Wersja audio
Mieliśmy się spotkać na szybką kawę, tak w biegu.
– Nie zajmę dużo czasu, chcę ci tylko coś dać – mówił przez telefon.
Trochę inaczej to wyszło. Siedzieliśmy prawie dwie godziny, Michał Szlaga ciągle mówił i nie dawał sobie przerwać. Wpadł spóźniony, w dresie, z wielkim psem na smyczy. Był nakręcony – jakby coś wziął. Dopiero po latach miałem się dowiedzieć, że on nie musi nic brać, żeby osiągnąć ten stan. Raczej na odwrót – powinien ciągle łykać coś na uspokojenie. Ale to było nasze pierwsze spotkanie, wrzesień 2013 roku. Wcześniej jakoś nie było okazji. Ja, rzecz jasna, znałem jego zdjęcia. On wiedział, że dużo piszę o architekturze – dlatego chciał się spotkać. Na stoliku między nami położył wielkie tomiszcze Stocznia , które kilka dni wcześniej miało premierę w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Otwierał album co jakiś czas, pokazywał konkretne fotografie. Widać było na nich głównie budynki albo ich ruiny – gruzy, przewrócone żurawie, jakieś zarośnięte industrie. Na wyklejce książki była mapa – zaznaczono na niej czerwonym kolorem wszystkie obiekty na terenie stoczni, które w ostatnich latach zostały wyburzone.
Mniej więcej połowę.
O tym właśnie jest książka – o wyburzaniu historycznych budynków Stoczni Gdańskiej. Szlaga przez ponad dekadę się temu przyglądał i to fotografował. Wielokrotnie apelował do władz miasta, deweloperów i służb konserwatorskich, by tego nie robić. Ale nikt go nie słuchał – teren stoczni, poza miejscami związanymi z Solidarnością, w przeważającej większości nie był chroniony. Jego historię można było więc swobodnie wymazywać. Dlatego właśnie Szlaga przyjechał wtedy ze Stocznią do Warszawy.
– W Gdańsku już spróbowałem wszystkiego. Nic to nie dało – powiedział w pewnym momencie. Chwilę później do lokalu weszła kobieta. Wyszukała nas wzrokiem, a potem, nie zwracając uwagi na mnie i innych gości, krzyknęła:
– Michał, to miało być dziesięć minut! Naprawdę musimy już iść, bo się do niego spóźnimy.
Szlaga spojrzał na mnie z łobuzerskim uśmiechem.
– Fakt, trochę się zasiedziałem – dopił kawę, wstał. – Mam za chwilę spotkanie z premierem. Chcę mu to dać. Żeby już nie miał wymówek, że nie wiedział.
Później się dowiem, że spotkanie w Alejach Ujazdowskich zaplanowane na dwadzieścia minut również się przedłużyło – do ponad godziny. W jego trakcie Donald Tusk znalazł w książce kilka literówek.
W 1980 roku dokonało się niemożliwe
Stocznia jest jedną z nielicznych książek fotograficznych, których nie pozbyłem się w czasie kolejnych przeprowadzek. Skąd to moje przywiązanie do albumu zrobionego przez człowieka, którego widziałem raz w życiu, o miejscu, z którym osobiście nic mnie nie łączy?
Olśnienie spłynęło na mnie w sierpniu 2020 roku. Akurat była wakacyjna przerwa w pandemii, przejazdem znalazłem się w Gdańsku, który przygotowywał się do obchodów czterdziestej rocznicy Sierpnia. Z tej okazji Europejskie Centrum Solidarności organizowało poranne spacery po terenach postoczniowych z uczestnikami tamtych wydarzeń. Jednym z nich był Bogdan Felski, monter kadłubów, który 14 sierpnia 1980 roku razem z Jerzym Borowczakiem, Bogdanem Borusewiczem i Ludwikiem Prądzyńskim zainicjował tamten strajk.
W pewnym momencie, gdy dotarliśmy w końcu pod salę BHP, jakaś dziewczyna zapytała, czy wtedy, w 1980 roku, spodziewali się, że strajk zakończy się takim zwycięstwem. Że dziewięć lat później upadnie w Polsce komunizm. Felski, jeszcze słuchając pytania, kręcił głową, a potem bez chwili namysłu odpowiedział:
– Nie, nie, to było nie do pomyślenia. Myśmy się nie mogli niczego spodziewać, bo my, proszę pani, nawet nie mieliśmy pewności, czy ktokolwiek ze stoczniowców będzie chciał się przyłączyć …
Aby przeczytać ten artykuł do końca, zaloguj się lub skorzystaj z oferty.
Dostęp do tego materiału mógłby kosztować 8,99 zł. My jednak w tej cenie dajemy Ci miesięczną subskrypcję wszystkich naszych treści. Czytaj i słuchaj do woli. Zostaniesz z nami na dłużej?
Reportaż ukazał się w marcowym numerze miesięcznika „Pismo. Magazyn Opinii” (3/2022) pod tytułem Stocznia niemożliwa.