienia podaje przykład: „Dajmy na to, tsunami! Tysiące rannych, ale ich ciała wysyłają informacje o poziomie cukru we krwi do satelity. Wiemy, kto jest najbardziej głodny, więc wiemy, kto pierwszy powinien dostać jedzenie”.
Biohacking to często zabawa na własne ryzyko. Drobne infekcje czy nakładające się na siebie blizny są tu na porządku dziennym (zdarzają się też bardziej dramatyczne przypadki, jak zakażenie sepsą). W przypadku jakichkolwiek problemów można jednak liczyć na wsparcie internetowej społeczności, a w sieci instrukcje tworzenia implantów od zera i wskazówki, jak je założyć krok po kroku, wymieniane są między zainteresowanymi za darmo. Użytkownicy pracują nawet nad kodeksem etycznym, który miałby uregulować działanie społeczności. W szkicu dokumentu podkreślają, żeby w eksperymentach na własnym ciele przede wszystkim stawiać na bezpieczeństwo.
„Grinderzy” – tak nazywa się tych, którzy ulepszają swoje ciało przy użyciu technologii – o swoich możliwościach mówią raczej bez ogródek. „Implanty LED to totalna bzdura, żadna wielka technologia. Ale to krok we właściwym kierunku” – stwierdza jeden z użytkowników forum. W stronę udoskonalenia, ulepszenia. W stronę człowieka przyszłości.
Spróbuj wytrzymać pierwsze tygodnie. Mózg się przyzwyczai.
Bru dobrze widzi przy słabym oświetleniu. Potrafi wywęszyć zapach, którego źródło oddalone jest o kilometry lub zakopane głęboko w ziemi. Słyszy dźwięki o wyższych częstotliwościach niż te, które przywykli słyszeć ludzie.
Bru to kudłaty pies Manela i raczej nie zdaje sobie sprawy, że jest częścią tej historii. A przecież jest dla niej najważniejszy – ma zobrazować pewną tezę. Manel wyjaśnia: – Jeśli przyjrzymy się temu, jak postrzegają świat inne zwierzęta, zrozumiemy, że nie ma jednej rzeczywistości. Za jej konstruowanie odpowiadają nasze zmysły.
Mówi też o tym, co się dzieje, kiedy dwudziestoletni chłopak, zainspirowany dwójką nieznajomych cyborgów, poszerza granice swojego poznania. – Po pierwsze, bóle głowy. W przypadku Manela trwają miesiąc – tyle czasu potrzebuje ciało, żeby przyzwyczaić się do nowych doznań. Organizm musi dać sobie radę z tym, że działa teraz jak żywy barometr. Manel oddala się od człowieka, a przybliża, nawet jeśli tylko odrobinę, do narwala – ssaka morskiego, który mierzy ciśnienie długim, wystającym nawet do trzech metrów kłem. A może do wędrownego ptaka, który analizuje otoczenie przed wyruszeniem w daleką podróż?
Manel nie odlatuje jednak do ciepłych krajów, a nowa umiejętność nie pomaga mu polować w oceanie. Uczy się za to na nowo własnego mieszkania. Zauważa, kiedy powietrze jest w nim ciężkie (zwykle w słoneczne dni – urządzenie na karku Manela wywołuje wtedy eksplozje w zawrotnym tempie), a kiedy lekkie jak piórko (prawie zawsze przy nadciągającej ulewie urządzenie pulsuje wolno, niemalże leniwie). Później ból głowy mija. Mózg jest plastyczny i szybko się przyzwyczaja. W zamian przychodzi refleksja. Na przykład wtedy, gdy patrzy przez okno, a w oddali widzi nie jedno morze, jak zwykle, ale dwa, połączone horyzontem. – Pomyśl, w tym drugim pływamy my, ludzie, chociaż nie jesteśmy świadomi jego istnienia! Na stole nie widzi już wyłącznie obrusu, kilku naczyń, porzuconej paczki papierosów, ale kilogramy napierającej atmosfery.
Niektórzy będą mówić: „Też mi coś, ciśnienie! Bezużyteczne!”. Manel śmieje się, bo z jednej strony rozumie. Z drugiej – każdego dnia czuje, że granica między nim a planetą powoli się zaciera. Nigdy nie był tak blisko niej. Jego własna tożsamość rozciąga się i zmienia. Pojawia się większe zainteresowanie naturą i niepokój o jej przyszłość.
W końcu łapie się na tym, że chciałby więcej. Miał nadzieję, że nowy zmysł pozwoli mu przewidzieć nadchodzące zmiany pogody, ale wystarczy, że przemieści się nieznacznie w obrębie miasta lub znajdzie na innej wysokości, i już coś się plącze, zaczyna się gubić. Potrzebuje większej dokładności. Poza tym jego organ to wciąż odrębne od ciała urządzenie, które Manel może po prostu ściągnąć i odłożyć na półkę. Trzeba to będzie naprawić.
Choć to akurat tylko kwestia czasu, bo niedługo zza uszu Manela wyrosną płetwy.
W 1999 roku Max More, filozof i transhumanista, napisał w liście do Matki Natury: „Matko Naturo, jesteśmy naprawdę wdzięczni za to, jakimi nas stworzyłaś. Niewątpliwie dokonałaś wszystkiego, co było w twojej mocy. Jednak, z całym szacunkiem, musimy zauważyć, że pod wieloma względami efekty pozostawiają wiele do życzenia” (tłum. Marcin Sieńko). Max (który nazwisko zmienił na More, bo bardziej kojarzyło się z postępem niż O’Connor) obiecuje Matce Naturze, że ludzie ukończą jej dzieło. List podpisuje: „Twoje ambitne dzieci”.
Nowy zmysł zasługuje na własny organ. Neila nie interesowało posiadanie gadżetu, wkładanie i ściąganie czujników. Na tym etapie wiedział już, że nie chce używać technologii, ale się nią stać.
– Nasze życie to za mało? – pytam dwadzieścia lat później Antoniego Javiera Diégueza Lucenę, bo korci mnie, żeby od razu przejść do sedna. – Tak. Przynajmniej to, którym dysponujemy teraz – odpowiada Antonio, który jest filozofem nauki, i chociaż sam nie uważa siebie za transhumanistę, od lat zajmuje się analizowaniem coraz to ambitniejszych pomysłów rodzących się wewnątrz tego ruchu. – Można o transhumanizmie powiedzieć, że to filozofia, ale jego wpływ jest bardzo duży – przyznaje. – Oddziałuje na religię, sztukę, nawet na samą naukę. Do tego jest wyjątkowo medialny, bo opiera się na atrakcyjnych obietnicach.
Antonio definiuje transhumanizm jako ruch kulturowo-filozoficzny, broniący wizji, według której człowiek powinien być bezustannie ulepszany za pomocą nowych technologii – tych związanych zarówno z robotyką i rozwojem sztucznej inteligencji, jak i z inżynierią genetyczną. Oprócz pracy nad ograniczeniami fizycznymi czy szukaniem sposobów na zwiększenie IQ transhumaniści planują przeskoczenie ludzkich barier w dążeniu do szczęścia, a nawet rozwiązanie problemu naszej wadliwej moralności. Innymi słowy, transhumanizm to szukanie sposobu na to, jak z żałosnego stworzenia, które nie może nawet zapamiętać, gdzie posiało klucze, zamienić się w posthuman – byt (bo już nie człowieka), który intelektem przewyższałby dzisiejszych geniuszy, byłby odporny na choroby i starzenie się, kontrolowałby własne pragnienia, nastroje i stany psychiczne, niestraszne byłoby mu zmęczenie, nie odczuwałby nienawiści. Byt o większej zdolności do odczuwania przyjemności, miłości, artystycznych uniesień. Przynajmniej te cechy wymieniają członkowie organizacji Humanity+, wśród których znaleźć można takie gwiazdy transhumanizmu, jak wspomniany wcześniej Max More.
Atrakcyjna perspektywa? Podstawowe narzędzia początkującego transhumanisty masz zapewne pod ręką. Zaleca się prowadzenie zdrowego trybu życia, uprawianie sportu, okazjonalne picie herbaty, zażywanie suplementów diety, rozwiązywanie zagadek logicznych. Pozostałe środki, te realnie niezbędne do przeskoczenia ludzkiej natury, uzależnione są od przyszłych osiągnięć naukowców w takich dziedzinach, jak inżynieria genetyczna, nanotechnologia czy w końcu – cybernetyka. Świat transhumanizmu to nie tylko biohakerzy, którzy udoskonalają swoje ciała za kilka dolarów. O przyszłości człowieka zadecydować mają wielkie odkrycia i duże pieniądze inwestorów.
– Kilka firm w Dolinie Krzemowej, jak choćby Google, założyło centra badawcze zajmujące się sposobami uzyskania długowieczności – tłumaczy Lucena. – Osiągnięto już nawet ciekawe rezultaty u zwierząt, szczególnie u szczurów, ale jeśli chodzi o człowieka, sprawa wciąż raczkuje. Trzeba będzie bacznie obserwować postępy nauki przez kolejne lata. – Choć przedłużenie życia uważa za cel obiecujący i realny, Antonio nie widzi zbyt wielkiej szansy na osiągnięcie nieśmiertelności – jedno z największych marzeń transhumanistów, widowiskowe przecięcie pępowiny, która łączy nas z naturą i jej wadliwym projektem człowieka. – Prawie nikt nie wątpi w to, że jeśli tylko nie wydarzy się jakaś katastrofa, w bliskiej przyszłości będziemy w stanie przedłużyć nasze życie o kilka, może nawet kilkadziesiąt lat – przyznaje filozof. – Ale bazując na tym, czego do tej pory się dowiedzieliśmy o procesie starzenia i śmierci, nieskończone życie pozostaje wciąż poza naszym zasięgiem.
To prawda – jeśli człowieka przyszłości wyobrażamy sobie jako organizm, nawet ulepszony o implanty i protezy. Ale nasze połączenie z technologią może przecież nabrać zupełnie nowego wymiaru. Być może będziemy w stanie dokonać transferu mózgu (mind uploading), czyli przenieść nasz umysł, wspomnienia i osobowość na serwer komputera. Istnielibyśmy wtedy w obrębie maszyny, a w cyfrowej chmurze niestraszne byłyby nam biologiczne ograniczenia. Tu Antonio ma jednak jeszcze większe wątpliwości. Jego zdaniem cybernetycy, którzy wierzą w powodzenie tego planu, mają małe wyobrażenie o tym, czym tak naprawdę jest ludzka tożsamość.
Entuzjazm, jaki mogą budzić pomysły transhumanistów, nie udziela się więc wszystkim. Naukowiec i bioetyk Leon Kass utrzymuje, że powinniśmy celebrować to, czym staliśmy się dzięki naturalnej ewolucji, i bronić tego. Filozof Michael Sandel napisał zaś na łamach „The Atlantic” w 2004 roku:
Nie sądzę, żeby głównym problemem z udoskonalaniem człowieka i inżynierią genetyczną było to, że podważają one ludzki wysiłek i osłabiają naszą sprawczość. Większe niebezpieczeństwo polega na tym, że reprezentują one pewnego rodzaju hipersprawczość – prometejskie pragnienie przekształcenia natury, w tym natury ludzkiej, w taki sposób, by mogła służyć naszym celom i zaspokajać nasze pragnienia.
Lucena nie podziela zaś poglądów biokonserwatystów. Sam uważa się za umiarkowanego krytyka transhumanizmu, ale w rzeczywistości odpiera wiele stawianych ruchowi zarzutów. – Niektórzy mówią, że transhumanizm to „zabawa w Boga”. To jednak dobry argument wyłącznie dla osoby wierzącej. Inni sądzą, że wcielone w życie pomysły transhumanizmu mogą odebrać człowiekowi godność. Ale jak mamy rozumieć godność? To niejasne pojęcie, używane raczej w celu zamknięcia dyskusji niż wyjaśnienia czegokolwiek.
Lucena zauważa jednak inne niebezpieczeństwa, które mogą stanąć na drodze utopijnej wizji transhumanistów: – Musimy pamiętać, że to, co ktoś decyduje się zrobić ze swoim ciałem, może negatywnie wpłynąć na inne osoby. Na przykład stawiając je na przegranej pozycji przy ubieganiu się o pracę. – Czy to znaczy, że plany transhumanistów to tak naprawdę obietnica jeszcze większych nierówności? Takim argumentem często posługują się krytycy ruchu. W 2009 roku filozof i ekonomista Francis Fukuyama pisał na łamach magazynu „Foreign Policy”:
Członkowie Cyborg Foundation wierzą, że kiedyś wszyscy staniemy się cyborgami. Niezależnie od tego, czy zapewnią nam to cybernetyczne organy, czy inżynieria genetyczna. Przy piwie będziemy pytać znajomych: „A ty jaki masz zmysł?”.
Jeśli zaczniemy przeobrażać się w coś lepszego, o jakie prawa będą się ubiegać te ulepszone stworzenia i jakimi prawami będą dysponować w porównaniu z tymi, którzy pozostaną w tyle? Jeśli jedni idą do przodu, to czy inni mogą sobie pozwolić na to, by za nimi nie podążać?
Wyobraźmy sobie choć przez chwilę, że żyjemy w świecie, w którym niektórzy z nas wykroczyli poza ramy ludzkiej natury. Gdzie przebiega granica między człowiekiem a tym nowym, ulepszonym bytem? – Linia podziału między human a posthuman jest trudna do wyznaczenia, jeśli trzymamy się konkretnych cech – przyznaje Lucena. – Trudno na przykład ustalić, jaki dokładnie iloraz inteligencji robi z nas już „nadczłowieka”. Tylko biologiczne rozróżnienie daje nam jasną odpowiedź: nowe, zmodyfikowane jednostki staną się oficjalnie posthuman, jeśli nie będą mogły rozmnażać się z przedstawicielami naszego gatunku. – A to dla Luceny mało atrakcyjna wizja. – Nie widzę sensu w szukaniu sposobu na udoskonalanie siebie, jeśli ostatecznie miałoby to oznaczać koniec człowieka, jakim go znamy – tłumaczy. I podkreśla, że nie czeka wcale na powstanie nowego, ulepszonego gatunku. Kiedy pytam dlaczego (jeśli wierzyć transhumanistom, moglibyśmy na tym wyjść całkiem nieźle), sprawia wrażenie zaskoczonego. – To chyba czysto emocjonalna sprawa – odpowiada w końcu. – Urodziłem się człowiekiem, wolałbym nim pozostać. Czuję się związany z ludzką historią, dokonaniami… I nie jestem pewny, czy skorzystamy na własnym zniknięciu.
Nowy zmysł działa bez zarzutu? Skup się na tym, co wokół. – Judit, pokaż koniecznie swój organ! – woła entuzjastycznie Tatiana, gadatliwa brunetka, kiedy siadam w małym, pozbawionym okien pokoju. Na półkach roi się od kartonów i segregatorów. Na jednym z nich dostrzegam imię Manela. Obok wisi jego zdjęcie zrobione od tyłu (pewnie po to, żeby dobrze prezentował się przymocowany do karku czip). Jestem w siedzibie Cyborg Foundation. To tu dzieją się cybernetyczne cuda.
Judit Parés zajmuje się w organizacji projektowaniem implantów. Mówi raczej niewiele i z lekkim wahaniem sięga po jedno z czasopism. Chwilę je kartkuje, po czym pokazuje mi pierwszą wersję organu, który pozwala jej odczuwać znajdujące się w pobliżu pola elektromagnetyczne. Organ, jak wiele innych prototypów, przypomina uszytą z kabli rękawicę. To pierwszy etap. Później Judit będzie szukała sposobu na wbudowanie implantu we własne ciało.
Biohacking to często zabawa na własne ryzyko. Drobne infekcje czy nakładające się na siebie blizny są tu na porządku dziennym, ale zdarzają się też bardziej dramatyczne przypadki, jak zakażenie sepsą.
– Chcesz spróbować? – Tatiana wyciąga coś z dużego pudełka. Nie czekając na moją odpowiedź, podchodzi i wkłada mi na głowę plastikową obręcz. – To Mindflex, taka gra dla dzieci. Na czole masz czujnik, który rejestruje twoje fale mózgowe, kiedy się skupiasz, i sprawia, że ta mała piłeczka lewituje. – Posłusznie wpatruję się we wskazaną piłeczkę. Mijają minuty, a ta ani drgnie. Judit i Tatiana najpierw żartują, po chwili mnie uspokajają. – Nie wiadomo, czy ta zabawka to nie pic na wodę – szepczą gdzieś nad moją głową. W końcu Tatiana wpada na pomysł i odgarnia włosy z mojego już spoconego czoła. Piłeczka nagle szybuje do góry, a ja w końcu przestaję wstrzymywać oddech. Kiedy chcę za wszelką cenę utrzymać ją w powietrzu (przy każdej próbie zadania pytania ta widowiskowo spada), Tatiana zdradza, że właśnie na tym miałby opierać się jej zmysł – wyczuwaniu fal mózgowych. – Nikt tak naprawdę nie wie, co to znaczy „myśleć” – tłumaczy. – Czy to nie byłoby świetne, tak naprawdę „poczuć” własne myśli?
Tatiana Afanador Lopez jest filozofką. W Cyborg Foundation to ona najczęściej prowokuje tego typu dyskusje. Śmieje się, że techniczna strona tworzenia implantów pozostaje dla niej tajemnicą. – Tak, dla ciebie to magia! – odzywa się przyklejony do telefonu Fénix. Jest głównym cybernetykiem w zespole. Chyba już na początku zorientował się, że moja wiedza z zakresu technologii stawia mnie w jednym rzędzie z Tatianą, bo nie zawracał sobie głowy uczestniczeniem w rozmowie. Ożywia się za to przy pytaniu o przyszłość. – Mamy trzy cele – opowiada z zaangażowaniem. – Po pierwsze, stworzyć jak najmniejszy czip, który będzie ładowany temperaturą naszego ciała. Żadnego noszenia baterii czy podłączania się do komputera. Po drugie, obustronna komunikacja z implantem. Nie tylko my będziemy otrzymywać informacje z organów, ale również je do nich wysyłać. Na przykład Neil bez problemu obróci antenę w stronę koloru, który chce usłyszeć. W końcu: stworzenie standardów współpracy z sektorem medycznym i bioetycznym.
Dlaczego to takie istotne? Bo hakowanie własnego ciała to wciąż, w zależności od kraju, czyn nielegalny lub w ogóle nieopisany przez prawo. Członkowie Cyborg Foundation wierzą jednak, że to kwestia czasu. Ich zdaniem kiedyś wszyscy staniemy się cyborgami. Niezależnie od tego, czy zapewnią nam to cybernetyczne organy, czy inżynieria genetyczna. Przy piwie będziemy pytać nowych znajomych: „A ty jaki masz zmysł?”.
Kiedy jednak wspominam o transhumanizmie i idei przyspieszonego rozwoju, cała trójka się krzywi. W ogóle nie po drodze im ze snuciem planów o jeszcze większej dominacji człowieka. Dostrzegają za to całkiem wyraźnie jego inwazyjny wpływ na środowisko. – Jesteśmy jedynymi zwierzętami, które nie próbują adaptować się do otoczenia, ale dostosowują otoczenie do własnych potrzeb – mówi siedemnastoletni Pau Prats, który nagle pojawia się w drzwiach (jego przygoda z Cyborg Foundation zaczęła się od szkolnego projektu; teraz rozwija własny zmysł: odczuwanie fal UV za pomocą wibracji). – A przecież gdyby każdy z nas zdecydowałby się na implanty, moglibyśmy ograniczyć zużycie naturalnych zasobów. Na przykład umiejętność widzenia w ciemności zmniejszyłaby diametralnie zużycie elektryczności. – Pau zdaje sobie jednak sprawę, że ciężko będzie ułożyć świat od nowa. – Na razie musi nam wystarczyć poznawanie siebie i planety na nowych warunkach, inspirowanie się gatunkami zwierząt o różnych możliwościach, odkrywanie kolejnych warstw rzeczywistości.
Przypominają mi się słowa Antoniego Luceny o zagrożeniach, jakie niesie ze sobą cyborgizacja: „Boję się, że człowiek na tyle oddali się od natury, że zapomni, jak bardzo jest od niej uzależniony”. To jednak nie wydaje się być problemem biohakerów z Barcelony. Gdyby to oni mieli napisać list do Matki Natury, może zaczynałby się tak: „Naprawdę jesteśmy ci wdzięczni za to, jakimi nas stworzyłaś. Bez wątpienia zrobiłaś wszystko, co było w twojej mocy. Każdego dnia próbujemy poznać cię lepiej”. I może jeszcze dopisek: „Przepraszamy, że nie umieliśmy się tobą lepiej zaopiekować”.
No nareszcie. Teraz daj się ponieść autokreacji.
Płetwy Manelowi jeszcze nie wyrosły. Ale wszystko jest już mniej więcej zaplanowane. Brakuje kilku elementów, trzeba jeszcze znaleźć chirurga. Manel wrzuca na Instagrama czarno-białe zdjęcie, na którym widać wyrastające z jego głowy implanty. To taki sneak peak, na razie tylko zapowiedź. Wygląda trochę jak Hermes, a trochę jak morski stwór, relaksujący się po wynurzeniu z wody. Implanty projektował zresztą z myślą o ptaszorach, latających rybach. Znowu wciągnęła go wieloznaczność – ich płetwy służą głównie do pływania, ale działają też jak skrzydła.
Dzięki implantom Manel będzie wrażliwy już nie tylko na ciśnienie, ale też na temperaturę i wilgotność powietrza. Wpłynie to kolejno na głośność, ton i tembr słyszanych przez niego dźwięków. Monotonne eksplozje znikną, ustępując miejsca prawdziwym meteokoncertom. Manel wierzy, że jego mózg przyzwyczai się do nowych wrażeń. Zresztą z implantu zawsze można zrezygnować. Nie tak dawno Moon, po siedmiu latach odczuwania trzęsień ziemi, zerwała nić łączącą ją z planetą. Jej ciało czasem jeszcze delikatnie wibruje, jakby nie do końca pogodziło się ze stratą. Manela martwi jednak co innego – zastanawia się, czy chłopak z płetwami może okazać się nienajlepszym kandydatem na przykład do pracy w biurze. Na razie przekraczanie granic tego, co społecznie uważane jest za normalne, sprawia mu dużą frajdę. – Kto wie, co wydarzy się za kilka lat. Przyszłość to dla mnie wielki znak zapytania.
Do którego stworzenia zbliży się teraz Manel? Trudno powiedzieć. Wie jedynie, od kogo chce się za wszelką cenę oddalić. Człowiek męczy go swoim egoizmem. Lubi myśleć, że tak jak Neil i Moon jest teraz zupełnie nowym gatunkiem. A że ludzie będą pukać się w czoła? Trudno. Czasem dobrym rozwiązaniem jest bycie tym, czym chcesz być, a nie tym, czym jesteś.
Mecenasem Reportażu w „Piśmie” jest kancelaria CMS.
Reportaż ukazał się w majowym numerze miesięcznika "Pismo. Magazyn opinii" (05/2020) pod tytułem Instrukcja obsługi zmysłów.