(…) Na początku lat osiemdziesiątych przyjaciółka namówiła mnie, żebyśmy razem poszły do niezbyt wymagającej siłowni tylko dla kobiet w pobliskim centrum handlowym. Ona chciała schudnąć, a mnie ból w dole pleców zmusił do uznania, że nie mogę już dłużej traktować swojego ciała jako zwykłego rusztowania podtrzymującego moją głowę w pionie. Potrzebowało odrobiny pracy. A ja potrzebowałam odrobiny zabawy. Nie licząc krótkich wybuchów aktywności w dziedzinie prac domowych, dorosłe życie, jak okazało się w moim przypadku, prowadziłam w pozycji siedzącej – na zebraniach albo przy biurku. Siłownia oferowała kuszący regres, szansę, jak wtedy pisałam, aby odzyskać „utraconą muskularną licencję na młodość”. (…)
Masz przed sobą otwarty tekst, który udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio. Wykup prenumeratę lub dostęp online.
Początkowo byłam zażenowana słabościami własnego ciała. Ale nawet jeśli brakowało mi siły, miałam przynajmniej dużą odporność na ból, więc uczucie zażenowania zaczęło przeradzać się w cichą gotowość do rywalizacji. Zazwyczaj lubię myśleć o sobie jako o osobie skromnej i współpracującej; w siłowni zawsze ukradkiem porównuję się z innymi, rozpalona ambicją, by ich prześcignąć. Szybko awansowałam z siłowni tylko dla kobiet do wielkiej, luksusowo wyposażonej siłowni i klubu fitnessu dla obojga płci, gdzie zaczęłam od zajęć grupowych – zajmując miejsce w kącie sali, mogłam obserwować, nie będąc obserwowaną – a następnie wyćwiczyłam sobie przejście do strefy siłowej, gdzie trenowali mężczyźni. Wszystko to było całkowicie odległe od mojego normalnego zawodowego i osobistego życia i, jak mi się wydawało, niewarte, by komukolwiek o tym wspominać – zbyt trywialne i zbyt narcystyczne. Pierwsze potwierdzenie skuteczności całego tego wysiłku przyszło od przyjaciela, który ostrzegł mnie, że moje ramiona zaczynają wyglądać „przerażająco”.
Nie ma jednego zadowalającego historycznego wyjaśnienia gwałtownego wzrostu zainteresowania sprawnością fizyczną, który nastąpił w Stanach Zjednoczonych pod koniec XX wieku i rozszerzył się następnie na inne części świata. Jednym z czynników była po prostu rosnąca dostępność zajęć podnoszących sprawność, takich jak te oferowane w klubach fitnessu. W latach siedemdziesiątych nieliczne istniejące wówczas przestrzenie do ćwiczeń były zazwyczaj typowymi siłowniami, bez jakichkolwiek bajerów, niekiedy nawet pozbawionymi pryszniców. Dziś na całym świecie działa 186 tysięcy klubów fitnessu, które generują około 81 miliardów dolarów rocznego zysku, z czego około 26 miliardów wydawanych jest w Stanach Zjednoczonych, przy czym Niemcy i Wielka Brytania nie pozostają daleko w tyle. Gdzieś na przestrzeni lat osiemdziesiątych przedsiębiorcy odkryli, że poza początkową inwestycją w sprzęt prowadzenie siłowni nie wymaga wiele zachodu, wystarczy tyle osób z personelu, żeby regularnie prać ręczniki i sprawdzać karty klientów wchodzących do obiektu.
Dziś na całym świecie działa 186 tysięcy klubów fitnessu, które generują około 81 miliardów dolarów rocznego zysku, z czego około 26 miliardów wydawanych jest w Stanach Zjednoczonych.
Tymczasem popyt, podobnie jak podaż, wzrastał. Pod pewnymi względami był to element szerszego wycofywania się w dziedzinę indywidualnych problemów po krótkim, podniecającym okresie podnoszącej na duchu wspólnotowości, jakiej niektóre i niektórzy z nas doświadczyli w latach sześćdziesiątych. Mnożyły się poradniki, aż do punktu, w którym stały się osobnym gatunkiem literackim, jak gdyby modny segment społeczeństwa podjął właśnie nowy projekt: samych siebie. W książkach z dziedziny pop-psychologii doradzano, żeby traktować związki jak transakcje rynkowe i zawsze pytać, czy dostaje się tyle samo, ile się daje. A jeśli to nie zadziała, zawsze możesz „zostać swoją własną najlepszą przyjaciółką”. Według historyka Christophera Lascha obsesja na punkcie fitnessu stanowiła po prostu jeden z aspektów „kultury narcyzmu”, reprezentującej „odwrót od polityki i zaparcie się niedawnej przeszłości”. (…)
Rzecz jasna większość młodych, wykształconych ludzi, którzy w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych zaczęli biegać i chodzić na siłownię, nigdy nie wyczekiwała politycznej i kulturalnej rewolucji ani tym bardziej nigdy nie działała na rzecz jej przyspieszenia. Liczyli na stabilne zatrudnienie, najchętniej w zawodach, które uznawali za sensowne i twórcze, tymczasem w epoce, w której cała mapa społeczna ulegała rewizji, szanse na to były niewielkie. Po pierwsze, tradycyjna klasa robotnicza, „niebieskie kołnierzyki”, uginała się pod ciężarem „dezindustrializacji”, oznaczającej zamykanie fabryk i masowe zwolnienia. W miarę jak gorliwe redukcje zatrudnienia ogarniały także działy gospodarki nienastawione na zysk, całe sektory wykształconej klasy średniej rozsypywały się jak odłamki topniejącej góry lodowej. Instytucje pomocowe zaczęły pozbywać się pracowników i pracownic socjalnych, psychologów i psycholożek, prawników i prawniczek działających w interesie publicznym. Uniwersytety zamykały kierunki takie jak filozofia czy języki obce, które nie były w stanie zapewnić dostatecznego przychodu. Pojawiło się alarmujące nowe zjawisko – kierowca taksówki z doktoratem, poprzednik współczesnego uosobienia bezużyteczności wyższego wykształcenia, jakim jest doktor na zasiłku.
W obliczu tak wielkiego klasowego zamętu młodzi ludzie gwałtownie obniżali oczekiwania, tak by dopasować je do zawężających się możliwości kariery. Doroczne badanie UCLA dotyczące postaw studentów wykazało gwałtowny spadek „altruizmu i zainteresowania kwestiami społecznymi”, przy rekordowych 73 procentach deklarujących w 1987 roku, że ich najważniejszym celem jest „dobra sytuacja finansowa”, który to cel był deklarowany w 1970 przez 39 procent respondentów. Spotykam ich nieustannie na kampusach, studentów i studentki, którzy idą na studia zainteresowani pracą socjalną albo ochroną środowiska, po czym z żalem decydują się na robienie dyplomów z biznesu lub ekonomii. Jednak nawet ci z najbardziej pragmatycznym nastawieniem nie byli już bezpieczni, ponieważ w latach osiemdziesiątych korporacje także zaczęły redukować (czy też „dostosowywać do sytuacji”) swoją wykształconą siłę roboczą. General Electric rutynowo pozbywało się 15 procent najsłabiej radzących sobie pracowników dziesiątki lat wcześniej, nim wpadł na to Amazon. Nie było już „pracy na całe życie”, żadnych automatycznych awansów, ścieżki prowadzącej do emerytury i złotego zegarka na pożegnanie. Guru biznesu doradzali pracownikom korporacji, by przestali zawracać sobie głowę tym, „kto ukradł ich ser”, i skupili się na „surfowaniu na falach chaosu”.
Przeczytaj też: Problem rynku jednego zwycięzcy
Przy czym, o ile nie można już było zmieniać świata ani nawet wytyczyć planu własnej kariery, nadal można było kontrolować własne ciało – to, co w nie wnika, i to, jak wydatkuje ono swoją energię mięśniową. Pionier fitnessu, Jim Fixx, napisał w The Complete Book of Running: „Utraciwszy większość wiary w społeczeństwo, rząd, biznes, małżeństwo, Kościół i tak dalej – zwracamy się najwyraźniej ku sobie samym, pokładając tę wiarę, na jaką jeszcze jesteśmy w stanie się zdobyć, w naszych ciałach i umysłach”. Cytuje jednego ze swych akolitów, który powiedział: „bieganie daje mi poczucie kontroli nad własnym życiem”, a ja mogłabym powiedzieć to samo o ćwiczeniach: być może niewiele jestem w stanie zrobić w sprawie wołającej o pomstę niesprawiedliwości, jaka istnieje na świecie, w każdym razie nie sama ani nie szybko, ale mogę podjąć decyzję, że zdołam zwiększyć obciążenie maszyny do ćwiczenia mięśni nóg o dziewięć kilogramów i że osiągnę to w przeciągu kilku tygodni. Siłownia, która niegdyś wydawała mi się tak obca i odpychająca, stała się jednym z niewielu miejsc, w których niezawodnie mogłam sprawować nad czymś kontrolę.
Z punktu widzenia lewicowych mężczyzn, takich jak Lasch czy Studs Terkel, który także przyłączył się do tej krytyki, kultura fitnessu mogła sprawiać wrażenie „wycofania się”. W przypadku kobiet jednak „kontrolę nad własnym ciałem” można uznać za poważny cel polityczny. I chociaż nie musisz być feministką, żeby zająć się sprawnością fizyczną, większość kobiet napływających do siłowni doświadczyła karzącej kultury kobiecych diet i chudnięcia, z ich oczyszczaniem i postami. Wiedziały, że kobiety powinny skupić się na zmniejszaniu własnych ciał i stawaniu się niewidzialnymi tak dalece, jak to tylko możliwe. Z perspektywy Glorii Steinem był to jeszcze jeden przypadek patriarchalnej kontroli: powinnyśmy być nie tylko drobne, ale też słabe, a lekceważenie tych oczekiwań samo w sobie było formą feministycznego aktywizmu. „Tak – pisała – potrzebujemy postępu we wszystkich dziedzinach, ale zwiększenie naszej siły fizycznej może mieć poważniejszy wpływ na życie codzienne większości kobiet niż pojawienie się od czasu do czasu jakiejś godnej naśladowania kobiety w sali konferencyjnej czy w Białym Domu”.
Aktorka i działaczka Jane Fonda podjęła wyzwanie. Była ofiarą mizoginicznej kultury chudości, odkąd skończyła 12 lat i utrzymywała swoje ciało w jego zdumiewającej szczupłości, prowokując wymioty nawet dwadzieścia razy dziennie. W pewnym momencie w latach osiemdziesiątych uświadomiła sobie, że jeszcze trochę, a tymi nieustannymi płukankami z kwasu zniszczy sobie przełyk; później mówiła: „Robiłam karierę, zdobywałam nagrody, wspierałam organizacje społeczne, miałam rodzinę. Musiałam wybrać: żyję albo umieram”. W jej przypadku powrót do zdrowia okazał się ściśle związany z ćwiczeniami, pod postacią aerobiku, który zaczęła reklamować za pomocą nowatorskiej wówczas technologii filmów wideo. Miliony kobiet tańczyły przy jej filmach, zapewniane przez olśniewającą Fondę, że mogą być jednocześnie seksowne i silne. A kobiety ewidentnie musiały być silne, skoro niewiele rodzin mogło liczyć na osiągnięcie statusu klasy średniej – której wyznacznikami były własny dom i prywatne szkoły dla dzieci – bez dwojga pracujących rodziców. Dawna, finansowo zależna, zajmująca się domem mamusia wychodziła z mody, a przecież, paradoksalnie, to ona miała o wiele więcej czasu na ćwiczenia niż podobne jej kobiety należące do opłacanej siły roboczej.
Przy czym o ile kultura fitnessu w pewnym sensie „maskulinizowała” kobiety, można równie dobrze powiedzieć, że mężczyzn „feminizowała”. Zanim nastały lata siedemdziesiąte, tylko kobiety miały obsesję na punkcie swoich ciał, w dodatku doprowadzoną do przesady i ocierającą się o anoreksję. W jasno oświetlonych siłowniach, których ściany zazwyczaj wyłożone są lustrami, obie płcie zaprasza się do tego, żeby poddawać inspekcji swój obraz ciała, szukać niepożądanych fałd czy luźniejszych fragmentów i odpowiednio układać plan ćwiczeń. Geje gromadzili się w siłowniach, ustanawiając kunsztownie wypracowany standard męskiej urody. Wielka zmiana polegała jednak na tym, że także mężczyźni heteroseksualni zostali „uprzedmiotowieni” przez kulturę fitnessu i także ich zachęcono, by zaczęli postrzegać się jako przedmiot cudzego spojrzenia – albo, zależnie od okoliczności, pogardy. Dla obu płci w zagrożonej wykształconej klasie średniej ciało stało się zasadniczym elementem autoprezentacji, przy czym liczył się nie tylko jego rozmiar i kształt, ale też to, czy ramiona są odpowiednio kwadratowe, brzuch płaski, a mięśnie, przy podwiniętych rękawach, dostatecznie starannie wyrzeźbione.
Przeczytaj też: Pod dyktando twórców basenów
Sprawność fizyczna czy też starania o to, żeby ją osiągnąć, szybko zaczęły w przypadku klasy średniej pełnić jeszcze inną funkcję – stały się znakiem rozpoznawczym albo „wskazówką klasową”. Niezdrowe zachowania, takie jak palenie czy polegiwanie z piwem przed telewizorem, wskazywały na przynależność do niższej klasy, natomiast oddanie sprawie zdrowia, nawet jeśli jego świadectwem było jedynie noszenie przy sobie torby sportowej albo maty do jogi, anonsowało wyższą rangę. Rozważmy kwestię decyzji żywieniowych. W latach siedemdziesiątych można było odnieść wrażenie, że jedzenie zostało posegregowane według linii podziałów klasowych: bogaci wybierali to, co zostało uznane za „naturalne”, organiczne, pełnoziarniste albo „pełnowartościowe” (na czymkolwiek miałaby polegać jego „wartość”), a nade wszystko – „czyste”. (…)
Sprawność fizyczna czy też starania o to, żeby ją osiągnąć, szybko zaczęły w przypadku klasy średniej pełnić jeszcze inną funkcję – stały się znakiem rozpoznawczym albo „wskazówką klasową”.
Praca nad ciałem pod wieloma względami przypomina pracę albo też osobliwą mieszankę pracy fizycznej i biurowej. Ćwiczący nie tylko, na przykład, dźwigają ciężary, ale mają też często podkładki do pisania i zapisują liczbę powtórzeń i setów oraz liczbę ciężarów, podniesionych podczas każdej sesji ćwiczeń, niczym kierownik monitorujący jakość pracy
robotników w fabryce. Rzadkością są nawet kontakty towarzyskie, choćby dlatego że ludzie na siłowni są coraz częściej podpięci do swoich iPodów i zwrócenie ich uwagi, żeby podjąć próbę skomunikowania się (coś w rodzaju: „Czy mogę tu poćwiczyć?” albo „Czy już tu kończysz?”), wymaga gorączkowego machania rękami i gestykulowania.
Najważniejsza interakcja, do jakiej dochodzi na siłowni, to nie ta pomiędzy osobami, które do niej uczęszczają, ani nie między nimi a personelem, ale między osobą oddaną ćwiczeniom a jego lub jej własnym ciałem. Ciało należy ćwiczyć, należy je dyscyplinować i poddawać wciąż coraz bardziej wymagającym testom, aplikowanym i ocenianym zawsze przez świadomy umysł osoby ćwiczącej. O ciele tym, jeśli zestawić je z umysłem, można myśleć jak o zwierzęciu, zazwyczaj udomowionym lub udomowionym częściowo – wyposażonym w odruchy i nawyki, ale rzecz jasna nie w zdolność do świadomego podejmowania decyzji. Poeta, Delmore Schwartz, opisał swoje ciało jako „potężnego niedźwiedzia […] / u mego boku oddycha to ciężkie zwierzę, / potężny niedźwiedź, który ze mną śpi”. Uczymy się od trenerów i instruktorów na zajęciach fitnessu, że jak każde juczne zwierzę ciało zawsze skłonne jest wybierać drogę najmniejszego oporu, chyba że zdołamy je „oszukać”, wprowadzając nagłe zmiany w układzie ćwiczeń. Filozofia zachodnia ma długą tradycję rozdzielania ciała i umysłu; kultura fitnessu doprowadza ten dualizm jeszcze dalej – wprowadza relację opartą na antagonizmie, w której umysł walczy o kontrolę nad leniwym, krnąbrnym ciałem. Dziś planuję poćwiczyć, ale nie powiem wam, co dokładnie będę robić, żeby moje ciało nie zwiedziało się o tym.
Czemu jednak umysł powinien pragnąć ujarzmiać ciało, systematycznie, wielokrotnie, dzień po dniu? Wiele osób chodzących na siłownię powie radośnie, że dzięki temu czują się lepiej, przynajmniej kiedy kończą ćwiczyć. Jest też jednak mroczniejszy, groźniejszy aspekt tej fascynacji fitnessem, mianowicie podejrzenie, bardzo rozpowszechnione, że jeśli nie potrafisz kontrolować własnego ciała, to nie jesteś w należytej formie, w najszerszym tego słowa znaczeniu, by kontrolować kogokolwiek innego, a przecież w swoim życiu zawodowym typowa osoba uczęszczająca na siłownię tym właśnie przede wszystkim się zajmuje. Mówimy tu o względnie elitarnej grupie ludzi, którzy raczej wydają polecenia, niż je wykonują – o kadrze zarządzającej i przedstawicielach wolnych zawodów. W tej klasie wymierza się wygórowane kary za nadwagę lub za bycie w dowolny inny sposób wyraźnie niezdrowym. Osoby o zwiotczałych ciałach mają mniejsze szanse na zatrudnienie czy awans; mogą nawet spodziewać się nagany i tego, że zostaną zobligowane do udziału w firmowym programie „dobrej kondycji”, składającym się najpewniej z ćwiczeń (na miejscu lub gdzieś poza firmą), porad dietetyka dotyczących odchudzania oraz, jeśli to wskazane, szkoleń z rzucania palenia.
Dobra kondycja pracownika nie była tradycyjnie przedmiotem troski wielkich kapitalistycznych przedsiębiorstw, historycznie znanych raczej z narzucania robotnikom i robotnicom niezdrowych warunków – w przypadku pracowników fizycznych narażania ich na kontakt ze szkodliwymi substancjami i morderczego obciążania pracą i nieludzkim poziomem stresu w przypadku pracowników każdego szczebla. Jednak w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych w pewnym momencie firmy uznały, że promocja zdrowia może zmniejszyć ich wydatki na ubezpieczenia zdrowotne dla
pracowników, a obserwacja ta doprowadziła ostatecznie do powstania tego, co stanowi dziś wart 6 miliardów dolarów przemysł tworzenia i zarządzania korporacyjnymi programami wellness. Uczestnictwo w nich nie jest tak do końca opcjonalne. Niektórzy pracodawcy potrafią podnieść udziały pracowników w opłatach za ubezpieczenie zdrowotne o jakieś 500 dolarów, a następnie „uchylić” podwyżkę kosztów wobec tych, którzy przejdą badanie stanu zdrowia i poddadzą się wynikającym z niej zaleceniom, zazwyczaj obejmującym zadania związane ze zrzuceniem kilku kilogramów. Wielu pracowników skarży się – przynajmniej badaczom spoza firm – że korporacyjne programy wellness są przymusowe, zbyt nachalne i stanowią jeszcze jedno źródło stresu związanego z miejscem pracy. Promotorzy korporacyjnych programów wellness utrzymują, że zmniejszają wydatki pracowników na ubezpieczenie zdrowotne o znaczny procent, jednak gigantyczne badanie, wykonane w 2014 roku przez Rand Corporation, wykazało, że mają one „niewielki lub jakikolwiek bezpośredni wpływ na sumy, jakie pracownicy wydają na opiekę medyczną”.
Przeczytaj też: W pogoni za doskonałością
To właśnie szerokie stosowanie ubezpieczeń zdrowotnych doprowadziło do tego, że dobra kondycja stała się nakazem moralnym. Ubezpieczenie zakłada dzielenie ryzyka, przy czym osoby potrzebujące opieki są pośrednio dotowane przez tych, którzy są zdrowsi, więc jeśli jesteś chora, masz nadwagę albo po prostu grzeszysz tym, że nie skupiasz się dostatecznie na swojej dobrej kondycji, stajesz się obciążeniem dla swojej firmy, o ile nie dla całego kraju. Jak ujął to w 1977 roku John H. Knowles, sławny lekarz, przewodniczący Fundacji Rockefellera: „Koszt gnuśności, obżarstwa, nieumiarkowania w piciu alkoholu, brawury w prowadzeniu samochodów, seksualnych szaleństw i palenia spada teraz nie na jednostkę, ale na cały naród […]. Wolność jednego człowieka do decydowania o własnym zdrowiu staje się dla innego jarzmem podatków i składek ubezpieczeniowych.”
To właśnie szerokie stosowanie ubezpieczeń zdrowotnych doprowadziło do tego, że dobra kondycja stała się nakazem moralnym.
Albo też, żeby zacytować byłego sekretarza do spraw zdrowia, edukacji i zabezpieczenia społecznego, Josepha Califano: „Poznaliśmy wroga – my sami nim jesteśmy”. Nieważne, że ubóstwo, kolor skóry i zawód odgrywają decydującą rolę w określaniu czyjegoś stanu zdrowia, doktryna indywidualnej odpowiedzialności oznacza, że osoba w niedostatecznie dobrej formie jest właściwym obiektem nie tylko niesmaku, ale też niechęci. Obiekcja, wyrażana raz za razem i bez ogródek wobec każdej propozycji rozszerzenia ubezpieczenia zdrowotnego, brzmi: czemu miałbym łożyć na opiekę zdrowotną dla patologii, która woli palić i opychać się cheeseburgerami? W pomyśle, zgodnie z którym każdy i każda z nas osobiście odpowiada za własne zdrowie, być może najbardziej znamienne jest to, co zostało pominięte: nie tylko czynniki środowiskowe i społeczno-ekonomiczne, ale także lekarze i wszelkiego rodzaju pracownicy systemu opieki medycznej, zasadniczo nieprzygotowani na fitnessową rewolucję. W białej księdze z 2014 roku, opracowanej przez Bipartisan Policy Center, raportowano, że 75 procent amerykańskich lekarzy uważa, że ich wykształcenie medyczne w zakresie odżywiania i ćwiczeń jest niewystarczające, by doradzać pacjentom z problemami związanymi z otyłością. Wygląda na to, że lekarze i guru fitnessu zamieszkują osobne światy. Często znajdziesz wypisaną drobnym drukiem na
sprzęcie do ćwiczeń radę, żeby nie zaczynać programu ćwiczeń bez wcześniejszego „poddania się badaniom lekarskim”, jednak rzecz jasna żadne badanie nie jest wymagane, żeby uzyskać kartę członkowską w klubie fitnessu, i raczej nie napotkacie w siłowni plakatów przypominających o wizycie kontrolnej. Gabinety lekarskie zresztą również nie oferują, przynajmniej zgodnie z moim doświadczeniem, literatury czy porad dotyczących programów ćwiczeń, podobnie jak nie zachęcają pacjentów do odpowiedzialności za środowisko. Lekarz czy lekarka może spytać, czy „ćwiczysz”, przy czym w większości przypadków zadowoli się krótkim „tak”. Wyjątkiem są rzadcy lekarze-celebryci, jak skompromitowany z naukowego punktu widzenia Dr. Oz, który służy milionom widzów za pośrednictwem telewizji i proponuje im mieszankę porad dotyczących żywienia i ćwiczeń wraz z alternatywnymi czy „naturalnymi” remediami w rodzaju aromaterapii czy kąpieli błotnych.
Poza tym leżąca w samym sercu ruchu fitnessu ideologia samorozwoju i odpowiedzialności za siebie ma skłonność do deprecjonowania lekarzy. Po co pytać być może sflaczałego doktorka o porady dotyczące diety i ćwiczeń, skoro można łatwo znaleźć je w telewizji lub w Internecie? Czemu tracić cenny czas na wysiadywanie w poczekalni przed gabinetem lekarskim, skoro można ćwiczyć? Jerry Rubin przypisywał yuppies – tożsamość, którą przyjął, kiedy wyrósł z bycia yippisem – doprowadzenie do „amerykańskiej rewolucji w zdrowiu” i wyjaśniał, że „yuppies nie chcą czekać, aż zachorują, aby pozwalać lekarzowi zająć się resztą za pomocą pigułek i operacji: zabiegają przede wszystkim o to, żeby uniknąć zachorowania. Stąd wyrosła w całym kraju nowa świadomość odpowiedzialności za siebie, za własną sprawność fizyczną i odżywianie”. Jednym ze sposobów, za pomocą których lekarze mogli utrzymać swoją pozycję w świecie, w którym rośnie znaczenie opieki medycznej w modelu „zrób to sam”, było uczynienie z gabinetu lekarskiego czegoś w rodzaju stacji pośredniej na drodze pacjenta do sprawności fizycznej, miejsca, w którym okresowo sprawdza się ciśnienie, poziom cholesterolu i inne wskaźniki fitnessowego sukcesu. Zarówno w latach osiemdziesiątych, jak i dziewięćdziesiątych przez długi czas wyznawcy fitnessu byli z takiego układu zadowoleni: starannie zarządzali swoimi dietami i planami treningowymi, a od czasu do czasu zjawiali się u lekarza, żeby poklepał ich po plecach. Aż nagle, niemal bez ostrzeżenia, praca polegająca na monitorowaniu ludzkiego zdrowia uległa nagłej automatyzacji. Zawsze istniał pewien poziom samokontroli – ważenie się, a w przypadku osób chorujących na cukrzycę mierzenie w ciągu dnia poziomu cukru. W XXI wieku pojawiły się technologie umożliwiające stałe, wygodne i dyskretne samodzielne monitorowanie dziesiątek zmiennych, między innymi ciśnienia krwi, tętna, liczby spożytych kalorii, liczby kroków, które przeszło się w ciągu dnia, a nawet nastroju. Osoby chorujące na epilepsję mogą nosić urządzenia, które ostrzegą przed zbliżającym się napadem, a chore na astmę zostaną zaalarmowane, że zaczyna się atak duszności. W 2014 roku „Forbes” donosił, że tego rodzaju urządzenia są rozchwytywane na rynku, a rok później, że istotnie, jedna trzecia amerykańskich konsumentów używa jakiegoś rodzaju przenośnych urządzeń do monitorowania stanu zdrowia.
Przeczytaj też: Czy możemy żyć dłużej?
Środowisko lekarskie było równie słabo przygotowane na samodzielny monitoring jak wcześniej na fitnessową rewolucję. Większość lekarzy pierwszego kontaktu wciąż jeszcze miała problemy z wyzwaniem, jakim było prowadzenie elektronicznej dokumentacji medycznej, obejmującej przecież jedynie dane, które lekarz czy lekarka był w stanie zebrać – a nie potencjalnie nieograniczony strumień informacji, które pacjenci mogli teraz gromadzić sami. Część zareagowała na to, zbywając narzędzia służące do monitorowania własnego stanu jako zwykłe „zabawki”, niezaaprobowane przez
FDA i nie dość dokładne, by stanowić podstawę do podejmowania decyzji medycznych. Bardziej grubiańską odpowiedzią niektórych lekarzy było oskarżenie tych narzędzi o to, że sprzyjają hipochondrii, ponieważ pacjenci dostają obsesji na punkcie nieistotnych fluktuacji swoich biodanych. Kiedy naukowiec i informatyk Ray Kurzweil, człowiek wysoce przejęty własnym zdrowiem, po raz pierwszy próbował zainteresować lekarza najdrobniejszymi szczegółami swoich problemów, lekarz przerwał mu i powiedział: „Proszę posłuchać, nie mam na to czasu: mam pacjentów, którzy umierają, i nimi muszę się zająć”. Inni lekarze byli bardziej otwarci – najbardziej zasłynął pod tym względem Eric Topol, kardiolog, genetyk i innowator w dziedzinie samodzielnego monitorowania własnego stanu zdrowia, ogłoszony przez magazyn „GQ” w 2009 roku „gwiazdą rocka nauk ścisłych”. Topol oznajmił, że ruch samodzielnego monitoringu doprowadził do „największej reorganizacji w historii medycyny”, i ogłosił, że nową rolą lekarzy jest zalecanie nie leków czy operacji, ale aplikacji monitorujących. „Wymieńcie nazwę choroby, a my znajdziemy do twojego telefonu pasującą aplikację”, powiedział BBC. Lekarze jednak wciąż mają coś do zrobienia: mogą pomóc pacjentowi czy pacjentce interpretować tony niepowiązanych ze sobą danych, jakie gromadzą jego lub jej urządzenia – oczywiście o ile i ta funkcja nie zostanie zautomatyzowana. Już teraz masa nowych start-upów pracuje nad „platformami agregacyjnymi”, które będą integrować różnorodne dane, napływające z przenośnych urządzeń, i które potencjalnie niemal całkowicie wyeliminują lekarza.
Lekarze jednak wciąż mają coś do zrobienia: mogą pomóc pacjentowi czy pacjentce interpretować tony niepowiązanych ze sobą danych, jakie gromadzą jego lub jej urządzenia – oczywiście o ile i ta funkcja nie zostanie zautomatyzowana.
Tyle że w przypadku przeciętnego poszukiwacza czy poszukiwaczki zdrowia i sprawności fizycznej, kogoś takiego jak ja, czyj monitoring prawdopodobnie nie wykracza poza Fitbit (który mierzy liczbę kroków), to, czy lekarze przyjmują czy potępiają nowe technologie, nie ma zbyt dużego znaczenia. Mamy własne cele do osiągnięcia i normy do wyrobienia – liczbę stopni, na które trzeba się wspiąć w StairMasters, powtórzeń, które trzeba wykonać z cztero- lub ośmiokilogramowymi ciężarkami, minut, przez które trzeba wędrować po pochyłej bieżni – przy czym w tych przedsięwzięciach z o wiele większym prawdopodobieństwem wpływ na nas wywrą strony internetowe o fitnessie, trenerzy osobiści i inne osoby uczęszczające na siłownię niż jakikolwiek pracownik systemu ochrony zdrowia. W ramach ostatecznego ustępstwa na rzecz trendu DIY rośnie liczba lekarzy, którzy zatrudniają „trenerów” żywienia i fitnessu, żeby, podobnie jak trenerzy osobiści na siłowni, cierpliwie zajmowali się detalami tego, jak ktoś dba o siebie, lekarzowi pozostawiając obserwowanie horyzontu w poszukiwaniu nadciągających zagrożeń. (…)
(…) na przestrzeni kilku ostatnich lat, zaczęłam zderzać się ze ścianą. Rozwinęły się u mnie problemy z kolanem, prowadzące do czasowej niesprawności, przy czym, jak pokazało prześwietlenie, należało przypisać je raczej przetrenowaniu niż bardziej oczekiwanemu w moim wieku artretyzmowi. W dole moich pleców łatwo spinało się i zaciskało wszystko, co mogło się spiąć i zacisnąć. Musiałam postarać się wypracować mniej antagonistyczną postawę wobec własnego ciała, a przynajmniej nauczyć się, jak go „słuchać”. Zmodyfikowałam odpowiednio moje ćwiczenia i rozbudowałam paletę rozciągnięć. Ideologia fitnessu, jak dotąd zachęcająca mnie do traktowania ciała jako opornej masy, którą musiałam wszędzie ze sobą nosić, odsłoniła swoją delikatniejszą stronę, kładącą nacisk na „mądrość ciała” i konieczność wypracowania w relacjach z nim swego rodzaju odprężenia. Przez krótką chwilę rozważałam nawet pomysł zapisania się na zajęcia jogi, być może nawet obejmujące medytację, doszłam jednak do wniosku, że nie jestem jeszcze na to dość stara.
Jeśli już, kultura fitnessu stała się o wiele bardziej wojownicza niż w czasach, kiedy ja się z nią zapoznawałam. Nie wystarczy już „dobry trening”, coś, czego codziennie życzą ci recepcjonistki na siłowni: teraz musisz „wymiatać”. Zdrowie i siła to nudne cele w porównaniu z nowym hasłem mojej siłowni, jakim jest „eksplozja siły”, osiągalna, z tego, co widzę, dzięki powtarzaniu robionych całym ciałem wymachów z odważnikami typu kettle. Jeśli twój klub fitnessu nie stawia przed tobą dostatecznie poważnych wyzwań, możesz spróbować „ultraekstremalnego treningu wojownika” albo nabyć drogą kupna „domowy system fitnessu” z P90X, który ostatnio zamieścił na Twitterze plakat z hiperwyrzeźbionym męskim ciałem, pokazanym od pasa w górę, z głową pochyloną jak do modlitwy i z podpisem: „Proszę o minutę ciszy, moje ciało nie ma pojęcia, czemu zamierzam je poddać”. Albo możesz dołączyć do CrossFit, najszybciej rozwijającego się typu klubów fitnessu na świecie, podobno również najbardziej wyczerpującego fizycznie. „Dążyliśmy do stworzenia programu, który najlepiej przygotuje ćwiczących na każdą fizyczną ewentualność”, chwali się firma, „nie tylko na nieznane, ale też na niepoznawalne”, przy czym ta ostatnia kategoria obejmuje apokalipsę z udziałem zombie. Walka umysłu o panowanie nad ciałem stała się rodzajem śmiertelnych zmagań.
Południowoafrykański biegacz, Oscar Pistorius, który obecnie znajduje się w więzieniu za zamordowanie w 2013 roku swojej dziewczyny, musiał pokonać więcej przeszkód niż inni sportowcy: jeszcze w niemowlęctwie amputowano mu nogi poniżej kolan. Udało mu się jednak zostać mistrzem zarówno paraolimpijskim, jak i olimpijskim. Na plecach ma wytatuowaną parafrazę listu do Koryntian:
Ja przeto biegnę nie jakby na oślep;
walczę nie tak, jakbym zadawał ciosy w próżnię,
wymierzam starannie każdy mój cios poskramiam moje ciało i biorę je w niewolę
Czynię je sobie poddanym…
Przełożyła Anna Dzierzgowska

Fragment pochodzi z książki Z przyczyn naturalnych. Ludzka obsesja dobrego samopoczucia i nadludzkie wysiłki, aby żyć dłużej Barbary Ehrenreich, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Relacja. Książkę można zamówić na stronie wydawnictwa.