Wersja audio
Dawno, dawno temu (czyli w okolicach lat 60.), za górami, za lasami (czyli w Stanach Zjednoczonych i Europie Zachodniej), zwykły robotnik mógł utrzymać sześcioosobową rodzinę i nieobciążony kredytem dom na przedmieściach. Gdyby mu wtedy powiedziano, że jego czterech synów zdobędzie wykształcenie, poślubi aktywne zawodowo kobiety, a ich podwójny dochód będzie dzielony na dwa razy mniejszą liczbę dzieci, pomyślałby pewnie: „Jezu, ale będą bogaci”.
Taką opinię na temat rozwoju gospodarczego podzielały tęgie głowy XX wieku. Założenie było proste: tort będzie dalej rósł, a jego podział pozostanie niezmienny. Poza nową strukturą rodziny podobne sądy opierano na dodatkowym czynniku napawającym optymizmem: rosnącej produktywności. W dwudziestoleciu międzywojennym brytyjski ekonomista John Maynard Keynes prognozował, że po upływie stu lat (czyli mniej więcej dzisiaj) ludzie będą pracować trzy godziny dziennie.
Masz przed sobą otwartą treść, którą udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio. Jeśli nie masz prenumeraty lub dostępu online – zarejestruj się i zamów dostęp.
Założenie o rosnącej produktywności sprawdziło się. Tego samego nie można jednak powiedzieć o prognozie podziału fruktów i kurczącym się czasie pracy. W latach 70. w Stanach Zjednoczonych przeciętny prezes spółki giełdowej zarabiał średnio dwadzieścia razy więcej niż szeregowy pracownik. Dziś różnica ta jest trzystukrotna.
Zmieniła się dystrybucja władzy ekonomicznej. Zmieniła się obsługująca ją ideologia. Debatę publiczną w stronę tych tektonicznych przemian pomógł przekierować Thomas Piketty. Francuski ekonomista poświęcił piętnaście lat kariery na udokumentowanie rozwarstwienia dochodów (najpierw we Francji, później w krajach bogatych, a następnie prawie na całym świecie), a kolejne sześć – na analizę ideologii, która na to pozwoliła. Pierwszą zmianę opisał w 800-stronicowym Kapitale w XXI wieku. Sprzedana w liczbie dwóch i pół miliona egzemplarzy – nakładzie zarezerwowanym dla powieści i poradników psychologicznych – książka ta ustanowiła rekord w historii wydawnictwa Uniwersytetu Harvarda. Progresywny „The Guardian” prognozował dekadę temu, że Piketty stanie się najważniejszym myślicielem swojego pokolenia. Liberalny „The Economist” – że zmieni sposób, w jaki myślimy o ostatnich dwóch stuleciach historii gospodarczej. A biznesowy „The Financial Times” najpierw podał w wątpliwość jakość wykorzystanych przez ekonomistę danych, a potem przyznał mu w 2014 roku nagrodę za książkę roku. Kapitał uczynił Piketty’ego prawdopodobnie najbardziej znanym żyjącym ekonomistą. Choć sądząc po porównaniach do Karla Marksa, jego książka może być najczęściej nieczytanym bestsellerem XXI wieku.
W Polsce właśnie ukazała się, nakładem Krytyki Politycznej, jego kolejna pozycja generująca nadbagaż w samolocie – 1200-stronicowy tom zatytułowany Kapitał i ideologia. To napisana prostym językiem opowieść o ideach, którymi uzasadniano przez wieki istnienie nierówności w różnych częściach świata. To właśnie w jej sprawie antyszambruję w École d’économie de Paris, gdzie po ponad dwóch latach starań udało mi się umówić z Pikettym na rozmowę.
Habitat gwiazdy ekonomii przypomina bardziej norę nerda niż gabinet luminarza. W kilkumetrowym składziku mieszczą się tylko książki, dwa krzesła i biurko z komputerem, na którym kątem oka dostrzegam otwarty program Stata do analiz ilościowych. Dobrze, że fotograf nie dojechał, bo raczej by się nie zmieścił.
W tym miejscu pracuje skromny mężczyzna w żółtym swetrze, który większość życia zawodowego spędził na zbieraniu danych. Mimo trwającego ponad dekadę rozgłosu nadal roztacza aurę człowieka znienacka wyciągniętego z archiwów na światową scenę.
Widmo krąży po świecie, widmo nierówności
Do sławy katapultowała go idea i właściwy moment historyczny. Problem nierówności kumulował się na świecie mniej więcej od lat 80., ale naświetlił go dopiero kryzys finansowy w pierwszej dekadzie XXI wieku. Po 1977 roku 60 procent wzrostu dochodu narodowego USA trafiło do jednego procenta najbogatszych Amerykanów. W 2008 roku zachodnie rządy rzuciły się do ratowania banków, twierdząc, że instytucje te są zbyt duże, aby upaść, choć w rzeczywistości były zbyt duże dlatego, że Bill Clinton umożliwił łączenie ich działalności komercyjnej i inwestycyjnej. Raporty Oxfamu alarmowały wówczas o osiemdziesięciu pięciu (dziś już o dwudziestu sześciu) najbogatszych ludziach, mających więcej niż biedniejsza połowa ludzkości. A hasło „wszyscy jesteśmy w tym razem”, którym mobilizowano do solidarności w trakcie kryzysu, z czasem stało się przede wszystkim internetowym memem. Linię podziału, wzdłuż której przebiegła zmiana w powszechnym myśleniu o władzy ekonomicznej, wyznaczył ruch Occupy Wall Street z hasłem „To my stanowimy 99 procent”. Piketty dostarczył ikonoklastycznych danych do emocji Zeitgeistu.
Najbardziej znaną ideą Piketty’ego jest wyznaczenie wzoru r > g, który oznacza, że w długim okresie zwrot z kapitału (r) przewyższa wzrost gospodarczy (g), co prowadzi do koncentracji bogactwa w rękach niewielu i społeczno-politycznej niestabilności. Nierówność bowiem wynika ze sposobu akumulacji kapitału. Bogaci są w stanie zaoszczędzić więcej niż biedni i tym samym mają nieproporcjonalny udział w gospodarce. Ponieważ zwrot z posiadanego kapitału jest większy niż wzrost płac, na rosnącym torcie korzystają przede wszystkim bogaci, zagarniając jego coraz większe części. Okraszenie tej teorii danymi o redukcji nierówności, jaka nastąpiła po obu wojnach światowych, dawało wrażenie, jakby kapitalizm z natury wyostrzał nierówności dopóty, dopóki nie nastąpi jakieś wielkie tąpnięcie.
Nie wszyscy się z tym zgadzają. Na przykład były sekretarz skarbu USA w gabinecie prezydenta Billa Clintona, Lawrence Summers, podkreślił w swojej recenzji dla „Democracy Journal”, że gdyby zwrot z kapitału wynosił 4 procent rocznie, to większość z listy czterystu najbogatszych Amerykanów w 1982 roku mogłaby na niej pozostać i trzydzieści lat później. A stało się tak tylko w przypadku co dziesiątego krezusa. Odsetek najbogatszych, którzy odziedziczyli swoje bogactwo, spada, a nie rośnie, a zatem, zdaniem Summersa, argument o bogacących się bogatych nie trzyma się kupy.
Na Pikettym nie robi z kolei wrażenia argument Summersa. Po pierwsze, prawdziwe majątki zassały czarne dziury rajów podatkowych. Nawet według najbardziej konserwatywnych szacunków znajduje się tam więcej pieniędzy, niż wynosi budżet Unii Europejskiej. Po drugie, fortuny mogą być roztrwaniane w tempie szybszym niż ich wzrost. „Byłem niedawno na konferencji dla powierników wielkich majątków rodzinnych. Z rozbawieniem słyszałem, jak mówca za mówcą alarmował, że największym zagrożeniem dla fortuny jest «nie państwo, nie rynek, ale rodzina»” [przeł. A.G.] – powiedział Piketty w rozmowie z „Guardianem”.
Thomas Piketty
(ur. 1971), francuski ekonomista zajmujący się zjawiskiem nierówności dochodowych, profesor Paris School of Economics. Autor książek: Czy można uratować Europę? (2012), Kapitał w XXI wieku (2013), Ekonomia nierówności (2015), Do urn, obywatele! (2016), Kapitał i ideologia (2019).
Jak wiele osób o statusie gwiazdy, Piketty ma mnóstwo krytyków. Jego teorie są podważane od strony modelowania matematycznego (Carlos Góes), niekorzystnych konsekwencji dla wzrostu gospodarczego (Raghuram Rajan), błędów w obliczeniach (Chris Giles), zmian prawnych, przez które dochody z pracy są wykazywane jako dochody firm (Eric Zwick) czy skupienia na nierównościach zamiast na mobilności społecznej (Nassim Taleb).
Mnie jednak bardziej niż to, co mają bogaci, martwi to, czego nie mają biedni: opieka zdrowotna, jakościowa edukacja, bezpieczeństwo pracy, nadzieja na perspektywy dla swoich dzieci. Dwie trzecie Amerykanów ma mniej niż tysiąc dolarów oszczędności. W Wielkiej Brytanii przeciętne gospodarstwo domowe jest zadłużone na ponad 15 tysięcy funtów. W Polsce, według badania Assay Index, aż 44 procent osób deklaruje, że nie ma na koncie żadnych oszczędności. Co zatem jest problemem: nadwyżka górnego jednego procenta czy deficyt dolnej połowy?
– Czy nierówności są złe z tego powodu, czym są, czy z tego, co powodują? – pytam Piketty’ego. – Jedno i drugie – odpowiada. – Ludzie dążą do równych praw: równości szans, równości politycznej, dostępu do zdrowia i edukacji, praw gospodarczych. Nie oznacza to jednak jednorodności, bo ludzie mają różne tożsamości i cele w życiu. Ale równość praw jest fundamentalnym pragnieniem wszystkich społeczeństw. A historycznie – mechanizmem dobrobytu.
Piketty podbudowuje swój argument powojenną historią USA. W połowie XX wieku produktywność przeciętnego Amerykanina była dwa razy wyższa niż przeciętnego obywatela Europy Zachodniej. Podatek dochodowy sięgał wówczas w najwyższym progu 91 procent (za Harry’ego Trumana, Dwighta Eisenhowera i Johna F. Kennedy’ego), a za rządów republikanów (Richarda Nixona i Geralda Forda) – 70 procent. W żadnym razie nie zniszczyło to kapitalizmu i pogoni klasy średniej za amerykańskim snem. – Może nie potrzebujemy więc przepaści w zarobkach na poziomie stosunku jeden do dwustu czy jeden do stu w różnicy pomiędzy prezesami a pracownikami? Może w zupełności wystarczy jeden do pięciu, jeden do dziesięciu czy nawet jeden do dwudziestu? Choć ja wolałbym jeden do pięciu – mówi mi.
Zdaniem Piketty’ego jedną z najbardziej destrukcyjnych sił działających w dzisiejszym świecie jest konkurencja pomiędzy miliarderami, których dochody pochodzą z majątków i aktywów, a supermenedżerami, którzy próbują ich dogonić. To oni tworzą bogactwo oderwane od realiów rynkowych, w których żyje większość ludzi. Piketty twierdzi, że dochody tak zwanych supermenedżerów są nakręcane przede wszystkim chciwością i podnoszone w oderwaniu od osiąganych wyników, tworząc rozdźwięk podobny do tego, jaki dotyczył banków w trakcie kryzysu w 2008 roku.
– Najważniejszy jest jednak równy dostęp do edukacji – podkreśla. – Taki, jak miał miejsce w USA w połowie ubiegłego wieku. Wielka przewaga Stanów Zjednoczonych nad Europą to 90 procent dzieci kończących szkołę średnią w latach 50., czyli trzy, cztery razy więcej, niż w tym samym czasie kończyło szkołę we Francji, Japonii czy Niemczech. To jest główna przyczyna wzrostu produktywności w USA po wojnie. Oczywiście nie zadziała to w gospodarce w stylu radzieckim – asekuruje się. – Potrzebny jest miks dobrej edukacji i opieki zdrowotnej w kontekście zdecentralizowanych praw gospodarczych.
To ostatnie oznacza dla Piketty’ego wolność zakładania firm i udział pracowników w zarządzaniu zakładami pracy.
Piketty zaniepokoił się, że jego teoria może być interpretowana tak, jakoby bez rozlewu krwi historia zmierzała do reprodukcji nierówności w nieskończoność. W ostatnich latach często przywołuje kontekst transformacji politycznej w Szwecji. Gdy proszę go o przykład radykalnej redukcji nierówności w pokojowy sposób, zaczyna opowieść o Szwedzkiej Socjaldemokratycznej Partii Robotniczej (SAP), zanim zdołam dodać „przykład inny niż Szwecja”.
Niektórzy postrzegają Szwecję jako naturalnie egalitarną. Panującą tam równość przypisują szwedzkiej kulturze, zupełnie jakby od zarania dziejów przystojni mężczyźni popychali tam dziecięce wózki alejkami Ikei. Tymczasem jeszcze sto lat temu w Szwecji panowały większe nierówności niż w reszcie Europy. W XX wieku Szwedki jeździły do Polski po legalną aborcję, a do 1911 roku szwedzka konstytucja zakładała pomysłowy system, zgodnie z którym tylko najbogatsza jedna piąta społeczeństwa mogła głosować. Posiadacze największych fortun dostawali od jednego do stu głosów w zależności od wielkości majątku. W kilkudziesięciu gminach większość głosów przypadała w efekcie jednej osobie.
Powszechne prawo wyborcze wprowadzono w Szwecji dopiero w wyniku mobilizacji związków zawodowych i SAP, która przejęła władzę w 1932 roku. Staranne księgowanie majątków, na którym opierała się władza w starym reżimie, zostało wykorzystane do wprowadzenia progresywnych podatków. – Wszystko zależy od tego, kto kontroluje państwo – puentuje Piketty. – Ten sam mechanizm używany do politycznej dominacji może być potem podstawą opodatkowania. Nie ma w tym nic deterministycznego ani kulturowego. To po prostu polityka i balans sił. Mobilizacja i konstrukt polityczny.
Ludzi mobilizuje się poprzez gniew na globalizację, islam, imigrantów albo homoseksualistów. Ta frustracja bierze się z braku ambicji równościowych. Jeśli nie zawalczymy o równość, nadciągnie straszna polityczna instrumentalizacja.
Zdaniem Piketty’ego ostry podział na wykształconych i niewykształconych wyżłobił polityczne schizmy, które w latach 90. uczyniły klasę robotniczą politycznie bezdomną.
– Robotnicy już nie głosują na partie pracy. Co się stało? – pytam. – Partie lewicowe straciły zaufanie słabo zarabiających, bo straciły ambicję równości. Stały się partiami wykształconych – stwierdza. – To nie było celowe. Po prostu lewica zainwestowała w emancypację przez edukację, a ci, którzy na tej fali wypłynęli, pozostali jej wierni. Ci pozostawieni w tyle – nie.
Piketty uważa, że zachodnie demokracje są dziś zdominowane przez dwie rywalizujące elity: „kupców prawicy”, czyli elitę finansową, która opowiada się za wolnym rynkiem, oraz „braminów lewicy”, czyli elitę edukacyjną, która popiera różnorodność kulturową, ale straciła wiarę w progresywne opodatkowanie jako wehikuł sprawiedliwości społecznej. Uważa, że to najbardziej wykształceni obywatele, najwięksi beneficjenci merytokracji i gospodarki opartej na wiedzy, zdobyli lewicowe partie w zachodnich demokracjach, odwracając ich uwagę od misji poprawy życia nizin społecznych. Tymczasem partie konserwatywne zaczęły obsługiwać interesy elit biznesowych. To ten podział na dwie spolaryzowane elity sprawił, że debata na temat redystrybucji jest niemożliwa, a klasom niższym nie zostaje nic innego, jak gniew na obcych. – Ludzi mobilizuje się poprzez gniew. Gniew na globalizację, gniew na islam, gniew na imigrantów. W niektórych częściach Europy – patrzy na mnie wymownie – gniew na homoseksualistów. Ta frustracja bierze się z braku ambicji równościowych. Jeśli nie zawalczymy o równość, nadciągnie straszna polityczna instrumentalizacja. Przecież już to wiemy. Tak zrobiła w dwudziestoleciu międzywojennym skrajna prawica w Niemczech.
Nowe dane podatkowe, porównujące dane z 1427 i 2011 roku, pokazują, że najbogatsze pięć rodów we Florencji utrzymuje swój przywilej od XV wieku. Po drugiej stronie świata, w Dolinie Krzemowej, przepaść pomiędzy biednymi a bogatymi jest większa niż we Włoszech. Zaludniają ją jednak miliarderzy pierwszego pokolenia. Nawet jeśli statystycznie wywodzą się z klasy średniej wyższej (jak Mark Zuckerberg czy Elon Musk) lub zdobyli pierwsze kontrakty przez znajomych rodziców (jak Bill Gates), nie można ich oskarżyć o obracanie pieniędzmi pradziadów spokrewnionych z papieżem.
Piketty, zapytany o to, który model kapitalizmu – florencki czy krzemowy – bardziej go niepokoi, odpowiada zaczepnie, że rosyjscy oligarchowie również nie odziedziczyli swoich majątków. – Oba systemy są problemem, jeśli chcemy jak najszerszych praw i maksymalnej mobilności społecznej. Nierówności są uzasadnione wyłącznie wtedy, gdy istnieją we wspólnym interesie. Myśląc o Dolinie Krzemowej, nie patrz jednak na miliarderów. Patrz na Stanford, Berkeley – świetnie dofinansowane uniwersytety, wypuszczające dziesiątki tysięcy inżynierów i informatyków. Te pomysły, że Jeff Bezos albo Bill Gates sami coś wymyślili, to monarchiczna wizja gospodarki, bardzo nieamerykańska. Duch Ameryki, który pomógł jej się wybić, był demokratyczny. A dziś USA jest jak Europa przed pierwszą wojną światową. Ma złamany system polityczny, wielu senatorów jest kompletnie skorumpowanych, a długość życia się obniża, co niezwykle rzadko spotykamy w warunkach pokoju – chyba że w ZSRR albo potem w Rosji.
„Każde społeczeństwo musi uzasadnić swoje nierówności: jeśli nie zostaną znalezione ich przyczyny, całemu gmachowi społeczno-politycznemu grozi upadek” [przeł. A.G.] – głosi śmiała teza Piketty’ego w Kapitale i ideologii. Założenie to ma charakter moralny: to nierówności są nieprawe i dlatego wymagają ideologii, która je uzasadni. Ta zaś się zmienia na przestrzeni dziejów.
Piketty wierzy, że to światopogląd napędza zmiany gospodarcze. Jest to przeciwieństwo marksistowskiego założenia o bycie, który określa świadomość. W tamtej narracji to pług zmieniał relacje władzy, a silnik parowy napędzał kapitalizm. W narracji Piketty’ego ideologia jest autonomiczna. Nie kształtują jej magiczny produkt narodowy brutto, umowy międzynarodowe czy automatyzacja – kwestie te są jej wynikiem. Mamy takie nierówności, na jakie się godzimy.
Czy to znaczy, że poczęcie idei jest niepokalane? Skoro ideologia wprawia w ruch instytucje, to co wprawia w ruch ideologię? – Ludzie myślą o świecie i doświadczeniach w swoim kraju, i próbują się czegoś nauczyć w tym dalece niedoskonałym procesie – odpowiada Piketty. – Weźmy powszechne prawo wyborcze. Idea ta uchodziła za radykalną, budziła trwogę wśród bogaczy, którzy w poprzednich systemach mieli na wyłączność prawo głosu. Potem wchodzi w życie i staje się nową normą, której nikt nie kwestionuje. Uczymy się z historii.
– Czego w takim razie nauczyliśmy się z historii nierówności? – dociekam. – Tego, że motywacja wynikająca z zysku zabija etyczne działanie. Że publiczna służba zdrowia nie tylko może działać, ale działa lepiej niż prywatna – odpowiada. Horyzontem porównawczym nie jest dla niego polski Narodowy Fundusz Zdrowia, ale Europa Zachodnia przeciwstawiana Ameryce, gdzie najwyższe wydatki na prywatną służbę zdrowia idą w parze ze śmiertelnością noworodków na poziomie krajów trzykrotnie biedniejszych.
Nowo wydane opus magnum Piketty’ego to krytyczna podróż przez historię idei, które na przestrzeni wieków uzasadniały istnienie nierówności. Historia działa w jego ujęciu jak przeciwieństwo matematyki. Umatematycznienie ekonomii zamraża ją w czasie, bo zamyka ją we wzorze, który sugeruje istnienie logiki przemian. Uhistorycznienie jej pokazuje kontekstualność zmian.
Piketty uznaje dwie ludzkie potrzeby za uniwersalne: sensu i bezpieczeństwa. Znajdowały one swoje odbicie w podziale społeczeństw przednowoczesnych na kler, szlachtę i lud. W okresie zamrożonej mobilności społecznej nierówność była uzasadniana kliszą znaną z funkcjonalizmu: dynamiką organizującą społeczeństwo jest harmonia powiązanych ze sobą części, z których każda pełni funkcję przyczyniającą się do pomyślności systemu. Ludzie są zależni od siebie jak części ciała. Dziś popłuczyny tego paradygmatu możemy znaleźć u wąsatych wujków, którzy mówią coś o „szyi, która kręci głową”, a na Netflixie w serialu Downton Abbey, w którym lord Grantham namawia swojego dziedzica do korzystania z usług lokaja, bo „każdy z nas ma do odegrania jakąś rolę”. W tamtej narracji lokaj i lord, tak jak kobieta i mężczyzna, byli częścią jednego metaforycznego ciała.
Tego samego nie można powiedzieć o reżimach drastyczniejszych nierówności – na przykład o postniewolniczych społeczeństwach kolonialnych, które bazowały na odczłowieczaniu „innego”. Najbardziej nierównym społeczeństwem w historii było Haiti. W 1780 roku 5 procent mieszkańców zgarniało tam 70 procent zysków. Wynikało to z rekordowej w historii proporcji społeczeństwa wziętego do niewoli (90 procent). Wyzysk trwał tam aż do buntu niewolników w 1791 roku. Zakończył się pierwszym zniesieniem niewolnictwa w czasach nowożytnych. Ale koniec niewolnictwa nie oznaczał końca relacji władzy – zniewolenie ciała przeszło w zniewolenie długiem. W efekcie do dziś większość populacji Haiti żyje poniżej granicy ubóstwa.
– Niewolnictwo nie skończyło się dlatego, że właściciele niewolników postanowili być sympatyczni – mówi Piketty. – Skończyło się, bo wybuchło powstanie niewolników, jak na Haiti, albo wojna, jak w USA. W latach 90. apartheid też upadł dzięki wielkiej mobilizacji społecznej. Nie mówię, że potrzeba wojny światowej, aby coś zmienić, ale z pewnością konieczna jest ogromna społeczna aktywizacja. Spójrz na ruch żółtych kamizelek we Francji. Ludzie masowo wychodzą na ulice, a Emmanuel Macron od razu wycofuje się z podatku węglowego. Twierdził, że decyzja ta została podjęta dla klimatu, ale jednocześnie o taką samą kwotę obniżył podatki dla jednego procenta najbogatszych. Ludzie nie są głupi. To ta sama walka o sprawiedliwość społeczną co zawsze. Rewolucja francuska nigdy się nie skończyła – konstatuje. Jego słowa brzmią proroczo w obecnym kontekście geopolitycznym, w którym społeczeństwo ukraińskie otwiera sobie drogę do podmiotowości odwagą i mobilizacją.
Jeśli Piketty ma coś wspólnego z Marksem, to założenie, że podstawową dynamiką organizującą społeczeństwo nie jest harmonia, ale konflikt. Tam, gdzie lord Grantham widzi uzupełniające się role do odegrania, Piketty widzi spór. Jaśniepaństwo i służba mają inne interesy. Mają nawet inną pamięć.
Gdy ludzie lub społeczeństwa obrastają w siłę, używają swojej pozycji do tego, aby koloryzować przeszłość i kolonizować przyszłość. Grupy dominujące mają największy interes w naturalizacji nierówności, czyli w przedstawianiu ich jako „naturalnych” i trwałych. Dotyczy to nie tylko klasy i rasy, ale również płci. Przez wieki nieobecność kobiet w naukach ścisłych tłumaczono „fizycznie wymagającą i matematycznie intensywną” naturą przedmiotu; tak jakby rodzenie i wychowywanie dzieci – do którego kobiety są w tym paradygmacie naturalnie predysponowane – było formą rozrywki.
Na szczęście idee nie są wyryte w kamieniu z Rosetty. Są produktami epoki. Mój promotor doktoratu opowiadał, że po upadku komunizmu Polacy masowo dzwonili na policję z informacją, że pierwszy raz w życiu widzieli bezdomnego i czy, „panie władzo”, można by coś z tym zrobić. Jeśli dziś, mijając bezdomnego, traktujemy go jako „naturalny” element społecznego krajobrazu, to jest to właśnie normalizacja zastanego układu sił. A także ochrona psychiczna, która pozwala z tym faktem nic nie robić. Takim „bezdomnym” może być bezrobocie (wszak przez trzy dekady po wojnie zarówno w komunistycznej, jak i kapitalistycznej Europie wynosiło ono około zera). Może być nim również galaktyczna dysproporcja zarobków w proporcji trzysta do jednego w tym samym miejscu pracy – pół wieku temu nie do pomyślenia.
Przeciwko imposybilizmowi
Podobno najprostszym sposobem na zdenerwowanie ekonomisty jest zapytanie go, dlaczego nie jest bogaty. Nie mam zuchwałości, aby zrobić to wprost, ale mam kontakty, które ułatwiają mi dowiedzenie się tego okrężną drogą. Od wspólnego znajomego (który odszedł z uczelni Piketty’ego do sektora prywatnego, a następnie wrócił tam dobrze uposażony) wiem, że Piketty nie chce być majętny. Jednak zgłębienie tematu prowadzi mnie do wniosku, że co innego rozumiemy przez słowo „majętny”. Piketty zarobił kilka milionów euro na Kapitale w XXI wieku, a następnie odprowadził od nich prawie 70 procent podatku. – 90-procentowa stawka podatku też by mi nie przeszkadzała. Wciąż by mi wiele zostało. Skorzystałem z systemu edukacji i publicznej infrastruktury. Miałem też dużo szczęścia – podkreśla.
Piketty urodził się w 1971 roku na robotniczych przedmieściach Paryża. Jego rodzice nie ukończyli szkoły średniej. W młodości byli bojownikami Walki Robotniczej (LO) – partii trockistowskiej, którą do dziś popiera kilka procent Francuzów. Opuścili ją tuż przed narodzinami syna.
Rozczarowani niepowodzeniem protestów społecznych w maju 1968 roku, porzucili stolicę na rzecz prowincji. W połowie lat 70., już z kilkuletnim Thomasem, hodowali kozy i sprzedawali sery na targach pod Narboną na południu Francji. Był to scenariusz życia wielu hippisów tego pokolenia, zwanych we Francji baba cools.
Gdy Piketty miał dziesięć lat, do władzy doszedł François Mitterrand – pierwszy lewicowy prezydent powojennej Francji. W rodzinie Piketty’ego zapanowała euforia, niepodzielana jedynie przez lepiej uposażonego dziadka ze strony ojca – wiernego wyborcę republikanów.
Piketty widzi w swoich rodzicach przeciwieństwo parcia na szkło. Nie mieli wiele wspólnego z jego ścieżką edukacyjną przez najbardziej elitarne uczelnie obu stron Atlantyku: École normale supérieure, London School of Economics, Massachusetts Institute of Technology (MIT). Nauczyli go za to autonomii i ufania sobie. Wystarczyło.
Dwa wydarzenia historyczne odcisnęły na dorastającym Pikettym silne piętno: rozczarowanie komunizmem jako całością i rozczarowanie kapitalizmem à l’américaine. Po upadku muru berlińskiego w 1989 roku osiemnastoletni Piketty wyruszył w podróż po Europie Wschodniej. Jako dwudziestoletni doktorant był w Moskwie w trakcie upadku ZSSR. Uodporniło go to na zauroczenie komunizmem, na które zapadło poprzednie pokolenie paryskich intelektualistów. „Wierzę w kapitalizm, własność prywatną i rynek” – powiedział w wywiadzie dla „Financial Timesa” w 2015 roku i sądzi tak do dzisiaj.
Drugim wydarzeniem była wojna w Zatoce Perskiej, którą uznaje za apogeum cynizmu Zachodu. – Kraj, który mówi, że uregulowanie raju podatkowego na jakiejś wysepce jest zbyt skomplikowane administracyjnie, chwilę później wysyła milion żołnierzy dziesięć tysięcy kilometrów od domu, aby emir Kuwejtu zdołał usiedzieć na ropie – konstatuje.
Paradoksalnie przez to zdanie przebija polityczna ufność Piketty’ego. Sprzeciwia się imposybilizmowi, zasłanianiu się procedurami i komplikacjami. W jego świecie wszystko da się zrobić, bo wszystko zaczyna się od ideologii, która kreśli horyzonty tego, co możliwe. W tym sensie z naszej rozmowy przebija optymizm. Stan obecny, jawiący się jako skandal w ramówkach dzienników, w długim trwaniu okazuje się zdobyczą cywilizacyjną. W rozumieniu Piketty’ego świat zmierza w dobrą stronę co najmniej od końca XVIII wieku. Jednak nie dzieje się to po cichu. Wiatr zmian niosą rewolucje i zbiorowe mobilizacje, ale też tragiczne błędy, ze Związkiem Radzieckim na czele. – Jeszcze niedawno główny kontakt Europejczyków z resztą świata polegał na wojnach i kolonizacji. Dziś obok siebie żyją ludzie różnych proweniencji i religii. Mają prawa wyborcze. To olbrzymi postęp. Niektórzy tego nie akceptują, ale stoją na straconej pozycji, bo nie zawrócą historii do czasów izolacji. Mogą się chwilowo wydawać przerażający, ale w długim trwaniu nie mają znaczenia. We Francji młode pokolenia są o wiele bardziej wyczulone na dyskryminację na tle rasy i religii. Hamulcowi są na wyginięciu.
Ekonomiści? Prawie nic nie wiedzą o niczym
W pracach naukowych, nie mniej niż w świecie kultury, widać, kto jest tą upragnioną cichą publiką, którą autor pragnąłby ujrzeć na widowni najbardziej. Piketty wie, komu chciałby imponować. Pomaga mu w tym jego główne narzędzie badawcze: metoda porównawcza.
W wieku dwudziestu dwóch lat obronił doktorat i został zatrudniony na MIT – uczelni, która wydała więcej noblistów niż Francja przez całą swoją historię. Ale amerykańska akademia nie zrobiła na nim wrażenia. „Wypluwając budzące poklask modele matematyczne, byłem aż nadto świadomy, że nie wiem nic o problemach ekonomicznych świata” [przeł. A.G.] – napisał w Kapitale w XXI wieku.
Doktorat i pierwsze prace Piketty’ego to ścisła matematyka. Jak wielu badaczy społecznych w krajach anglosaskich, najpierw udowadniał, że „umie w algebrę”, aby potem zająć się tym, co go rzeczywiście interesowało. W wielu krajach nauki społeczne cierpią na kompleks niższości, który mutuje w postępowanie udowadniające. Część ekonomistów pragnęłaby usłyszeć owacje od reprezentantów nauk ścisłych, pomijając fakt, że ta publika pierwszego wyboru nawet nie rejestruje zaproszenia na przedstawienie. Nieco bardziej przejmuje się nimi publika drugiego wyboru: rządy, organizacje międzynarodowe, sektor finansowy. – Obsesja na punkcie matematyki jest łatwym sposobem na uzyskanie pozorów naukowości bez konieczności odpowiadania na bardziej złożone pytania – sądzi Piketty. – Zbyt często służy po prostu ukryciu braku idei.
Na jego ekonomicznym Olimpie siedzą Robert Solow i Simon Kuznets. Solow – za model wzrostu gospodarczego, w którym substytutem pracy jest kapitał i postęp technologiczny. Kuznets – za przekształcenie ekonomii w naukę empiryczną i stworzenie ilościowej historii gospodarczej. Dzieło życia Piketty’ego można wręcz uznać za przejęcie pałeczki upuszczonej pół wieku temu przez Kuznetsa, tyle że z radykalnym zanegowaniem jego konkluzji o tym, że nierówności rosną tylko na pierwszych etapach rozwoju gospodarczego, a potem spadają. Przed Pikettym trudno było to udowodnić, bo od czasów Kuznetsa nie podjęto znaczących wysiłków, aby zebrać dane porównawcze o dynamice nierówności.
Ale nawet Solow i Kuznets to „tylko ekonomiści”. A w świecie Piketty’ego ekonomiści „prawie nic nie wiedzą o niczym”. Panteon, do którego aspiruje, stanowią badacze społeczeństwa: antropolodzy (Claude Lévi-Strauss, Françoise Héritier, Maurice Godelier), socjolodzy (Pierre Bourdieu) i historycy szkoły Annales (Lucien Febvre, Fernand Braudel). We Francji ekonomia to wciąż Góry Świętokrzyskie na tle Himalajów humanistyki. Ośmiu z trzynastu najczęściej cytowanych na świecie humanistów ostatniego stulecia to paryscy intelektualiści: Michel Foucault, Pierre Bourdieu, Jacques Derrida, Roland Barthes, Jean Piaget, Jean-Paul Sartre, Jacques Lacan i Gilles Deleuze. – Bycie ekonomistą akademickim we Francji ma jedną wielką zaletę: tutaj ekonomiści nie są szczególnie cenieni – ani w świecie akademickim i intelektualnym, ani przez elity polityczne i finansowe.
Zdaniem Piketty’ego to niekoniecznie źle, bo dzięki temu ekonomiści muszą udowadniać swoją wartość dla społeczeństwa.
Polityka, drezyna systemowej zmiany
Podczas mojej wizyty w Paryżu zatrzymałam się u zaprzyjaźnionej montażystki w dziewiętnastej (czyli tej „najsłabszej”) dzielnicy – kilka przystanków od Małej Turcji, czyli imigranckiej dzielnicy przy Dworcu Północnym, w której mieszka Piketty. Na kolacji u przyjaciół wszyscy, bez względu na wykonywany zawód – tak długo, jak nie wymykał się z diapazonu klasy średniej (terapeuci, aktywiści, naukowcy, filmowcy) – znali idee autora Kapitału w XXI wieku. Dopytywali mnie o przebieg rozmowy o nierównościach, a następnie przedstawiali własne stanowiska. „Moim zdaniem nierówności są funkcjonalne systemowo, ale dysfunkcjonalne emocjonalnie” – stwierdził terapeuta.
– Sukces mojej książki pokazuje, że jest wielu ludzi, którzy nie są ekonomistami, ale mają dość powtarzania, że te zagadnienia są dla nich zbyt skomplikowane. Cieszy mnie, że ta książka dociera do normalnych ludzi. Przykładem jest moja mama, która wszystko w niej rozumiała – mówi Piketty.
Rzeczywiście Piketty pisze przystępnie, ale nie wierzę, że ktoś oprócz jego redaktora, rodziców i wrogów przeczytał jego doorstopper w całości. Moją intuicję potwierdzają dane zebrane z e-booków, mówiące o 2,4 procent ocaleńców, którzy dobrnęli do końca Kapitału. Mimo to Piketty stał się intelektualistą publicznym w sensie wpływu na zbiorową wyobraźnię.
Prawdziwy wpływ, jaki chciałby wywrzeć, wiedzie jednak przez politykę. To ona jest drezyną systemowej zmiany. Krytyka zaś – tylko lożą szyderców. Konwersja idei w ideologię niesie ryzyko wyśmiania, analogii do historycznej katastrofy, utraty dziewictwa wizerunkowego. Bo jak pisał T. S. Eliot, „pomiędzy myślą a rzeczywistością, pomiędzy zamiarem a czynem kładzie się cień” [przeł. Andrzej Piotrowski]. A jego częścią jest niesmaczne słowo „kompromis”.
W krajach postkomunistycznych intelektualistów charakteryzuje poczucie wyższości wynikające z „nieskalania się” polityką. Przez okres zaborów i komunizmu inteligencja definiowała się w opozycji do władzy. Nawyk ten utrzymał się w Trzeciej Rzeczpospolitej, wzmacniając mechanizm negatywnej selekcji do polityki. Wszak łatwiej nazwać coś bagnem, niż wziąć odpowiedzialność za jego irygację.
Gdy Piketty zaproponował 2 procent rocznego podatku majątkowego, sam nazwał go „utopijnym”, a przychylny mu „The New Yorker” określił ten pomysł w 2014 roku „politycznie pozbawionym szans”.
Tymczasem Piketty wpisuje się we francuską tradycję upolitycznienia zmiany, którą chce zobaczyć w świecie bez względu na nieuchronne skalanie. Jest, par excellence, publicznym intelektualistą również na poziomie używania polityków jako nośników idei. Regularnie doradza kandydatom partii socjalistycznej: Ségolène Royale w 2007 roku, François Hollandowi w 2012 roku, Benoît Hamonowi w 2017 roku. Bez naiwności, a niekiedy również bez sympatii sączy swoje idee, takie jak powszechny dochód podstawowy, do ich programów wyborczych. To na jego obliczeniach opierał się w 2009 roku nowo wybrany prezydent Barack Obama, gdy mówił, że nierówności wróciły do poziomu sprzed wielkiej depresji z 1929 roku. Piketty był wtedy jeszcze skromnym mężczyzną w żółtym swetrze, nienawiedzanym masowo przez dziennikarzy z całego świata, ale jego idee już miały wpływ na rzeczywistość.
Odkąd Kapitał w XXI wieku wystrzelił go do stratosfery sławy, doradza demokratom w USA i laburzystom w Wielkiej Brytanii. Nie jest przywiązany do konkretnych polityków. W 2016 roku służył radą Berniemu Sandersowi, a po jego porażce w prawyborach – Hilary Clinton. Cztery lata później – Elizabeth Warren.
Ameryka jest dla francuskich ekonomistów szczególnie ważna. Mimo rytualnej ostentacji (Piketty powtarza, że tylko we Francji czuje się jak w domu, że „mieszka w najpiękniejszym mieście na świecie” i za nic nie przeniósłby się do Stanów) uważają, że zmiany wprowadzone w USA mają większy potencjał do rozlania się na resztę świata.
Piketty nie tylko opisuje ewolucję ideologii przez wieki, ale hartuje też dyskurs własną. W ciągu ostatnich sześciu lat temat podatku od majątku migrował ze statusu obrazoburczej idei do centrum prawyborów w Ameryce. Gdy w Kapitale Piketty zaproponował 2 procent rocznego podatku majątkowego, sam nazwał go „utopijnym”, a przychylny Piketty’emu „The New Yorker” określił ten pomysł w 2014 roku „politycznie pozbawionym szans”. Sześć lat później stawki trzy, cztero-, a nawet ośmioprocentowe stały się osią kampanii Elizabeth Warren, a później Berniego Sandersa. Jak sprzedano tak radykalną ideę liberalnej Ameryce? Przez pokazanie, że ona już istnieje. Warren na wiecach pytała: „Ilu z was ma własne domy?”. Widząc las rąk w górze, dodawała, że większość Amerykanów już płaci podatek majątkowy od największego ze swoich aktywów. Nazywa się on podatkiem od nieruchomości.
Aby wywierać wpływ tego kalibru, trzeba „umieć w struktury”. W 2006 roku, gdy nierówności nie były jeszcze postrzegane przez ekonomistów jako poważny temat, trzydziestopięcioletni Piketty współzakładał École d’économie de Paris, w której rozmawiamy. Dziś jest to pierwszoligowa europejska uczelnia, a nierówności stanowią tu wiodący temat badań. To w jej ramach Piketty zbudował Laboratorium Światowych Nierówności (World Inequality Lab) – bezprecedensowe bazy danych, łączące naukowców z całego świata przez Towarzystwo Badań Nierówności Ekonomicznych, którego jestem częścią. Buduje współpracę i przyjaźnie z ludźmi o podobnych wartościach. Laboratorium ma pięciu współdyrektorów – Piketty’ego, jego najlepszego przyjaciela Emmanuela Saeza oraz trzech wychowanków Piketty’ego, wzrastające gwiazdy ekonomii nowego pokolenia, z których najbardziej znany jest Gabriel Zucman. Piketty nie musi już osobiście doglądać każdej zmiany, którą chce zobaczyć w świecie.
Kultura, głupcze!
W dobie kryzysu zdrowia psychicznego dorobek intelektualny warto oceniać przez pryzmat życia jako całości. Ignorowanie tego mianownika nader często prowadziło do promowania typów uprawiających gospodarkę rabunkową względem siebie i podwładnych, którzy na czwartej stronie podziękowań wyrażają wdzięczność trzeciej żonie za wychowanie dzieci i zrobienie przypisów do ich opus magnum.
Statystyczny Francuz pracuje rocznie 1520 godzin – czyli siedem tygodni mniej niż statystyczny Amerykanin czy Polak. Żyje zaś pięć lat dłużej. Tę różnicę kulturową widać w tym, jak pierwszoligowy badacz dysponuje swoim czasem. Piketty pracuje od 9:00 do 19:00 z przerwą na lunch (czyli – jak na standardy niektórych naukowców – „na dwie trzecie etatu”). Pozostawia mu to czas na inne dziedziny życia.
Ma trzy dorosłe córki. Wspomina, że pandemię spędził w Paryżu również z małymi dziećmi, ale nie podejmuję tematu, starannie omijając geometrię francuskich rodzin patchworkowych. Od 2014 roku Piketty jest mężem Julii Cagé, która neguje model piastunki przy geniuszu. Profesorka Instytutu Nauk Politycznych w Paryżu jest w niektórych kręgach politologicznych bardziej znana od Piketty’ego, a jej postulaty – takie jak uniezależnienie finansowania partii od wyniku wyborów i zastąpienie go bonem obywatelskim o wartości 7 euro, który pomógłby oddolnym ruchom wejść do polityki – są żywo dyskutowane w debacie publicznej. O ile Piketty po prostu doradza politykom, o tyle Cagé w 2017 roku wzięła odpowiedzialność za gospodarczą część kampanii prezydenckiej socjalistów.
Gdy Cagé akurat nie próbuje zdobyć władzy, jest koncertującą pianistką. Była partnerka Piketty’ego, ministra Aurélie Filippetti, gdy akurat nie sprawuje władzy, pisze powieści. Zaś jeden z jego przyjaciół, profesor od podatków i prawa konkurencji, wydał w styczniu ciepło przyjęty przez krytyków pastisz na Michela Houellebecqa i Fiodora Dostojewskiego.
O ile Piketty w artykułach naukowych operuje językiem matematyki, o tyle w książkach zamienia go na język historii i literatury. Wyjaśnia skomplikowane kwestie gospodarcze przez odniesienia do literatury z niemal każdego zakątka świata.
We Francji system konsekwentnie zachęca społeczeństwo do zainteresowania się kulturą. System edukacji proponuje najwięcej godzin języka i literatury w krajach rozwiniętych, niezależne księgarnie płacą symboliczne czynsze, a wydawnictwo Folio sprzedaje książki od 2 euro. Wpływa to również na uprawianie ekonomii. O ile Piketty w artykułach naukowych operuje językiem matematyki, o tyle w książkach dla mniej zorientowanych czytelników zamienia go na język historii i literatury. Wyjaśnia skomplikowane kwestie gospodarcze przez odniesienia do literatury z niemal każdego zakątka świata.
W powieściach o randkującej szlachcie sprzed masowego uprzemysłowienia może żenować desperacja, z jaką jaśniepaństwo próbuje wydać córki za mąż, jeśli nie rozumiemy mechanizmów dziedziczenia i zubożenia w świecie o wzroście gospodarczym bliskim zeru. Stawką w tej walce z czasem – której metą był dwudziesty piąty rok życia panny na wydaniu – nie był kawaler, ale uchronienie córki przed nędzą. W Dumie i uprzedzeniu przyjęcie oświadczyn pana Darcy’ego katapultowałoby Elizabeth Bennet z dołów górnego procenta do górnego promila angielskiego społeczeństwa początku XIX wieku. Staropanieństwo zaś oznaczałoby ponad stukrotne zubożenie i deklasację. Z własnego posagu niezamężna Elizabeth mogłaby wysupłać nędzną pensję żeglarza.
Porównując Kapitał w XXI wieku do Kapitału i ideologii, odnoszę wrażenie, że jest tylko jeden zarzut, którym Piketty przejął się naprawdę: zarzut o zachodniocentryczność. Widać to nie tylko w analizie ekonomicznej, ale też w doborze światowej literatury, która tę analizę wypełnia obrazami. O ile wcześniej dynamikę urobku z hektara tłumaczył Honoré de Balzakiem i Jane Austen, teraz robi to Pramoedyą Anantą Toerem (portretującym holenderski reżim kolonialny w Indonezji na przełomie XIX i XX wieku w książce This Earth of Mankind – Ziemia ludzkości), Carlosem Fuentesem (autorem Woli i fortuny o meksykańskim kapitalizmie) czy modną na zachodnioeuropejskich salonach Chimamandą Ngozi Adichie (opisującą w książce Amerykaana szlaki migracyjne z Nigerii do Stanów Zjednoczonych). Piketty wierzy bowiem w unikalną zdolność literatury do uchwycenia relacji władzy pomiędzy grupami społecznymi oraz sposobów przeżywania nierówności.
Więcej władzy, mniej nierówności
W 2016 roku państwo francuskie zatrudniło mnie do pracy nad reformą polityki społecznej. Miałam wyjaśnić, w jaki sposób podobne reformy przeprowadzono w pięciu interesujących rząd francuski krajach.
Pracę zaczynałam pod koniec miesiąca, więc już w pierwszym tygodniu dostałam sławetny bulletin de paie – wydruk wypłaty uszczuplonej o trzydzieści jeden składek. Rozumiałam z nich mniej więcej połowę. Pokazałam wydruk promotorce mojego magisterium, dziś bliskiej przyjaciółce, która od pół wieku bada francuską politykę społeczną. Nawet jej udało się odkodować tylko dwadzieścia pięć z nich. – We Francji jest tak trudno cokolwiek zreformować, że łatwiej jest budować równoległe systemy. Czy wiesz, że opera paryska ma odrębny plan emerytalny? – powiedziała.
Ta scena z Monty Pythona dla liberałów – dwie doradzające francuskiemu rządowi ekspertki siedzą w paryskiej kawiarni i próbują zrozumieć, za co odprowadziły składki – dotyka fundamentalnego problemu sfery publicznej: jak redukować nierówności bez przeregulowania świata.
W myśleniu Piketty’ego najbardziej razi mnie brak refleksji nad jakością maszynki, przez którą zamierza przepuścić większość dochodu narodowego. Trudno wybaczyć to ekonomiście z Francji – kraju skonfundowanych biurokratów i czterdziestu dwóch równoległych systemów emerytalnych.
Piketty ze swoim projektem redystrybucji przez państwo proponuje więcej regulacji, ale nie bierze odpowiedzialności za ich konsekwencje. Postawa ta opłaca się retorycznie, bo spycha obrońców efektywności do pozycji niewrażliwych społecznie technokratów, omijając pułapki etapu praktyki. Dla niektórych liberałów nieefektywność państwa jest wystarczającym argumentem przeciwko redystrybucji. Lewica w wydaniu Piketty’ego, aby rosnąć w siłę, musi wziąć ich troski na poważnie. Efektywność to nie tylko magia Excela konsultantów McKinseya. Efektywność – a raczej jej brak – to pieniądze podatnika, które nie trafiły do szkół i szpitali, bo zaginęły po drodze. Jak pokazałam w ostatnim raporcie dla Funduszu Narodów Zjednoczonych na rzecz Dzieci (UNICEF) Worlds of Influence. Understanding What Shapes Child Well-being in Rich Countries (Światy wpływów: co kształtuje dobrostan dziecka w krajach bogatych?), Francja wydaje na politykę rodzinną najwięcej z krajów wysoko rozwiniętych, czyli prawie 4 procent dochodu narodowego, i jednocześnie, w kwestii ubóstwa dzieci, osiąga wyniki gorsze niż dwadzieścia dwa kraje wysupłujące na to mniej pieniędzy.
W świecie Piketty’ego głównym orężem do walki z nierównościami jest rząd centralny, redystrybuujący wpływy z podatków. Lekiem na skupienie władzy w rękach oligopolistów rynku ma być jej przejęcie przez monopolistów państwa. Jednak polityka podatkowa nie jest jedyną przyczyną nierówności, zwłaszcza wobec skali unikania opodatkowania. Handel, technologia, rynki, na których zwycięzca bierze wszystko, regulacje antymonopolowe, relacje pracownicze – mają swoją wagę.
W końcu istnieją kraje z niskimi nierównościami i niewygórowanymi podatkami, jak Japonia. Dystrybucja władzy rozgrywa się tam o krok wcześniej – w miejscu pracy, gdzie różnice płac pomiędzy zarządzającymi a zarządzanymi należą do najmniejszych na świecie. Kołem napędzającym tę machinę jest polityka zatrudnienia na całe życie, która wytwarza głębsze zobowiązania i relacje w miejscu pracy.
Inna opcja to prawna ochrona pracy i restrukturyzacja gospodarki w stronę sektorów z lepszymi posadami. W tę koncepcję wpasowuje się marcowa obietnica z orędzia o stanie państwa prezydenta Joego Bidena, czyli powrót USA do bazy przemysłowej, która zapewnia nieliczne dobre miejsca pracy dla osób słabiej wykształconych. Obecnie Stany Zjednoczone notują czteroprocentowe bezrobocie, ale trzech największych pracodawców Ameryki (Walmart, Yum! Brands i McDonaldʼs) może legalnie oferować tak śmieciowe posady, że ich pracownicy załapują się na pomoc społeczną.
Zapytałam więc Piketty’ego o to, czy ma jakiś pomysł na projekt zmniejszania nierówności w kraju takim jak nasz, w którym większość nie toleruje dużych różnic dochodowych, połowa uważa, że powinna istnieć płaca maksymalna, ale jednocześnie mało kto ufa rządowi centralnemu. – Po pierwsze, decentralizacja i władza lokalna – odpowiada. – Po drugie, pracownicy powinni mieć połowę głosów w zarządach firm, a drugą połowę akcjonariusze. Czyli mniej władzy dla rządu centralnego, a więcej władzy dla wszystkich. Po trzecie, minimalny „spadek” od państwa razem z uniwersalnym dochodem podstawowym – puentuje. Taki posag wynosiłby 60 procent przeciętnego majątku. Dostawałby go każdy dwudziestopięciolatek na starcie w dorosłość. – Musimy myśleć nad tym, jakiego systemu gospodarczego chcemy. Rozumiem, że w Polsce trauma komunizmu jest nadal silna, ale nie możemy się poddawać. Staram się brać udział w tej debacie, ale to samo muszą zrobić Polacy.
Jeśli kiedyś, za górami i za lasami, praca zwykłego robotnika zostanie zautomatyzowana, pozostanie mu nadzieja, że idee Piketty’ego ukształtują rzeczywistość: mobilizacja polityczna przyczyni się do redystrybucji, uniwersalny dochód podstawowy ochroni go przed deklasacją, a posag dla dwudziestopięciolatków uczyni jego los mniej zależnym od statusu rodziców. Machina Piketty’ego już przesunęła okno Overtona, czyli zakres akceptowalnych idei w danym momencie historycznym. Wszak najszybszym sposobem na oddanie władzy jest założenie, że się jej nie ma.
Artykuł jest częścią cyklu Ekonomia 2.0.
Fundację Pismo, wydawcę magazynu „Pismo”, wspiera Bain.

Artykuł ukazał się w lipcowym numerze miesięcznika „Pismo. Magazyn Opinii” (7/2022) pod tytułem Z Pismem u… Thomasa Piketty’ego.