Wersja audio
Masz przed sobą otwarty tekst, który udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio. Wykup prenumeratę lub dostęp online.
Spotykam je wszędzie. Czasem to zwykły stołek w nadmorskiej tawernie, innym razem dizajnerskie krzesło w modnej restauracji albo fotel w kawiarni za rogiem. Puste siedzenie naprzeciwko przy dwuosobowym stoliku. Miejsce, którego nikt nie zajmie, bo przyszłam sama. Od sześciu lat piję kawę samotnie przy dwuosobowych stolikach i żyję w układzie zaprojektowanym dla par. Nasz świat lubi bowiem układy podwójne. Kiedy chcesz wyjechać na narty, musisz dopłacić za to, że drugie siedzenie w autokarze pozostanie puste. Łóżka w hotelach są dwuosobowe, toniesz samotna w zbędnych poduszkach i pierzynach. Filiżanki do espresso sprzedawane są po dwie. Gdy ruszasz w podróż, pytają: „z kim?”.
Przyjaciółki twojej matki z uporem godnym lepszej sprawy uparcie dochodzą, czy już kogoś sobie znalazłaś. Ojciec z niemym smutkiem bezgłośnie pyta o to samo. W tym czasie Donald Trump publicznie gardzi samotnymi kociarami, a wcześniej w Polsce doradca ministra Przemysława Czarnka, Paweł Skrzydlewski, zapowiadając priorytety polityki oświatowej, głosi konieczność ugruntowania w dziewczętach „cnót niewieścich”, które są niezbędne, żeby stworzyć „zdrową rodzinę, opartą na monogamicznym, miłosnym, nierozerwalnym związku mężczyzny i kobiety”.
Słowa polityka wkurzyły mnie – podobnie jak wiele innych kobiet – do granic możliwości. Jednak nie tak bardzo jak fakt, że koncepcja relacji romantycznej jako niezbędnego elementu mojego własnego dobrostanu siedzi we mnie głębiej, niż bym chciała. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że ja sama, taka niezależna, taka feministka, płaczę na parkingu przed domem kultury, bo są walentynki. Kicz nad kicze, a ja spędziłam ten wieczór, czytając seniorom reportaże o miłości. Dlaczego jest mi tak bardzo smutno w deszczowy wieczór na tym parkingu w Bytomiu, w samochodzie, w którym czeka na mnie tylko kot (uwaga, w tym miejscu Donald Trump śmieje się w kułak)?
Posłuchaj: Jeśli nie związki romantyczne, to co?
Jest tak, bo już dawno zinternalizowałam, wbrew sobie samej, ten cholerny dogmat, że romantyczna podwójność jest gwarancją dobrostanu. Idealnym stanem układu materii, do którego za wszelką cenę należy dążyć. Potężne piece kultury dymią i sapią, żebyśmy nigdy w to nie zwątpili. Psychologia ewolucyjna, którą napędza myśl o zdrowym i licznym potomstwie, kibicuje kulturze z kąta. Łączenie się w pary. Ssaki czytające poezję. Innego szczęścia nie ma i nie będzie.
I to mnie dopiero wkurza.
Kiedy redakcja „Pisma” poprosiła mnie o tekst o tym, czy dobre życie zależy od tego, czy pozostajemy w relacji romantycznej z drugim człowiekiem, najpierw zgodziłam się ochoczo, a potem, kiedy już usiadłam przed komputerem, zdjął mnie strach. Bo jak napisać: „tak” na 30 tysięcy znaków? Zaraz po tym przyszła refleksja: dlaczego to jest automatyczna odpowiedź, jaka pojawia się w mojej głowie? Jaki schemat poznawczy za tym stoi? Jaki Weberowski typ idealny powielają różne treści kultury i moje własne zachowania, że ta odpowiedź jako pierwsza przyszła mi do głowy?
I to chwilę po tym, jak przeczytałam felieton Karoliny Lewestam w sierpniowym „Piśmie”, w którym pisze ona, jak bardzo denerwuje ją prymat miłości romantycznej nad innymi formami, i proponuje zmianę modelu, który mamy w głowie, żeby dobre miejsce, dom pełen miłości, zobaczyć też w naszych matkach, braciach, przyjaciołach i mentorach. Kiedy się nad tym zastanowię, zgadzam się w pełni, jednak pierwszy odruch miałam inny, podobnie jak czytelniczka, na której list odpowiada Lewestam. Co to mówi o mnie i tej kobiecie? I o wielu moich rozmówcach, z którymi spotykam się, pracując nad książką o najgorszych randkach świata. Co to mówi o nas, żyjących w późnym kapitalizmie, w którym patriarchat, nie miejmy złudzeń, i konserwatywny światopogląd mają się wciąż całkiem dobrze? Czy powinniśmy się na to wkurzać? Walczyć z tym? Wypierać? Przyjąć za pewnik i zaakceptować, że miłość romantyczna jest nam potrzebna do dobrego życia?
Od prawie pół wieku, od książki Edwarda Osborne’a Wilsona Socjobiologia (1975), psychologia ewolucyjna ma na to pytanie prostą odpowiedź. Relacja romantyczna jest rozwiązaniem czysto funkcjonalnym, które służy – z punktu widzenia przetrwania gatunku – wyższej i ważniejszej sprawie.
Spójrz w lustro. Patrzy na ciebie drapieżnik. Oczy zwierząt łagodnych – antylop, koni, krów, jeleni – osadzone są po bokach głowy, żeby mogły dostrzec niebezpieczeństwo, które czai się z tyłu. W przeciwieństwie do nich, oczy tygrysa są osadzone blisko i frontalnie, żeby zwierzę mogło precyzyjnie określić położenie potencjalnego posiłku, powalić ofiarę na ziemię i skoczyć do jej gardła lub boku z obnażonymi zębami. Także ludzie mają oczy drapieżników, a to wiele mówi o naszym pradawnym pochodzeniu. (…) Gdyby nie mechanizmy tłumiące nasze gwałtowne, nikczemne i drapieżne żądze, sami wyplenilibyśmy siebie z powierzchni Ziemi, wpisując się na długą listę wymarłych gatunków. Ewolucja dała nam potężnego rozjemcę. Nasza zdolność do miłości ocaliła nas od siebie samych (Diane Ackerman, Historia naturalna miłości, przeł. Dorota Gostyńska, 1997).
Koncepcja relacji romantycznej jako niezbędnego elementu mojego własnego dobrostanu siedzi we mnie głębiej, niż bym chciała. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że ja sama, taka niezależna, taka feministka, płaczę na parkingu przed domem kultury, bo są walentynki.
To, że potrafimy kochać drugiego człowieka, chroni nas jako gatunek, bo pozwala nam wiązać się w pary i wychowywać dzieci. Tak było przez wieki w kulturach tradycyjnych i dopiero nowoczesność oraz ponowoczesność trochę w tym porządku namieszały. Na przełomie XX i XXI wieku antropolodzy zaczęli się interesować innymi modelami relacji niż kobieta–mężczyzna, zorientowanymi na prokreację. Nastąpił wysyp prac na temat strategii łączenia się w pary inne niż monogamiczne i heteroseksualne. Wcześniej uważano, że romantyczna relacja jest jedynie spoiwem układu nastawionego na realizację celu samolubnego genu, jak pisał o tym Richard Dawkins w głośnej w połowie lat 90. książce o tym samym tytule. Wtórował mu między innymi David M. Buss, psycholog ewolucyjny, autor książki Ewolucja pożądania. Strategie doboru seksualnego ludzi (przeł. Bogdan Wojciszke, Agnieszka Nowak-Młynikowska, 1996), opisując psychologiczne mechanizmy, stanowiące produkt ewolucji. Miała ona być odpowiedzią na krytykę neodarwinizmu ze strony humanistów przekonujących, że wywołane instynktem ludzkie zachowania w sferze miłości i relacji dawno zostały zdominowane przez kulturę.
Miłość romantyczna zastanawia zarówno psychologów ewolucyjnych, jak i antropologów o orientacji humanistycznej, niezależnie od tego, czy uważają, że taka relacja jest wyłącznie funkcjonalną nakładką na czysty mechanizm biologiczny, czy że jest sama w sobie złożonym wytworem kultury, o czym pisał krytycznie Tomasz Szlendak (między innymi w książce Architektonika romansu. O społecznej naturze miłości erotycznej). Pod koniec XX wieku to pytanie zapoczątkowało wiele systematycznych badań porównawczych – na przykład Williama R. Jankowiaka i Edwarda F. Fishera, o których pisali na łamach amerykańskiego czasopisma „Ethnology” w 1992 roku, w artykule A Cross-Cultural Perspective on Romantic Love (Miłość romantyczna z perspektywy międzykulturowej) – kiedy globalizacja zaczęła jawić się jako fakt, a kwestia, na ile jesteśmy tacy sami, a na ile odmienni w różnych częściach świata, stała się kolejny raz gorącym tematem, podobnie jak w czasach wielkich odkryć geograficznych i kolonializmu.
I tak Szlendak w artykule Antropologia miłości. Socjobiologiczny model wyjaśniania ludzkich strategii seksualnych i próba jego krytyki, w „Studiach Socjologicznych” z 1999 roku, podaje:
Badania Williama R. Jankowiaka i Edwarda F. Fishera dowodzą, że fenomen miłosnej pasji nieobcy jest ponad 90 procentom społeczeństw znanych antropologii (…). Można zatem powiedzieć, iż miłość romantyczna posiada cechę uniwersalności. Nie wszyscy się z takim twierdzeniem zgadzają. Na przykład etnolog Victor C. de Munck pyta wprost w swoim artykule dotyczącym praktyk małżeńskich we wspólnocie islamskiej na Sri Lance, czy miłość romantyczna ma charakter powszechnika kulturowego, czy też jest swego rodzaju patologią, aberracją zachodniego świata od reguł rządzących seksem i uczuciami w innych kulturach niż nasza.
De Munck pisze na ten temat w książce Romantic Love and Sexual Behavior: Perspectives from the Social Sciences (Romantyczna miłość i zachowania seksualne z perspektywy nauk społecznych), w rozdziale Lust, Love and Arranged Marriages in Sri Lanka (Pożądanie, miłość i aranżowane małżeństwa na Sri Lance).
Z pewnością w kulturze zachodnioeuropejskiej dominuje wzorzec miłości romantycznej, który wykształcił się ponad 250 lat temu i trwa, w nieco zmienionych kostiumach i dekoracjach, do dziś. Występuje w dwóch skrajnych smakach: słodkim i gorzkim, które serwują nam literatura, sztuka i popkultura. Historia w wersji słodkiej zazwyczaj zaczyna się od chaosu i kończy happy endem. Czasem ta opowieść mieści się w kilku minutach teledysku, innym razem potrzeba kilku sezonów serialu lub kilkuset stron książki. Niezależnie jednak, czy jest to piosenka Dolly Parton, serial Seks w wielkim mieście, czy kolejna pozycja ze świata literatury young adult, chodzi o to samo. O znalezienie tego jedynego, kochanka czy męża, który nas uszczęśliwi. Istotą poszukującą jest kobieta. To ona, mniej lub bardziej wyrafinowana, Bridget Jones lub Fleabag, próbuje ujarzmić chaos i pustkę swojego życia, szukając relacji romantycznej.
W kulturze zachodnioeuropejskiej dominuje wzorzec miłości romantycznej, który wykształcił się ponad 250 lat temu i trwa, w nieco zmienionych kostiumach i dekoracjach, do dziś.
Bardzo rzadko widzimy w tej roli mężczyznę. Jest on raczej przedmiotem niż podmiotem tych poszukiwań. Kiedy jednak kultura przedstawia bohatera płci męskiej w sytuacji, w której jego dobrostan zależałby od relacji romantycznej z kobietą, staje się on zazwyczaj postacią tragiczną, jak Wokulski czy Gatsby. Zresztą gorzki smak ma też wiele emanacji. Wtedy zazwyczaj jest na odwrót: na początku jest uporządkowany, stabilny świat, który musi lec w gruzach w wyniku nieszczęśliwej miłości. Pani Bovary dąży do samozniszczenia, Anna Karenina ginie na torach kolejowych, Giselle odbiera sobie życie szablą Alberta, Madame Butterfly ginie od ostrza.
Jak wynika z wydanej dwa lata temu książki Wymyślić miłość na nowo. Jak patriarchat sabotuje związki między mężczyznami a kobietami autorstwa Mony Chollet, w naszej kulturze panuje model szczególnego modelu miłości, który składa się z dwóch etapów: wyidealizowanego początku i tragicznego końca. To, co dzieje się pomiędzy nimi, często uważamy za nieistotne, konwencjonalne i niegodne opowieści. Dodałabym także: niewarte przeżywania i docenienia, i to niezależnie od tego, czy chaos jest na początku, czy na końcu, czy ostatni smak, jaki zostaje na języku, jest słodki, czy gorzki. A to właśnie tam, pomiędzy euforią a tragedią, możemy szukać dobrostanu w relacji z drugim dorosłym człowiekiem. Nie w ekstatycznym, erotycznym uniesieniu i nie w rozpaczy niespełnienia. Ale w zwyczajności, codzienności, w trosce. Trudno nam to przyjąć do wiadomości. Ponowoczesność każe nam wszystko podawać w wątpliwość, nieufność jest wartością. Jak śpiewa Natalia Przybysz, nie wiemy już, czy:
Kochamy się źle – czy dobrze
Coraz więcej czytamy o tym książek
Kochamy się źle – czy dobrze
Żeby kochać lepiej, chcemy zmądrzeć.
Miłość staje się projektem, czymś, co trzeba umieć, a nie czymś naturalnym, organicznym, celem.
Ostatnio terapeuta mojej przyjaciółki, z którym pracuje nad tym, żeby osiągnąć stan dobrostanu, zadał jej pytanie, jakie ma cele w życiu. Musiała wymienić przynajmniej trzy, co swoją drogą jest ciekawe. Dlaczego trzy, a nie pięć albo jeden? Czy mieć jeden cel to za mało, a siedem oznacza, że jesteśmy rozkojarzeni i nie umiemy sobie wyznaczyć priorytetów? I czemu w ogóle cel, ta najjaśniejsza gwiazda nowoczesności i kultury zapierdolu, mechanicystyczna miara wartości życia, osiągalna, mierzalna, porównywalna? Cel to sukces, to punkt dojścia. Cel wyznacza działania, krzywi się, kiedy się guzdrzesz i ociągasz. Mówi się przecież: „musisz się skoncentrować na celu”, „cel uświęca środki” i „po trupach do celu”. Rozumiem to w kontekście wyścigu zbrojeń albo gospodarki rabunkowej. Ale dlaczego w kontekście dobrostanu w ogóle mówimy o celach, a nie o potrzebach?
Cel to sukces, to punkt dojścia. Cel wyznacza działania, krzywi się, kiedy się guzdrzesz i ociągasz. Ale dlaczego w kontekście dobrostanu w ogóle mówimy o celach, a nie o potrzebach?
Wydaje mi się, że dyskurs celu oddala nas od siebie samych. Cel jest wobec nas zewnętrzy, zawsze z przodu, na horyzoncie. W większości przypadków można go jakoś skwantyfikować, a nawet zobaczyć z zewnątrz. Zmieniła pracę – widać. Znalazła partnera – namacalne. Przeprowadziła się do większego mieszkania – możemy ją odwiedzić i potwierdzić realizację celu. Myślę, że w kontekście dobrego życia lepiej mówić o potrzebach, które nie mają wyznaczonego punktu końcowego. Są czymś, czego spełnianie można zacząć tu i teraz, i ma to charakter kontinuum, często niewidocznego z zewnątrz. Gdyby użyć analogii matematycznej, cele mają wartość skokową, dyskretną, a potrzeby – ciągłą. Jaka jest różnica? Zmiennych ciągłych używamy do wyrażenia takich rzeczy, jak: długość, czas, waga, temperatura i tak dalej. W przeciwieństwie do zmiennych dyskretnych – jak cele – ciągłych nie można policzyć. I nie o liczenie tu chodzi. Nie o punkty za osiągnięcia.
Przeczytaj też: Szczęście i spełnienie: jak je znaleźć i utrzymać
Problem tylko w tym, że nasz świat nachalnie promuje zmienne dyskretne. To względem nich jesteśmy oceniani przez innych i przez samych siebie. Ma partnera – dobrze, nie ma – źle. Ale to oczywiście tylko przykład, bo podobnie dzieje się w wielu innych aspektach życia. Pomyślmy o naszym ciele. Jednym z jego parametrów jest waga i to jest oczywiście zmienna ciągła – ludzkie ciała to wspaniałe kontinuum wszystkich możliwych szczupłości i krągłości. Ale nie, tego w świecie nastawionym na cele zaakceptować nie sposób, robimy więc z niej wartość dyskretną. Mamy rozmiary XS, S, M oraz kolejne i nie są one bynajmniej neutralnymi etykietami.
– „Dopóki nosisz rozmiar czterdzieści, nie znajdziesz chłopaka” – mówiła mi mama od liceum. Teraz mam trzydzieści jeden lat i rozmiar czterdzieści dwa. Dla mojej matki już jestem w trumnie. Umarłam samotna – opowiada Ania.
Podobne komunikaty dostaje na Tinderze i w sklepach sieciówek modowych. Przez lata katowała się dietą, bezskutecznie. Dyktatura celów – najpierw schudnąć, a potem znaleźć narzeczonego, zdominowała połowę jej życia. Skutecznie oddalało ją to od siebie samej i jej prawdziwych potrzeb. Dopiero po terapii zwróciła się w ich stronę. Teraz zależy jej na tym, żeby być sprawną, zdrowo się odżywiać, przebywać dużo na powietrzu. Nie ma to wiele wspólnego z żadnym rozmiarem i z żadnym mężczyzną. Poznałyśmy się na jodze. Ja szczupła i drobna, ona krągła, postawna. Dwa końce kontinuum. Prowadziła najlepsze zajęcia, na jakich kiedykolwiek byłam. W zgodzie ze swoim ciałem, bez nacisku na to, żeby było inne. I bez natrętnej tęsknoty za ciałem drugiego człowieka.
Z tym miewamy jednak różnie.
Przeczytaj też: Love-hate relationship z Tinderem
Jakiś czas temu pewien mężczyzna pogłaskał mnie czule po dłoni i przedramieniu. To doświadczenie było jednocześnie dobrze mi znane i zapomniane, jak przyjemność z dzieciństwa, o której nie pamiętaliśmy, że istnieje, ale od razu rozpoznajemy, każdym porem skóry, jaką sprawia nam radość. Może z dotykiem jest jak z jazdą na rowerze. Nie tracimy umiejętności, jak dotykać czule drugiego człowieka i jak być przez niego dotykanym. I ona wraca w mgnieniu oka. Może po prostu przyjemność płynąca z czułego dotyku drugiej dorosłej osoby jest jak leśne poziomki. Nawet jeśli rzadka, wciąż smakuje tak samo wspaniale.
O, proszę się w tym miejscu nie litować nad piszącą. Doświadczałam przez ostatnie sześć lat męskich zachwytów, wymieniałam z przedstawicielami płci przeciwnej płyny fizjologiczne i uwagi filozoficzne na temat natury świata. To jednak coś innego niż czuły dotyk, raczej sublimacja, a może proteza. Dotyk tego, który nas kocha i którego kochamy, to inny rodzaj doświadczenia, więcej punktów do dobrostanu.
Badania profesorki Indii Morrison z Uniwersytetu Linköping, która analizuje neurobiologiczne podstawy różnych rodzajów dotyku, dowodzą, że ma znaczenie, kto nas dotyka, nie tylko na poziomie naszych przekonań i deklaracji. W 2022 roku ogłosiła wyniki eksperymentu, w którym kobiety w dwóch siedmiominutowych sesjach doświadczały nieerotycznego dotyku swojego partnera i obcego mężczyzny. W tym czasie badano je rezonansem magnetycznym, a w trakcie poszczególnych etapów pobierano także krew i sprawdzano poziom oksytocyny.
Wiadomo bowiem od dawna, że przytulanie i inne formy nieerotycznego dotyku powodują, że nasz mózg uwalnia oksytocynę, makrocykliczny hormon peptydowy, który działa jako neuroprzekaźnik. Stymuluje to uwalnianie innych hormonów dobrego samopoczucia, takich jak dopamina i serotonina, jednocześnie redukując hormony stresu, takie jak kortyzol i noradrenalina. Badanie Morrison pokazało, że poziom oksytocyny był wyraźnie wyższy, gdy kobiety dotykał ich partner, ale rósł także, gdy były dotykane przez kogoś innego.
Czy więc jeśli nie łączy nas z nikim miłosne uczucie, to można sobie z tym poradzić? Czy objęcie przyjaciela, ciepła sierść psa, którego głaszczemy bezwiednie, dziecko wtulone w naszą szyję, nie zrobią tej samej roboty? Czy nie chodzi po prostu o ciepło innej, żyjącej, bliskiej nam istoty, bicie jej serca, jej zapach? Czy może nam być dobrze, bezpieczne, błogo, jeśli doświadczamy dotyku wyłącznie w innej niż romantyczna konstelacji? India Morrison odpowiedziałaby, że tak, chodzi tylko o natężenie doświadczenia.
Byłam jednak ciekawa, co sądzą na ten temat zwykli ludzie, zapytałam więc o doświadczenia kilkudziesięciu znajomych i nieznajomych. Naukowczyni we mnie krzywi się na metodologiczną ułomność takiej swobodnej sondy, ale reporterka chętnie wysłuchała opinii i opowieści.
Graficzka Malina Sosnowska napisała: „Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że jak najbardziej, można zaznać tego całościowego doświadczenia także poza relacją romantyczną, ale pod warunkiem szczerej, takiej na zdrowy sposób miłosnej relacji ze sobą i ze światem. Chodzi tu o postawę pozbawioną lęku. Lęk jest przeciwieństwem miłości i potrafi przykryć jej doznawanie. Kiedy lęku nie ma, droga do doznania wszelkiej bliskości jest otwarta i prosta. I nie musi nosić jednego imienia”.
Pisarka Zosia Stanecka z kolei ujęła to tak: „Potrzebuję dotyku osoby dorosłej. Bo to inny dotyk. Też dlatego, że nie mam wtedy obaw, że używam drugiej osoby. Dziecko nawet jeśli chce dać mi swoje przytulenia, nie musi rozumieć kontekstu, a moja potrzeba może być nieintuicyjnie obciążająca. Ze zwierzęciem może być tak samo. Potrzebuję dotyku, który dany jest z pełną świadomością, dobrowolnie i bez kontekstu użycia drugiej istoty”.
Poeta Wojciech Bonowicz wyznał wprost: „Jak kogoś lubię, to po prostu chcę go przytulić. A jak lubię go bardzo, to bardzo chcę. A jak kocham, to nie mogę żyć bez przytulania. Jeśli chodzi o życzliwy dotyk czy przytulenie przez kogoś obcego, to trzeba to rozważyć szczegółowo, konkretniej. Kiedy ktoś kogoś przytula, to nie może być tak całkiem obcy, musi być jakaś, choćby bardzo podstawowa więź serdeczności”.
Publicznie chętniej wypowiadały się osoby pozostające w związkach. Samotni przysyłali mi wiadomości prywatne. Moja czytelniczka Katarzyna poprosiła: „Czy mogłaby pani napisać też o tych, którzy potrzebują dotyku i marzą o nim, ale nie ma kto ich przytulać? A i oni nie mają kogo?”.
Agata, samodzielna mama dwojga dzieci, która wyszła ze związku bez czułości, opowiedziała mi z kolei taką historię: „Niedawno miałam dziwną przygodę. Wieczorem wysiadłam na mojej stacji metra, a ze mną chłopak. I jakoś w wyniku wymiany spojrzeń, w których była zgoda i przyzwolenie, przytulił mnie, pocałował w głowę i poszedł. Co ja miałam na twarzy, co on miał w sercu, nie wiem. Ale było to dobre doświadczenie”.
Z kolei Paweł, starszy naukowiec, napisał: „Nie pamiętam już, jakie to uczucie, kiedy kobieta mnie dotyka. Nie wiem, czy jeszcze umiem dotykać i być dotykanym. Boję się, że nigdy już tego nie zaznam. Że umrę bez doświadczenia bliskości”.
Nawet w sytuacji znacząco obniżającej jakość życia można zaznać empatycznego dotyku. Zajmuje się tym w praktyce i na polu badawczym Agnieszka Kawula, terapeutka i masażystka, która propaguje empatyczny dotyk jako wsparcie w chorobie. Jako wolontariuszka w domach seniora i zakładach opiekuńczo-leczniczych uczy opiekunów i personel medyczny, jak wpleść elementy masażu do opieki nad osobami chorymi przewlekle. Większość z nas łaknie bowiem do końca życia dotyku drugiego człowieka. Niedotykani czule, powoli umieramy. Wcześniej niż w sensie czysto fizjologicznym.
„Pytanie tylko, czy umiemy wchodzić w bliskie fizyczne kontakty z osobami, z którymi nie jesteśmy w relacji romantycznej” – zastanawia się Olga Wróbel, krytyczka literacka. I ma rację, bo kultura robi wiele, żeby czuły dotyk drugiej dorosłej osoby, bez kontekstu erotycznego, był czymś niekomfortowym, nieoczywistym. Przytulam inną kobietę? Może jestem lesbijką. Przytulam nie mojego mężczyznę? Z pewnością mamy romans.
Kultura robi wiele, żeby czuły dotyk drugiej dorosłej osoby, bez kontekstu erotycznego, był czymś niekomfortowym, nieoczywistym. Przytulam inną kobietę? Może jestem lesbijką. Przytulam nie mojego mężczyznę? Z pewnością mamy romans.
Klisze w naszej głowie zawężają obraz. Tego lata wybrałam się z przyjaciółką na Morawy, które wyglądają jak Toskania. Winnice po horyzont, małe miasteczka, wąskie drogi. Aż się chce chodzić w zwiewnych sukienkach, jeździć kabrioletem, patrzeć w słońce. Ula, z którą pojechałam, zrobiła mi z tego wyjazdu wiele pięknych zdjęć, bo ma duży zmysł estetyczny i oko do dobrych kadrów. Ale na każdym z nich byłam wyłącznie ja, żadnej innej osoby. Czasem tylko widać było dwa kieliszki, dwa kapelusze, drugi cień. Wrzuciłam te fotki na Instagram i posypały się wiadomości z gratulacjami, że jak wspaniale, że wreszcie kogoś znalazłam. Że ten i ów trzyma kciuki za nasze szczęście. I skąd wzięłam gościa z kabrioletem? Brawo ja.
Nazwałam to żartobliwie syndromem tajemniczego czeskiego kochanka. Ożył tylko w głowie moich znajomych i obserwatorów. I choć nigdy nie istniał naprawdę, wywołał jak najprawdziwsze reakcje. Mój były partner napisał nagle po miesiącach milczenia: „Widzę, że jest ci pięknie, cieszę się”. Ale dlaczego właściwie on się cieszy (choć akurat wątpię w szczerą radość w tym przypadku)? I dlaczego cieszą się inni, którzy – wiem, że naprawdę – dobrze mi życzą? Bo w ich oczach będąc z kimś, wreszcie jestem cała, kompletna, dopełniona. Czyli wcześniej, sama, byłam jakimś niedokończonym, ułomnym projektem? Oczywiście, w świecie, w którym dominuje podwójność, tak właśnie było.
To obserwacja, a nie wyraz oburzenia. Ekonomia behawioralna (badająca wpływ czynników psychologicznych, społecznych, poznawczych i emocjonalnych na decyzje gospodarcze oraz konsekwencje tych decyzji), którą się zajmuję naukowo, tłumaczy to prosto – za pomocą heurystyki ramowania. Z całej mnogości elementów świata nasz umysł wykraja obrazy (stąd rama i ramowanie), które mają dla nas sens. A największy sens mają te z nich, które dobrze znamy, które już kiedyś widzieliśmy. To droga na skróty, podobnie jak inne heurystyki, w rozumieniu przeżywania świata.
W przypadku syndromu tajemniczego czeskiego kochanka zadziałał mechanizm, który Daniel Kahneman – izraelsko-amerykański psycholog i ekonomista, laureat Nagrody Nobla za wkład w rozwój ekonomii behawioralnej – nazwał WYSIATI. To akronim od angielskiego: what you see is all there is. Czyli istnieje tylko to, co widzi nasz umysł albo co mu się wydaje, że widzi na zdjęciach z Moraw.
Wróćmy jednak do prawdziwych, a nie wyimaginowanych relacji romantycznych. Co zrobić, jeśli jesteśmy przekonani, że do poczucia dobrostanu potrzeba nam właśnie takiego związku? Musimy nieuchronnie wystawić się na ryzyko rozczarowania i odrzucenia. Bo randki w późnym kapitalizmie to sport ekstremalny. Łatwość i radykalizm ocen – za gruba, za niski, za mało zarabia, patrz, jak się ubiera, ale z niej glonojad – zbierają krwawe żniwo.
Oto skutki uboczne kultury instant, w której żyjemy i w której wszystko jest na wyciągnięcie ręki, w ogromnym wyborze. Zakupy w środku nocy. Dostawa tego samego dnia. Jedzenie na telefon. Przelew kciukiem. Tak jak wszystko inne można mieć natychmiast, tak też równie szybko można dziś zostać odrzuconym. Cios między oczy czeka na odległość kilku kliknięć, jednego spotkania. Eva Illouz w swojej książce Dlaczego miłość rani. Studium socjologiczne (przeł. Michał Filipczuk) twierdzi, że współczesne randki są serią chłodnych kalkulacji uczuciowych, próbą maksymalizacji zysku przy minimalizowaniu szkód. Pisze: „Internet zradykalizował wyobrażenie o jednostce jako o «dokonującym wyboru»; zradykalizowało się też przekonanie, że romantyczne spotkanie powinno być wynikiem optymalnego wyboru”.
Co jednak zrobić, kiedy się w tym nie zgrywamy? Jedna strona chce czegoś, druga czegoś innego. Ktoś ryzykuje bardziej, ktoś bardziej się otwiera, jest w stanie więcej odpuścić, ale ten drugi kalkuluje i dochodzi do wniosku, że mu się ta relacja nie opłaca. Dobrze ilustruje to jeden z rysunków Matyldy Damięckiej, która publikuje je na Instagramie pod pseudonimem The Girl Who Fell on Earth. Okienko komunikatora. Dymek wiadomości o treści: „Kocham Cię”. Poniżej informacja: „Odczytano 20 godzin temu. Odpowiedzi brak”.
Potwierdzenie, że nasza wiadomość dotarła do adresata, przy jednoczesnym braku odpowiedzi, to nowoczesna forma okrucieństwa w relacjach. Kiedyś wysyłało się list, telegram czy nawet SMS i można było mieć chociaż wątpliwości, czy adresat otrzymał wiadomość, kiedy to było, czy aby na pewno. Można się było łudzić, że namyśla się nad odpowiedzią. Upływał czas. Rozczarowanie nie było natychmiastowe. Nie pikało w telefonie, w kieszeni, w każdej chwili dostępne. Teraz tak się dzieje dwadzieścia cztery godziny na dobę. „Cieszę się, że Cię poznałam”. Odczytano. Brak odpowiedzi. „Spotkajmy się ponownie”. Odczytano. Brak odpowiedzi. „Tęsknię”. Odczytano. Brak odpowiedzi.
Koszty poszukiwania relacji romantycznej z drugim człowiekiem są wysokie. Wielu bohaterów i wiele bohaterek książki Najgorsze randki świata. I kilka udanych, nad którą obecnie pracuję, a która opisuje randki w późnym kapitalizmie, mówi o wielkim znużeniu i zniechęceniu związanym z poszukiwaniem partnera, jakby zdawali raport z przymusowych prac społecznych lub robót drogowych. Godziny na portalach randkowych, nieudane randki, rozczarowania, ghosting. Ale nie odpuszczają, stawka jest bowiem wysoka. Gramy o własne szczęście, a co może być bardziej wartościowego? Żeby je sobie zapewnić, szukamy miłości wysokiej jakości, a nie byle jakiej. Partnera, który osiągnie sto punktów na sto możliwych. Tylko że on oczywiście nie istnieje, jest konstruktem, podobnie jak wyspy Bergamuty i mój tajemniczy czeski kochanek. Nie ma prawa zaistnieć, zwłaszcza że wciąż jesteśmy socjalizowani w taki sposób, że porozumienie między płciami w relacji romantycznej jest trudne.
Amerykanka, psycholożka i filozofka Carol Gilligan oraz psychoanalityczka Naomi Snider, w książce Why Does Patriarchy Persist (Dlaczego patriarchat wciąż trwa?) zauważają, że uwiązani przez podświadome schematy myślowe chłopcy i dziewczęta dokonują czegoś w rodzaju samoamputacji. Prowadzi ona do męskiej obojętności i kobiecej autocenzury, w wyniku której mężczyźni starają się zachowywać, jakby nie potrzebowali do szczęścia relacji z innymi ludźmi, a zwłaszcza z płcią przeciwną, a kobiety umniejszają swoje potrzeby, żeby uniknąć odrzucenia. Tym samym coraz bardziej się od siebie oddalają. Gorzko podsumowuje to Mona Chollet w Wymyślić miłość na nowo: „Przewrotność naszych społeczeństw polega na tym, że (…) metodycznie kształcą i socjalizują kobiety i mężczyzn tak, by nie byli w stanie się ze sobą porozumieć. Genialne, prawda?” (przeł. Jacek Giszczak). Owszem, genialne dla podtrzymania patriarchatu, tragiczne dla nas.
Trzy rodzaje oddalenia, o których była mowa w tym tekście, są moim zdaniem ważne dla poczucia dobrostanu. To pierwsze jest pozytywne – miłość pozwala nam się oddalić od siebie samych jako agresywnych, wojowniczo nastawionych i rywalizujących zwierząt. Gorzej z dwoma pozostałymi. Oddalenie od swoich potrzeb, zewnątrzsterowne nastawienie na cele i ocenę ogranicza naszą zdolność do odpuszczenia, wyciszenia. Do przyznania sobie prawa do życia wystarczająco dobrego, aby następnie wejść w dobrą relację z drugim człowiekiem, który nie zostanie zredukowany do narzędzia służącego osiągnięciu naszych celów. Trzecie oddalenie od siebie nawzajem, kobiet i mężczyzn – wzmacniane przez media społecznościowe – dopełnia obrazu.
Myślę, że aby zmniejszyć odległość między sobą a kimś innym, musimy zacząć od drugiego oddalenia, podejść bliżej do nas samych. Zadać pytanie, czego nam potrzeba, co robi nam dobrze. Nie musimy w tym celu uczestniczyć w kręgach kobiet, chodzić na gongi, okadzać się białą szałwią czy szukać w sobie skrzywdzonego wojownika lub wewnętrznej dzikiej dziewczynki, chyba że to komuś pomaga. Książka Natalii de Barbaro Czuła przewodniczka i inne tym podobne, w moim odczuciu spłycające problem i dość pretensjonalne, sprzedają się przecież świetnie. Moim zdaniem jednak wystarczy, że po prostu damy sobie przyzwolenie na postawienie tych pytań, udzielimy na nie szczerej odpowiedzi i jej nie zignorujemy.
Przeczytaj też: Zaproś siebie na randkę
Pracując nad tym tekstem, postanowiłam podjąć wyzwanie. Zadałam sobie pytanie, czego mi potrzeba na tym etapie mojego życia. Czy rzeczywiście kluczem do szczęścia jest znaleźć się w relacji z mężczyzną? Przyjrzałam się swojemu życiu i poprosiłam o opinię kilka bliskich osób, które dobrze mi życzą, i uświadomiłam sobie, że przez ostanie lata byłam jak szybkowar. Gotowałam na najwyższych obrotach. Kilkanaście książek, projekty biznesowe, spotkania autorskie jak Polska długa i szeroka, samodzielne wychowywanie synów, kredyt na milion złotych. Ciśnienie rosło, ale pokrywka trzymała mocno. Byłam samotnym garnkiem ze stali z wesołym gwizdkiem. To mogło skończyć się katastrofą i nie mam na myśli rozgotowanych warzyw.
Doszłam do wniosku, że kluczem do mojego dobrostanu w tym momencie życia nie jest mężczyzna, który pomoże mi gotować jednocześnie na wielu palnikach. Kluczem jest spróbować gotować na wolnym ogniu. Sama, bez niczyjej pomocy.
Doszłam do wniosku, że kluczem do mojego dobrostanu w tym momencie życia nie jest mężczyzna, który pomoże mi grać na tych wszystkich bębenkach, gotować jednocześnie na wielu palnikach. Kluczem jest spróbować gotować na wolnym ogniu. Sama, bez niczyjej pomocy. Z dnia na dzień odcięłam wszystko, co nie było niezbędne, i od sierpnia do końca roku będę próbowała zbliżyć się do swoich potrzeb, tych najbardziej podstawowych i prostych. Do siebie, a nie do drugiego człowieka. Bez czeskiego czy jakiegokolwiek innego kochanka. Przypomniało mi się także, że już od jakiegoś czasu na pchlich targach i bazarach ze starociami szukam pojedynczych filiżanek do espresso. Czasem mają obtłuczone uszko, czasem wyblakłe kolory. Kawa z takiej filiżanki, którą piję dziś, siedząc na moim poddaszu, na podłodze, bez żadnego krzesła naprzeciwko, we własnym towarzystwie, smakuje wystarczająco dobrze.
Ten tekst pochodzi z wydania specjalnego „Wokół Dobrostanu”. Sprawdź pozostałe treści z tej edycji.
Aktualizacja
4 listopada 2024 roku dokonano zmiany: uściślono, czym zajmuje się Agnieszka Kawula.
Tekst ukazał się w wydaniu specjalnym „Wokół dobrostanu” (2/2024) pod tytułem Oddaleni od siebie.