Wersja audio
Kiedy pierwszy raz o tym słyszę, na początku nie rozumiem. Sandra opowiada o tym jednym tchem, mówiąc o swojej pracy i planach. – Normalnie, dziewczyny z gimnazjum zadawały się z dilerami, bo było fajnie, bo dostały torebkę, kreskę i pigułę. Najwidoczniej nie miały innego pomysłu na życie. A potem zaczynały regularnie ćpać i już nie ogarniały. Ani szkoły, ani życia, ani tego, że facet je robi w chuja.
Rozmawiamy dalej, a ja nie mogę przestać myśleć o tym innym świecie, w którym gimnazjalistki na amfetaminie stają się dziewczynami do towarzystwa. W którym seks jest normalną walutą, a ecstasy za piętnaście złotych – zwyczajnym sposobem na podryw.
Sandra, elegancka, szczupła brunetka, o czujnym spojrzeniu. Ma dwadzieścia trzy lata. Mieszka w S., dwudziestopięciotysięcznym mieście na wschód od Warszawy. Miast podobnej wielkości jest w Polsce dwieście dwadzieścia pięć, ale S. coś wyróżnia – według ostatnich policyjnych statystyk jest trzecie w województwie pod względem ilości skonfiskowanych narkotyków.
Sandra pracuje jako stewardesa autokarowych rejsów międzynarodowych. Dwa tygodnie w drodze, a potem dwa tygodnie wolnego. W ogłoszeniu obiecywali większe pieniądze, ale i tak są niezłe. – Tylko ludzie z pracy są zjebani. Same ćpuny. Od szóstej do dwudziestej drugiej robota, potem przerwa na sen, więc ludzie ćpają, żeby to wytrzymać. Ale kurwa, bez przesady! Jedna laska, po czterdziestce, jak dojeżdżaliśmy do jej miasta, kazała swojej córce, żeby jej przynieść na dworzec metę. Metamfetaminę. I tamtej się nie udało załatwić – może nie było jak? A matka ją opierdoliła przez telefon, że nawet tego nie umie, że jest do niczego.
Czasem pasażerowie mnie zaczepiają, podrywają – opowiada Sandra – a ja muszę być miła. Kiedyś facet złapał mnie za dupę, jak szłam między siedzeniami. Nic nie zrobiłam, nie wiedziałam, jak mam zareagować.
Pytam, czy coś jej mówi hasło #MeToo. Nic.
Sandra urodziła się w S. i całe życie tu mieszka, z mamą, ojczymem i dwiema młodszymi siostrami, które uwielbia z wzajemnością. Jest ich bohaterką. W czasie pandemii to ona zajmowała się rodzeństwem i domem. – Miałam dziesięć lat, kiedy mój tata zginął. Utopił się. Siedzę w piątek, godzina dwudziesta, oglądam telewizję, wchodzą moja ciocia, babcia i jeszcze druga ciocia i mi mówią, że tata nie żyje. Jak potem płakałam w oknie, to babcia mi mówiła: „Cicho, bo usłyszą, że płaczesz”.
Sandra zawsze trzymała się z …