„Zamknij oczy i wyobraź sobie jedną rzecz, którą przyzywasz [z wszechświata] – poinstruowała trzydziestopięcioletnia Lacy Phillips, była aktorka telewizyjna i modelka, a obecnie samozwańcza ekspertka od duchów. – Skoncentruj ją do esencji, która rozświetli twoją duszę”.
W marszczonej białej bluzce i w czarnym meksykańskim kapeluszu roztaczała aurę przystępnej pewności siebie. W ciągu następnej godziny nauczyła dwieście pięćdziesiąt kobiet, zgromadzonych w surowej przestrzeni fabrycznej, podstaw przyciągania tego, czego najbardziej pragnęły – dla większości była to lepsza i bardziej znacząca kariera. Słuchaczki chłonęły informacje, jak znaleźć swoją prawdziwą namiętność i „przechodzić próby” podsuwane przez duchowy wymiar. Mogą one przybierać formę marnej oferty pracy lub niezawinionej stłuczki w ruchu ulicznym. Co ważniejsze jednak, dowiedziały się, że podbudowanie poczucia własnej wartości może przyciągnąć miłość, szczęście i podwyżkę. Prezentacja Phillips była wygłoszoną na żywo wersją lekcji, którymi dzieli się na swojej platformie To Be Magnetic [Zostań magnesem], oferującej warsztaty manifestowania w cenie od sześćdziesięciu ośmiu dolarów.
„Czy czujecie, że zasługujecie, by otrzymać to, czego pragniecie? Ile z was może podnieść rękę?”, zapytała Phillips na spotkaniu. Gdy przytłaczająca większość obecnych uniosła dłonie, Phillips zrobiła ruch, jakby je chciała policzyć. „Naprawdę piękna liczba”, zagruchała.
Masz przed sobą otwarty tekst, który udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio. Wykup prenumeratę lub dostęp online.
Po wykładzie o tym, jak budować pewność siebie, by łowić nagrody w zaświatach, prowadząca przeszła do odpowiedzi na pytania. Uczestniczki wstawały i podawały swój znak zodiaku, po czym przedstawiały wątpliwości dotyczące kariery: Czy moja energia napędza sukces mojego start-upu? Jak przyciągnąć właściwy rodzaj klientów? Czy niegrzeczny kolega z pracy to próba podsunięta przez wszechświat? Czy moja dusza zazna ukojenia, jeśli wezmę udział w telewizyjnym realityshow? Phillips nie wydawała się zaskoczona skalą ich frustracji i skomentowała, że to wina retrogradacji Merkurego. „W tej chwili powinnyście się spodziewać, że spadnie na was jakiś szajs”, zaśmiała się.
Charyzmatyczna, atrakcyjna i miła w obyciu sprawia wrażenie fajnej starszej siostry, której lepiej powiodło się w życiu. Jest jedną z licznych kobiet zajmujących się coachingiem manifestacji, czyli odświeżeniem na użytek współczesnych pokoleń prawa przyciągania – wiary, że przyciągamy do siebie to, na czym skupimy uwagę. Filozofia Phillips głosi, że prawem przyciągania jest poczucie własnej wartości i możemy manifestować wszystko, co jest zgodne z „aktualnym stanem naszej podświadomej wartości”. Zasadniczo wystarczy przeprogramować podświadomość – przepracować traumy z dzieciństwa, uzdrowić negatywne postrzeganie i tak dalej – żeby się wyzwolić z gorsetu ograniczających nas przekonań. Poprzez imprezy na żywo, platformy cyfrowe i podcasty podobni do niej nauczyciele ukazują niereligijną duchowość, która rzekomo ich wspomaga niczym osobisty adwokat z nieba.
Przeczytaj też: Duchowość spod lady
Zgodnie z koncepcją manifestacji istnieje namacalna więź między umysłem a funkcjonowaniem kosmosu. Przesłanie duchowych influencerów o przezwyciężaniu osobistych przeszkód głosi, że potrzebujemy wiaryw siebie, ponieważ „wszechświat kryje nasz tyłek”. W połączeniu z rozmową o problemach współczesności – presji dotyczącej naszego wyglądu, partnerów unikających zaangażowania, seksistowskich szefów – sprawia, że błyskawicznie trafiają one do przekonania.
Nowi przywódcy, odstawieni niczym blogerzy modowi, nauczają o „przyzywaniu” niewidzialnych mocy, dzięki którym zmaterializują się nowy dom, praca lub może jedynie idealna paradżinsów. Na stronie internetowej To Be Magnetic pewna szczęśliwa klientka opisała szczegółowo, jak zamanifestowała biały czajnik marki Le Creuset z przeceny. Inni liderzy celują w ambitniejszych klientów, oferując im za dwa tysiące dolarów warsztaty finansowe rzekomo pozwalające przyciągnąć dziesięciokrotnie większy zysk, i w ten sposób proponując własną wersję ewangelii prosperity. Każdy influencer ma swój wariant filozofii i wysiłków, jakie należy podjąć.
Zgodnie z koncepcją manifestacji istnieje namacalna więź między umysłem a funkcjonowaniem kosmosu. Przesłanie duchowych influencerów o przezwyciężaniu osobistych przeszkód głosi, że potrzebujemy wiary w siebie, ponieważ „wszechświat kryje nasz tyłek”.
Wielu co sławniejszych coachów od manifestacji naucza przede wszystkim grupę, która nie boryka się z zaspokojeniem podstawowych potrzeb, co w nieunikniony sposób określa ton dyskusji nad poruszanymi kwestiami. Choć niektórzy z owych ekspertów oferują programy stypendialne, trudno ich sobie wyobrazić, jak dzielą się radami z ludźmi żyjącymi w biedzie lub w krajach rozdzieranych wojną. Nie istnieją Manifestatorzy bez Granic. Wyznawców, głównie kobiety, przyciąga idea, że cała dobra energia, jaką wysyłamy w świat, w sposób nieunikniony do nas wróci. Lecz kiedy spytałam, czy Żydom w czasach Holokaustu zabrakło właściwej energii, by uciec z nazistowskich Niemiec, niektórzy wydawali się autentycznie zapędzeni w kozi róg. „Hm, nie myślałem o tym”, odparł pewien manifestator w wieku studenckim.
Trzeba uczciwie przyznać, że manifestowanie nie ogranicza się do pozytywnego myślenia; proces wymaga też determinacji, wysiłku i „współtworzenia” z wszechświatem. Aby zasłużyć na nadprzyrodzone bogactwo, wyznawcy muszą ciężko pracować i być gotowi na poświęcenia. W zasadzie muszą uporządkować swoje życie. Choćby Phillips nie ignoruje zjawisk takich jak traumy, rasizm i maltretowanie. Ani nie oręduje za tym, by kontrolować konkretne rezultaty. „Bez wątpienia jesteśmy bardzo otwarci na to, ile pracy należy włożyć – mówi. – To nie magiczny pokaz i twoje życie nie zmieni się z dnia na dzień”.
Czasami jednak manifestowanie może się okazać strategią nie do obalenia: Gdy otrzymujesz coś, czego pragnąłeś – znaczy, że to przyzywałeś. Jeśli nie, widać nie było ci to pisane. Albo nie zrobiłeś dostatecznie dużo ze swojej strony, by wizja się ziściła.
Podczas gdy manifestowanie ma swoje wady (szczerze mówiąc, która religia ich nie ma?), nie można zaprzeczyć, że przynosi ludziom prawdziwe korzyści. Trzy lata temu pewna Kalifornijka imieniem Heather została brutalnie zaatakowana przez nieznajomego, który groził jej bronią. Przytłoczona traumą przez rok prawie nie wychodziła z domu. Twierdzi, że to dzięki Phillips – oraz terapeutce – nabrała sił na tyle, by z czasem móc prowadzić bardziej świadome, bogatsze życie. Zapewnia, że w ciągu ostatnich kilku lat zamanifestowała wymarzoną pracę, dom, narzeczonego, a nawet pierścionek z brylantem i weselny lokal dokładnie taki, jaki sobie wymarzyła. Jej nowa posada starszej konsultantki w firmie z branży zdrowotnej jest lepiej płatna, zgodna z jej wartościami i pozwala jej robić to, czego zawsze pragnęła – pracować z domu.
„Wcześniej przyjęłabym taką ofertę za mniejsze pieniądze, ale teraz jestem na tyle pewna siebie, by powiedzieć: nie, zasługuję na więcej”, komentuje Heather, która podzieliła się swoją historią w czasie przeznaczonym na pytania. Wypadła tak przekonująco, że Phillips zaprosiła ją na scenę, by współprowadziła z nią resztę wieczoru. Później Heather przyznała mi, że manifestowała także debiut na scenie, wyobrażając sobie, jak przemawia do słuchaczek.
„Różne rzeczy zdarzają się teraz bardziej naturalnie, bo jestem bardziej magnetyczna – tłumaczyła. – Dawniej użyłabym określenia »miałam szczęście«, ale już w to nie wierzę”. Phillips ze wzruszeniem przyjęła fakt, że zyskała kolejną zadowoloną klientkę: „Szczerze wierzę, że każdy zasługuje, by dostać to, czego pragnie”. Phillips podchodzi z ostrożnością do swojej roli, chętnie przy- znając, że nie jest przywódczynią religijną ani wyrocznią. Zamiast tego nazywa siebie „rozbijaczką form”. Przypomina swoim słuchaczkom: „Kiedy pracujecie nad sobą, stoję ramię w ramię z wami”.
Manifestowanie to tylko jeden z wielu barwnych, mistycznych trendów w świecie wellnessu, które zyskały popularność równą dietom oczyszczającym. Dawniej usługi newage’owe kojarzyły się z rozproszoną gromadą samotnych praktyków, z przestarzałymi stronami internetowymi i bezpłatnymi numerami telefonów, lecz współczesne oferty są o lata świetlne od telefonicznej wróżki Miss Cleo z lat dziewięćdziesiątych. Dziś można sobie zarezerwować czat z żywym astrologiem, który nam powróży. Nie trzeba nawet rozmawiać: pytanie wystarczy wysłać jasnowidzowi esemesem, podając swój znak zodiaku.
Istnieje także mętny duchowy żargon, w którym wiara we własną moc przybiera formę niemal religijną. Influencerzy publikują w mediach społecznościowych podbudowujące ego afirmacje w stylu: „jestem magiczny” czy „wszechświat chce, bym miał to, co najlepsze”, niezwiązane z żadną konkretną filozofią, lecz składające się na bardziej uduchowioną stronę branży samopomocowej. Przesłanie wyraża radykalną aprobatę: każdy z nas jest szczególny, potężny i boski. Wszyscy jesteśmy Beyoncé!
Influencerzy załapali, co jest grane. Naraz wszyscy internetowi styliści, projektanci mody i gwiazdy technologii – elitarne zawody końca pierwszej dekady naszego stulecia – przekwalifikowali się na speców od wellnessu dzielących się banałami o poczuciu własnej wartości i stylizacjami do jogi niczym dalajlamowie psychologii dla mas. Propagujący maksymalizację potencjału (à la [mówca motywacyjny] Tony Robbins) ze szczyptą nieuchwytnych nadludzkich mocy („inteligencja kosmiczna”) doradcy życiowi zmienili się w proroków. Nie można zajrzeć na Instagrama, żeby któryś z owych byłych fashionistów nie kazał ci „zaufać wszechświatowi”, przy okazji reklamując białko kolagenowe. Zamiast z relacji z Tygodnia Mody czy festiwalu kulturalnego SXSW przysyłają swoje fotki ze spa na Bali. Nie zaskakuje, że rozkwitowi branży „dobrostanowej” towarzyszy eksplozja przekonań uważanych dawniej za „czary-mary” – ani że są ze sobą tak silnie splecione. Mnóstwo badań wskazuje na korzyści psychologiczne z wiary w siłę wyższą. Wykazano, że zaangażowanie duchowe (podobnie jak optymistyczny stosunek do życia) pomaga nam się mierzyć ze stresem i jest kojarzone z lepszym funkcjonowaniem psychicznym.
Influencerzy załapali, co jest grane. Naraz wszyscy internetowi styliści, projektanci mody i gwiazdy technologii – elitarne zawody końca pierwszej dekady naszego stulecia – przekwalifikowali się na speców od wellnessu dzielących się banałami o poczuciu własnej wartości i stylizacjami do jogi niczym dalajlamowie psychologii dla mas.
Lecz ów filar wellnessu rozrósł się z czasem, obejmując wiarę w kryształy, wróżenie z ręki według tarota, fotografię aury i milion astrologicznych apek informujących, co sądzi Jowisz na temat twojej prośby o podwyżkę. Takie przekonania i praktyki z pewnością nie są nowe (wiele upowszechniło się w epoce kontrkultury, w latach sześćdziesiątych XX wieku). Od tamtej pory zmieniły się jednak i stały dostępne na każdym kroku. Marka odzieżowa Urban Outfitters reklamuje talie kart do tarota w odcieniu milenijnego różu (najwyżej oceniona recenzja głosi: „słodkie jak cholera”). Butikowe studia fitnessu sprzedają pęczki szałwii do okadzań mających na celu usunięcie „toksycznej energii”. Centra odnowy biologicznej oferują usługi terapeutów reiki, którzy masażem usuną złe juju z twoich napiętych mięśni. Czasopisma kobiece traktują tego rodzaju kwestie jak kluczowe elementy zdrowego stylu życia. „Każdy z nas potrzebuje porządnie zająć się sobą”, głosi „Cosmopolitan”. „A kto rozumie lepiej niż Ty, czego ci *naprawdę* trzeba? Cóż, gwiazdy”.
Branża „usług duchowościowych” urosła od 2005 roku do 2019 roku o pięćdziesiąt trzy procent, osiągając wartość 2,2 miliarda dolarów. Z grubsza sześciu na dziesięciu Amerykanów wierzy w przynajmniej jedną z newage’owych idei w rodzaju astrologii lub reinkarnacji, zaś czterdzieści procent – w zdolności parapsychiczne lub w to, że obiekty fizyczne mają energię duchową. Lecz czego właściwie szukają wyznawcy New Age? Uważniejszy rzut oka na manifestacje i kryształy zdradza bardzo wiele na temat realnej natury naszych obecnych poszukiwań duchowych. Żadnych niespodzianek: podobnie jak w wypadku innych dziedzin wellnessu wspólnym mianownikiem jest gorączkowa próba odzyskania kontroli nad tym, co jak się obawiamy, wymknęło nam się z rąk.
Prawo przyciągania nie zaczęło się od klientów luksusowej marki odzieżowej Madewell. Koncepcja sięga w przeszłość do dziewiętnastowiecznego ruchu Nowej Myśli (New Thought) i w różnych okresach oraz różnych wcieleniach zyskiwała popularność wśród Amerykanów, obiecując zdrowie, bogactwo, rozwój osobisty – co tylko chcecie.
Pod koniec XIX wieku duchowa pionierka Mary Baker Eddy założyła Stowarzyszenie Nauki Chrześcijańskiej, ruch religijny łączący chrześcijaństwo z uzdrawianiem metafizycznym. Głosiła, że ból i choroby kryją się w umyśle, a odpowiednie myślenie religijne może uleczyć chorobę. Jedyne, czego potrzebuje chory, by wyzdrowieć, to modlitwa i wiara.
Ruch propagował kontrkulturowe hasła. Jedna z jego zasad głosiła, że kobieca intuicja lepiej potrafi czerpać z boskiej potęgi. Było to upodmiotowiające przesłanie w czasach, gdy kobiety uważano za delikatne i skłonne do chorób: kobiecość – tradycyjnie traktowana jako potencjalne zagrożenie – stawała się czymś na kształt supermocy. W efekcie kobiety stanowiły znaczny odsetek wyznawczyń i liderek stowarzyszenia.
Ruch miał też mroczniejszą stronę. Niektórzy wyznawcy w razie zachorowania na raka, zapalenia wyrostka, zatrucia grzybami, chorób zakaźnych czy dyfterytu unikali kontaktu z lekarzem. Należący do sekty rodzice odmawiali swoim dzieciom podstawowej opieki medycznej. Ludzie umierali.
(Mark Twain napisał opowiadanie, w którym zwraca się o pomoc do wyznawczyni ruchu po tym, gdy spadł z urwiska w Alpach i połamał kości. Naturalnie słyszy, że jego ból to zwykła iluzja. Wreszcie przychodzi do płacenia rachunku. Twain stwierdza: „Dałem jej wyimaginowany czek, a ona pozwała mnie na całkiem realną sumkę. Wygląda mi to na niekonsekwencję”).
Branża „usług duchowościowych” urosła od 2005 roku do 2019 roku o pięćdziesiąt trzy procent, osiągając wartość 2,2 miliarda dolarów.
Z czasem przywódcy religijni, wykorzystując prawo przyciągania, stworzyli interpretację wyobrażenia Boga, który bardzo pragnie żebyśmy się wzbogacili. Po wielkim kryzysie pisarz Napoleon Hill wykorzystał koncepcję pozytywnego myślenia, by lansować wizję kapitalistycznego sukcesu w książce Myśl i bogać się. Jak zrealizować ambicje i osiągnąć sukces. Idea przeniknęła nawet do literatury dziecięcej w postaci opowiastki z początków XX wieku o lokomotywce, która dzięki sile woli nauczyła się ciągnąć cięższe ładunki. W 1930 roku wydawnictwo Platt & Munk opublikowało książkę Watty’ego Pipera The Little Engine That Could [Lokomotywka, która dała radę]; jej bohaterka tytułowa powtarza gorączkowo: „Myślę, że mogę, myślę, że mogę”, wpajając młodemu pokoleniu cenne wartości optymizmu i pracowitości. Jakoś nikt nigdy nie zastanowił się ani przez moment, czy nieszczęsna lokomotywka powinna ryzykować pęknięcia przeciążeniowe, porywając się z motyką na słońce.
Przeczytaj też: Pułapki psychowashingu
Prawo przyciągania ponownie zyskało popularność w połowie pierwszej dekady obecnego stulecia, gdy Oprah Winfrey i hollywoodzcy celebryci zaczęli się rozpływać nad książką Sekret. Bestsellerowy poradnik duchowej samopomocy, który na całym świecie sprzedał się w ponad trzydziestu milionach egzemplarzy, nauczał, że pozytywne myślenie pozwala przyciągnąć skarb w postaci wszelkich godnych pozazdroszczenia dóbr, ponieważ wszechświat używa waluty, a jest nią pozytywna „energia”. Potem jak zwykle pojawiły się warianty. W 2010 roku Marianne Williamson, jedna z doradczyń duchowych Oprah, wydała książkę łączącą manifestowanie z – jakże by inaczej! – odchudzaniem. W publikacji A Course in Weight Loss. 21 Spiritual Lessons for Surrendering Your Weight Forever [Kurs utraty wagi. 21 duchowych lekcji, by na zawsze pozbyć się kilogramów] informowała, że „idealna waga jest zakodowana w naturalnych wzorcach twego prawdziwego Ja”. Wystarczy zaakceptować całkowitą zależność od Boga. Wtedy możesz naprawić „swoją relację z Nie-Szczupłą Tobą”.
Dziś Jessie De Lowe, trenerka manifestowania i współzałożycielka lifestyle’owej strony internetowej How You Glow [Jakże promieniejesz], porównuje manifestacje do coachingu życiowego. Ta była arteterapeutka zachęca swoich podopiecznych do wzięcia odpowiedzialności za wszelkie problemy w dotychczasowym życiu, a następnie przyjęcia zdrowszych nawyków. „Nie obiecuję nikomu, że w jego życiu nie pojawią się nowe wyzwania – w istocie będzie wręcz przeciwnie”, wyjaśnia De Lowe. Lecz jeśli wzięcie odpowiedzialności za nasz los uznać za kij, marchewką będzie fakt, że dzięki temu aktowi odzyskamy kontrolę nad egzystencją, która wydaje się coraz bardziej chaotyczna.
Większość klientek De Lowe to młode kobiety z wyższym wykształceniem. Choć zaliczają się do warstwy uprzywilejowanej, trenerka opisuje je jako sfrustrowaną grupę tkwiącą w okowach rywalizacji rówieśniczej i nierealistycznych oczekiwań podsycanych przez media społecznościowe. Nie porównują się z mieszkającymi po sąsiedzku milenialsami, lecz z założycielami start-upów i z podróżującymi po świecie znajomymi, których relacje oglądają na Instagramie. „Czują się niedostatecznie dobre, jakby nigdy nie były tam, gdzie powinny”, mówi De Lowe.
Dodajmy do tego nieprzewidywalny rynek pracy, falę zwolnień oraz opowieści o środowisku korporacyjnym zdominowanym przez mężczyzn, a przestanie dziwić, że młode kobiety szukają sposobów, by odkryć tajemnicę funkcjonowania wszechświata. To pociągająca idea dla osób wychowanych w przekonaniu, że jeśli będą się trzymać instrukcji, osiągną to, czego pragną. Nauczono je wierzyć w merytokrację; w to, że ciężka praca zawsze się opłaca. Oraz naturalnie w to, że są kimś szczególnym – bo tysiące razy słyszały to od swoich rodziców i przedszkolanek.
Milenialsi odebrali niezwykle silnie ustrukturyzowane wychowanie, które dało im fałszywe poczucie kontroli, komentuje psycholog kliniczna Goali Saedi Bocci, autorka książki The Millennial Mental Health Toolbox. Tips, Tools, and Handouts for Engaging Gen Y in Therapy [Zestaw narzędzi zdrowia psychicznego milenialsa. Porady, narzędzia i materiały, by zachęcić pokolenie Y do terapii]. Wychowani na Disneyowskich bajkach ze szczęśliwym zakończeniem i amerykańskim przekonaniu o własnej wyjątkowości, nie radzą sobie z niepokojem, gdy nie otrzymują tego, co im obiecano. „Dorastali z ideą, że jeśli chcesz mieć najlepsze oceny, robisz dodatkowe kursy”, tłumaczy. Lizusowaci milenialsi zbierali same piątki i poszli na studia, by po dyplomie odkryć, że nadeszła recesja, a oni mają na karku spłatę kredytu studenckiego. Ci, którym udało się znaleźć dobrą pracę, dusili się na nędznych – w swoim mniemaniu – stanowiskach lub nie byli przygotowani na przyziemność korporacyjnego życia.
Przeczytaj też: Milenialsi: armia jedynych. Fragment książki „Pokolenia” Jean M. Twenge
Stres w miejscu pracy jest szczególnie bolesny dla tej kategorii milenialsów, która definiuje siebie przez to, czym się zajmują.
„Rób to, co kochasz, a nie przepracujesz ani jednego dnia w życiu”, wmawiano im – ku zakłopotaniu ich dziadków ostrzegających, że pracuje się po to, by mieć na zapłacenie rachunków. Naiwnie wpajano im, by „podążali za swoimi pasjami”, więc właśnie to zrobili. Jeśli Amerykanie kiedyś po prostu rano i wieczorem odbijali kartę zegarową w biurze, dziś rozprawiają o swoim życiowym „powołaniu”, a o pracy jako o „misji”. W tym kontekście praca staje się czymś niezwykle ważnym, w co wkłada się serce i duszę. Zachowanie równowagi między życiem zawodowym i prywatnym staje się niemożliwością, ponieważ „ja” uwikłane jest w to, czym się zajmują.
W wypadku tych, dla których praca jest tylko pracą, presja ma inny charakter: są zmuszeni wysłuchiwać peanów o fantastycznych posadach w start-upach, gdy sami przygotowują szkice umów. A skoro nie zdołali odnieść sukcesu, zgodnie z amerykańskim merytokratycznym credo po prostu za mało się starali – wykazali za małopasji – mimo niedoskonałości, a czasem nieuczciwości rynku pracy (czy zmniejszenia liczby miejsc pracy o blisko dziewięć milionów w czasie recesji z lat 2007–2009). Są przekonani, że mogą winić wyłącznie siebie.
Tess Brigham, psychoterapeutka praktykująca w San Francisco, spotyka klientów w połowie kariery zawodowej próbujących pojąć, dlaczego nie stać ich na opłacenie zadatku albo czemu ugrzęźli na średnim szczeblu zarządzania. Manifestowanie kusi ich obietnicą przyśpieszenia kariery – wydaje im się praktyczną strategią na zwiększenie szans – lecz także pociesza, że wszystko się ułoży.
„Jeśli twierdzisz, że wszechświat ma dla ciebie plan, zyskujesz coś, co cię podnosi na duchu”, powiedziała mi Brigham.
Lub jak wyjaśnia Joseph Baker, docent socjologii z Uniwersytetu Stanowego Wschodniego Tennessee (East Tennessee State University) i redaktor naczelny akademickiego czasopisma „Sociology of Religion”, ludzie wykazują naturalną tendencję, by przypisywać celowość swoim doświadczeniom, interpretować je jako elementy szerszego planu. Gdy nie potrafimy znaleźć struktury sprawczości, tworzymy ją sami: „Dość regularnie stykamy się ze zjawiskiem, że gdy zorganizowana religia się wycofuje, pustkę po niej bardzo często wypełnia wiara w to, co paranormalne”, mówi Baker.
Osoby praktykujące manifestowanie w zasadzie przyjmują duchową wersję koncepcji „nastawienia na wzrost” (growth mindset) – stworzonej przez psycholog Carol Dweck z Uniwersytetu Stanforda teorii, wedle której możemy rozwijać nasze talenty poprzez wysiłek, zaangażowanie i wytrwałość. Badania Dweck sugerują, że podstawą sukcesu nie są inteligencja i zdolności, do większych bowiem osiągnięć prowadzą pełne optymizmu inwestowanie czasu i pracowitość. Z drugiej strony „nastawienie na trwałość” (fixed mindset) to przekonanie, że brak nam właściwych cech, co prowadzi do przyjęcia defetystycznej postawy, zgodnie z którą nie mamy wpływu na przyszłość.
Z tego punktu widzenia manifestowanie ma sens. Jego zwolennicy po prostu przyjmują wytrwale pozytywne nastawienie do życia – że nasze wyobrażenie o sobie może zdecydować o sukcesie. Większość psychologów powie, że lepiej wychodzimy na tym, gdy trzymamy głowę wysoko i podejmujemy konkretne kroki, by zbudować wymarzone życie. Jak mi powiedziała pewna „manifestantka”, chodzi o pozbycie się negatywnych myśli, „żeby skończyć, co się zaczęło”.
Manifestowanie to połączenie dbałości o siebie i samopomocy – twierdzi Gabby Bernstein, była dziennikarka opisująca nocne życie, obecnie oferująca za 1999 dolarów kursy online, które pozwalają usunąć psychologiczne blokady, by zwiększyć magnetyzm. Bernstein przyznaje bez oporów, że „modnie jest być uduchowionym”, lecz mówi także o nastrojach społecznych, które stworzyły zapotrzebowanie na jej mądrości. „Ludzie czują, że stracili kontrolę. Są straumatyzowani… Milenialsi szukają poczucia bezpieczeństwa, lecz zarazem mają wrażenie, że mogą zrobić wszystko i kreować własną rzeczywistość. Właśnie taki system przekonań sprawia, że manifestowanie działa”.
Optymizm przynosi korzyści, jednak niektórzy czołowi nauczyciele manifestowania nauczają swoją trzódkę blokować negatywne myśli utrudniające pogoń za nierealistycznymi marzeniami. W uproszczonej wersji manifestacje podsycają wiarę, że każdy może użyć swojego potencjału, by przyciągnąć sukces czy bogactwo. Nie powinniśmy jednak lekceważyć wyzwań strukturalnych, społecznych i niepodważalnych. Jak argumentuje Steve Salerno w swojej książce SHAM. How the Self-Help Movement Made America Helpless [ŚCiema. Jak ruch samopomocy uczynił Amerykę bezradną], na wolnym rynku nie każdy z nas może prosperować. „W zamkniętym, rywalizacyjnym systemie na każdego zwycięzcę musi przypadać przegrany. Zatem z definicji samopomoc nie zadziała u każdego, a im silniejsza konkurencja panuje w danej dziedzinie, tym częściej tak bywa. Dwie cudownie optymistyczne kobiety pragnące tego samego mężczyzny lub tej samej pracy nie mogą równocześnie odnieść sukcesu. […] Możliwe, że pomoże to osiągnąć cel niektórym z nas. Ale nie wszystkim”.
Kwestia tego, jak wiele faktycznie zależy od nas, staje się jeszcze bardziej oczywista, gdy manifestujący próbują wyczarować większe zdobycze: apartament z kontrolowanym czynszem, wyższą premię lub romantycznego partnera. Na facebookowych grupach niektórzy wyrażają jawną frustrację i dezorientację, opłakując brak pracy lub zerwane związki. Inni próbują manifestować lepsze zdrowie lub leczyć choroby.
W uproszczonej wersji manifestacje podsycają wiarę, że każdy może użyć swojego potencjału, by przyciągnąć sukces czy bogactwo. Nie powinniśmy jednak lekceważyć wyzwań strukturalnych, społecznych i niepodważalnych.
Nitika Chopra, bezpośrednia i optymistyczna mieszkanka Manhattanu, jeszcze przed trzydziestką musiała się zmagać z bólem. Cierpiała na liczne przewlekłe choroby, które utrudniały jej pracę i życie towarzyskie. Niekiedy zmiany łuszczycowe pokrywały całe jej ciało. W inne dni dokuczał jej łuszczycowy artretyzm – bolesne zapalenie i obrzęk stawów. Zatem zwróciła się ku tym, którzy obiecywali błogosławioną ulgę w męczarniach: duchowym influencerom.
Zaczęła obserwować guru takich jak (niespokrewniony z nią) Deepak Chopra i kupować ich produkty. W salonie eksperta od manifestowania chłonęła przesłanie o pozytywnym myśleniu, przekonana, że w ten sposób wyleczy swoje przypadłości. Tymczasem gdy podczas jednej z sesji wyznała, że czuje rozdzierający ból, instruktor przerwał jej ostro: „Przestań natychmiast. Masz wymazać ze swoich myśli ten negatywny język. Nie jesteś chora, okej?”.
„Bardzo łatwo ulegałam wpływom – wspomina Chopra. – I byłam ogromnie zdesperowana. Pomyślałam: skoro wszyscy ci ludzie powtarzają, że jeśli tylko uwierzę, iż dostanę czek w mejlu, i jeśli tylko uwierzę, że będę zdrowa – to tak się stanie”. Z perspektywy czasu przyznaje, jak bardzo było to niszczące i szkodliwe. „Czysta manipulacja”.
Im dłużej słuchała owych ekspertów, tym poważniej chorowała. Zaostrzyły się objawy fizyczne, a oprócz tego pogorszyło się jej zdrowie psychiczne. „Nieustannie próbowałam się dopasować do świata: »Powinnaś móc medytować dwa razy dziennie, powinnaś powtarzać afirmacje. […] A potem powinnaś zostać naprawiona«”.
Chopra nie została „naprawiona”. Wkrótce dopadło ją poczucie porażki. Wierzyła, że coś jest nie tak z jej myśleniem. W kolejnych miesiącach beształa sama siebie za każdym razem, kiedy czuła się przygnębiona, smutna lub skrępowana. „Myślałam: »Co jest z tobą nie tak? Czemu nie możesz po prostu odczuwać optymizmu?«”. Trwało to latami, w końcu zupełnie odstawiła leki, w nadziei że przyciągnie przyszłość w lepszym zdrowiu. Przez cały czas cierpiała. Nie mogła zejść ze schodów bez obezwładniającego bólu. W niektóre noce drapała się tak intensywnie, że prześcieradła były zakrwawione.
Jej doświadczenia pokazują, dlaczego manifestowanie zdrowia to skomplikowana sprawa, od której odżegnuje się większość nauczycieli. (Zapewne też dlatego, że wiedzą o istnieniu czegoś zwanego pozwem). Lacy Phillips bez oporów przyznaje, że nie wykombinowała, jak manifestować wyzdrowienie: „W tej sprawie nie możemy ci pomóc”. Zwraca uwagę, że nauczyciele manifestowania mają obowiązek przestrzegać transparentności. „To nie jest panaceum”, podkreśla.
Przeczytaj też: O dobrostanie w pojedynkę
Dla Chopry kulminacja nadeszła po wyborach 2016 roku. Pośród politycznego chaosu i „faktów alternatywnych” postanowiła przyjrzeć się krytycznie swojemu życiu włącznie ze zwyczajami dotyczącymi dobrostanu. Jeśli to nieprawda, nie ma mowy, żeby skutkowały. Uświadomiła sobie, że za jej sytuację odpowiada wiele złożonych czynników i że myśleniem nie zdoła pokonać ich wszystkich. Wkrótce potem odesłała manifestowanie do wszechświatowego punktu odbioru zwrotów.
Ostatecznie Chopra natrafiła na Chronicon, internetową społeczność kobiet ze schorzeniami przewlekłymi – takimi jak choroba Crohna, fibromialgia, toczeń czy endometrioza – gdzie mogły rozmawiać o swoim bólu bez osądzania i fałszywych obietnic. Większość z nich łączyły podobne historie o wizytach u nazbyt licznych lekarzy, którzy nie dawali wiary ich objawom, oraz guru sprzedających olej z węża. Członkiniom chodzi nie tyle o „rozwiązanie” problemów, ile o nawiązanie przyjaźni. „Nam możesz powiedzieć, co się dzieje – tłumaczyła mi Chopra. – I usłyszysz od nas coś w stylu: »Tak, dziewczyno. Wczoraj miałam dokładnie to samo. Świetnie cię rozumiem. Bardzo ci współczuję. Jestem tu dla ciebie«”.
W nastawieniu na sukces nie ma nic złego. Ważne, by wierzyć, że jesteśmy zdolni nauczyć się nowych rzeczy. Lecz jeśli ów optymizm staje się zbyt daleko posunięty – kiedy nastawienie na sukces czyni nas ślepymi na przeszkody (w tym bardzo realne problemy medyczne) – zaczynają się kłopoty. Nowe rodzaje duchowości pozostawione bez kontroli zmieniają się w myślenie urojeniowe na sterydach.

Fragment pochodzi z książki Ewangelia wellnessu Riny Raphael, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne. Książkę można zamówić na stronie wydawnictwa.