Wersja audio
Bukavu do Shabundy prowadzą dwie drogi. Pierwsza naokoło przez Walungu, Kamitugę i z powrotem na północ przez Kamę; w sumie około czterystu sześćdziesięciu kilometrów. Druga wiedzie niemal prosto na zachód, omijając rzekę Ulindi od północy; jedyne trzysta kilometrów. Pierwsza na wszystkich mapach oznaczona jest symbolem N2, dumnie sugerującym wysoki standard trasy. Drugiej nie znajdziemy nigdzie. Pierwszą można przejechać samochodem. Drugą, prowadzącą przez tropikalny las, da się przebyć co najwyżej motorem, a najpewniej pieszo. Ale lokalni kierowcy odmawiają jazdy nawet tą lepszą. Mnożą dni, kwoty, niebezpieczeństwa. Wyliczają siedem posterunków FARDC, wojska Demokratycznej Republiki Konga (DRK), na każdym miejscowy musi zostawić po trzy tysiące franków (około dwóch dolarów – w kraju, w którym niemal dziewięćdziesiąt procent mieszkańców żyje za nieco ponad dolara dziennie). Ostrzegają przed niedobitkami milicji Mai Mai (grup zbrojnych działających w południowowschodnich prowincjach DRK w opozycji do rebeliantów Tutsi wspieranych przez Rwandę) i mówią o zawalonym moście w pobliżu Kamy.
Pozostaje samolot, środek transportu w zasadzie niedostępny dla zwykłego Kongijczyka. Lotnisko znajduje się w Kavumu, czterdzieści kilometrów od Bukavu, obok bazy wojsk ONZ ze stacjonującej tu misji pokojowej MONUSCO. W hali odlotów problem rewizji i trudnych pytań rozwiązują kilkudolarowe łapówki wręczane w zaciszu lotniskowej toalety. Każdy domyśla się, że grupa zagranicznych gości nie leci do Shabundy na wakacje czy żeby budować szkołę. Jest nas trzech: ja – reporter; mój znajomy, który umie poruszać się w afrykańskich realiach i robić tu interesy (choć znamy się od kilku lat, wiem o nim bardzo niewiele: Legia Cudzoziemska, Rwanda, Kongo, przemyt surowców, diamenty); mojego drugiego towarzysza poznałem dopiero tu, na wschodniej granicy Konga.
Na lotnisku nieustanna gra, podchody, nerwy maskowane udawanym spokojem, oszczędne rozmowy. Widzę czujne spojrzenia zza biurek i uchylonych drzwi. Dopóki nie wsiądziemy do samolotu, zdarzyć się może wszystko. Najważniejsze, by nie znaleźli wagi miligramowej, która dobitnie świadczy o celu podróży; wtedy nie pomoże nawet potwierdzone notarialnie zaproszenie od lokalnej wspólnoty wyznaniowej. Na pasie startowym stoi kilka antonowów, z których żaden nie wzniesie się już w przestworza, helikopter Czerwonego Krzyża i jeden czechosłowacki turbolet z lat 70.. To nasz. Grupa Kongijczyków waży i pakuje do niego ładunki. Jest jeszcze dwóch Ukraińców, pilot i mechanik. Do Shabundy oprócz nas lecą worki mąki, ryżu, ryby, piwo, woda.
– Wracać będziemy w …