Wersja audio
Parne, sierpniowe popołudnie. Mieszkanie Szymańskich znajduje się w Łodzi, przy ruchliwej ulicy. Niska, czerwona kamienica wyłania się spomiędzy gąszczu bloków z wielkiej płyty. Na pierwsze piętro wchodzimy po drewnianych schodach. Drogę oświetla nam zwisająca z kabla żarówka. Ze ścian klatki schodowej łuszczy się akrylowa farba. Drzwi do Szymańskich otwarte. Wejście do mieszkania zasłania tylko ciężka kotara. Beata odgarnia ją ręką. – Dzień dobry! – woła przez próg, czekając na odpowiedź. Z kuchni wychodzi tęga kobieta z krótkimi, nieułożonymi blond włosami. Ma zaawansowaną próchnicę, lat – na oko pięćdziesiąt. Później dowiem się od kuratorki, że trzydzieści parę.
– Dzień dobry, pani kurator. Proszę, proszę – mówi.
Beata robi kilka kroków naprzód.
– Jest dzisiaj ze mną dziennikarka. Pisze o kuratorach sądowych. Może wejść?
– No dobrze. Niech wejdzie.
Siedmioosobowa rodzina mieszka na niecałych dwudziestu metrach. Z prawej strony przez przebitą na wylot dziurę w ścianie widzę kuchnię, na wprost korytarza z małej łazienki wystaje miska z ubraniami do prania i butami. Wchodzimy do jedynego, niewielkiego pokoju. Na piętrowym łóżku leżą w nieładzie plastikowe zabawki i wymięta pościel. Obok tapczan, kojec dla dziecka, biurko z porozrzucanymi zeszytami i stolik kawowy. Nad nieodkurzanym od dawna dywanem unoszą się mole. Przy ścianie błyszczy jarzeniowym światłem dwustupięćdziesięciolitrowe akwarium, pod spodem stoi jeszcze terrarium z dwiema jaszczurkami. To zwierzaki rodziców. Dzieci opiekują się dwoma psami. Za kilka tygodni cała rodzina przeniesie się do trzypokojowego mieszkania w bloku kilka ulic dalej. To była sugestia Beaty Kowalewskiej, kuratorki rodzinnej, aby poprawić …