Wersja audio
Ulica Roosevelta, nieopodal której mieszkam w Chicago, oddziela Little Italy od dzielnicy zamieszkanej przez społeczność afroamerykańską. Prostopadłą do niej ulicą Racine moi czarni sąsiedzi chodzą do najbliższego przystanku kolejki.
Od czasu do czasu widzę, jak jeden z drugim rzuca śmieci na chodnik: a to opakowanie po chipsach, a to pusty styropianowy pojemnik na jedzenie, a to puszkę lub plastikową butelkę po napoju. Nie do kosza na śmieci, który stoi kilkadziesiąt metrów dalej, ale na chodnik albo na trawnik.
Chodzę ulicą Racine kilka razy dziennie. Przewija się tu kilka setek Hindusów (głównie studentów szkoły medycznej) i Meksykanów (którzy idą do swojej dzielnicy Pilsen ), ale nigdy nie widziałem, żeby któryś z nich rzucał odpadki na chodnik. Rzucają tylko czarni i jest to fakt, na którego potwierdzenie znajduję dowody kilka razy dziennie. Nic prostszego, niż wysnuć z tego oczywisty wniosek, że czarni to brudasy i niechluje, których nie obchodzi czystość miejsca, w którym mieszkają. Nic prostszego, niż stać się rasistą, którego przekonuje to, co widzi. Jak to? Przecież skurczybyki śmiecą mi pod domem. Oni wszyscy tacy. Fleje i brudasy.
A jednak, choć prawdą jest, że śmiecący pod moim domem to czarni, nieprawdą jest, że wszyscy czarni śmiecą. Nie istnieje logiczne przejście między jednym zdaniem i drugim. Pierwsze odnosi się do jednostek, które zachowują się tak, jak się …