Wersja audio
Jest początek grudnia zeszłego roku. Jeżdżę po sklepach rybnych na warszawskim Mokotowie.
– Ma pani coś z Bałtyku? – pytam w pierwszym.
– Nie, już dawno nic nie było – odpowiada ekspedientka, nie przerywając rozmowy telefonicznej.
– Ale śledzia z Bałtyku to chyba pani ma? Albo szprotki?
– Nic. Z Polski to tylko karp, ale bliżej świąt.
Kilka przecznic dalej stoi drugi sklep. Za ladą mężczyzna w charakterystycznej czapce, wyglądający, jakby właśnie zszedł z kutra rybackiego. Chwali się, że to najstarszy rybny w Warszawie. W przeszklonej lodówce na kostkach lodu leżą przeróżne ryby i owoce morza. Większości nie potrafiłbym nazwać.
– Czegoś z Bałtyku szukam – zagaduję.
– Nie mam nic.
– Choćby flądra?
– Nic. Kiedyś bałtyckich ryb miewałem dużo. Ale teraz Bałtyk to pustynia. Dorsza nie ma, śledź skarłowaciał i jest jak szprotka.
Jadę dalej, zatrzymuję się przy kolejnym rybnym.
– Dostanę coś bałtyckiego? – pytam od drzwi.
– No, to ten dorsz tylko – sprzedawca rozgląda się po lodówce i wskazuje na chude filety, mierzące może 20 centymetrów. – Bo tak naprawdę to nie ma ryb bałtyckich.
Smak wody z Bałtyku
Polska ma 770 kilometrów linii brzegowej Morza Bałtyckiego z trzydziestoma dwoma portami i czterdziestoma dziewięcioma przystaniami morskimi, z których dla rybołówstwa najważniejsze są Hel, Kołobrzeg i Władysławowo. Bałtycka flota rybacka według danych Głównego Urzędu Statystycznego ma łączną wyporność 15,7 tysięcy ton i moc 62,3 megawatów. W jej skład wchodzą 124 kutry (mające między 12 a 24 metrów długości) i 701 łodzi rybackich (do 12 metrów), zaledwie 36 z nich jest nieaktywnych (zepsutych lub bez licencji). Trzy czwarte kutrów stacjonuje w województwie pomorskim, reszta – w zachodniopomorskim.
– W pierwszy rejs popłynąłem w 1989 roku – zaczyna opowieść pan Paweł, armator z Kołobrzegu (woli nie podawać nazwiska). – Chciałoby się usłyszeć, że kiedyś było lepiej, ale to nie do końca prawda. Wcześniej też bywało, że pindel, czyli pustą sieć, się wybrało i trzeba było wracać do portu albo stać na kotwicy. Pamiętam okresy bezrybia, pamięta je też mój ojciec. Nie mówię tu o słabych miesiącach, ale o latach. Jak się trałuje, efekty mierzy się w trzydziestokilogramowych skrzynkach na godzinę. Dziesięć to świetny wynik, rzadko osiągalny. A były lata, że się wyciągało krowę na godzinę. Tak się mówiło na 0,7 litra wódki. Krowa na godzinę to trzy czwarte skrzynki, czyli bardzo mało. Tak zdarzało się przez kilka lat. Jak ktoś złapał pełną skrzynkę, to się cała flota pojawiała na łowisku. Dziś jest lepiej. Tego dorsza to teraz nawet trochę jest. Tylko to mały, chudy, marny jakiś, nie ma siły za pokarmem gonić. Śledzie też w kiepskim stanie. Do tego foki wyjadają dorsza z sieci, flądrę też. Z łososi same łby zostają. Jeśli szukamy wroga dorsza, foka jest pierwsza, nie rybak.
– Próbuję często wody w Bałtyku – ciągnie armator. – Urodziłem się tu, wiem, jak smakowała w latach 80. Jak się człowiek napił, od razu wymiotował, dziś można szklankę wypić. Bywam czasami w Sassnitz, w Niemczech, już tam woda jest bardziej słona niż u nas.
Czy wyjedliśmy wszystkie dorsze?
W Kołobrzegu przy molo znajduje się Park Ryb Morskich. Wzdłuż chodnika stoją duże, plastikowe figury ryb bałtyckich, każda z krótkim opisem: dorsz, flądra, śledź, szprot, łosoś. W Bałtyku żyją również węgorz, turbot, gładzica, okoń …
Aby przeczytać ten artykuł do końca, zaloguj się lub skorzystaj z oferty.
Dostęp do tego materiału mógłby kosztować 8,99 zł. My jednak w tej cenie dajemy Ci miesięczną subskrypcję wszystkich naszych treści. Czytaj i słuchaj do woli. Zostaniesz z nami na dłużej?
Reportaż ukazał się w lutowym numerze miesięcznika „Pismo. Magazyn opinii” (2/2021) pod tytułem Gdzie jest haczyk?