Wersja audio
Mieszkaliśmy tu pół wieku. A teraz wylecimy na bruk! – skarżyli się dziennikarzom mieszkańcy domu w Warszawie. W styczniu 2018 roku stołeczny dodatek „Gazety Wyborczej” wydrukował poruszającą historię – równie groteskową, co drastyczną – o działaniu polskiej biurokracji.
W 2017 roku spółka Orange sprzedała lokale zakładowe z lokatorami prywatnym firmom. Nowi właściciele natychmiast trzykrotnie podwyższyli czynsz. Urzędnicy doradzali mieszkańcom, żeby szli do sądu, starając się wykazać, że podwyżki są bezzasadne. Tym lokatorom, którzy złożyli pozew, urząd zawiesił postępowanie o przyznanie lokali komunalnych „do czasu rozpoznania spraw sądowych”.
Mieszkańcy stwierdzili, że zostali celowo wprowadzeni przez władze dzielnicy w błąd. Podczas spotkania z urzędnikami nikt ich nie uprzedził, że złożenie pozwu spowoduje zawieszenie procedury przyznawania gminnych lokali. Przeciwnie, urzędnicy wydawali się do tego zachęcać. W ten sposób pozbyli się kłopotu (trzeba by było znaleźć lokale dla wyrzuconych), rozkładali jednak ręce i odpowiadali, że „nie przekonywali lokatorów do złożenia pozwów, a jedynie przedstawiali dostępne możliwości i ich konsekwencje”.
Problem z polskim urzędem nie polega więc na tym, że trzeba dać łapówkę, żeby coś załatwić, a raczej, że nic w nim nie można załatwić, nawet za łapówkę.
W tej historii skupiają się wady polskiej biurokracji – a w każdym razie wady, które jej się powszechnie przypisuje: bezduszność i skłonność do traktowania petenta jako problemu, który trzeba rozwiązać jak najmniejszym kosztem (w dwudziestoleciu międzywojennym mówiono o „spławianiu pacjenta” albo o „systemie robienia gościa na miękko”; na pytanie dziennikarzy „Faktu” o los lokatorów burmistrz …