Głęboko oddychać, jeszcze nie rodzić! Teraz tylko to jeszcze przetrzymać. Karol mówi, że do domu nie jest tak daleko. Do jakiego domu, chciałaby zapytać, ale przecież nie mówi. Nie zapyta. Jedzą ciepłą zupę. Ciepłą, nie, letnią. Letnią, nie, nie taką zimną. Karol oddaje Rice swoją. Nie żeby zaraz całą, takich bohaterów w maju roku 1945 nie ma, Karol oddaje Rice ostatnie trzy łyżki, no może cztery.
Nie jest już aż taki głodny, mówi. Nie tak bardzo. To znaczy jest, ale mu starczy.
Wody odchodzą Rice w nocy. To chyba po tej zupie. Rika płacze po cichu, bo nic jej nie boli, tylko jest jakby jakaś lżej- sza, lepka, a Karola nie ma. Może przekierowany do baraku męskiego? Nie jęczeć, Rika, nie jęczeć! Oddychać głęboko.
Masz przed sobą otwarty tekst, który udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio. Wykup prenumeratę lub dostęp online.
Boże! Jezu! Biegną do niej zawszone dziewczyny z pryczy obok.
Czy niemowa krzyczy przy porodzie? Bo niemowa to ona. Rika błaga w myślach matkę, Jezusa i Boga, żeby tylko niemową zostać do końca. Gdzie jest Karol? Aha, przekierowany. Przekierowany? Rozgląda się, jest plecak, są jego płaszcz i buty. Wszystko zostawił tutaj, a sam poszedł. Poszedł?
Ale nie zostawiłby przecież burego płaszcza i nowych butów! I zupy nie oddał. Tych czterech łyżek. Rika patrzy przestraszona w twarze kobiet i płacze, tak jak płacze prawdziwa niemowa. Tylko oczami.
− Ona rodzi – zagląda jej między nogi któraś z kobiet.
− Przyj – sepleni po polsku kobieta bez zębów. – Przyj!
− Umrzesz! – mówi obojętnie jakaś inna, starsza, która ma tylko dwadzieścia osiem lat, ale przeżyła roboty w Austrii, a na koniec obóz.
Rika nie prze, bo będzie krzyczeć, a ona krzyczeć nie może, poza tym nie rozumie po polsku.
Ktoś bije ją po twarzy.
− Przyj, bo umrzesz! – krzyczy ta bez zębów.
Teraz Rika pod wpływem bólu rozumie. Prze z całej siły!
− Przyj mocniej!
− Ona jest głucha!
− Nie jest głucha, tylko niemowa!
− Słyszysz coś? – pytają.
Ruth odpowiedziałaby skinieniem, gdyby rozumiała po polsku, ale tylko prze i prze, i tak strasznie ją boli. Pewnie umrze. I nagle, pod wpływem bólu, jakieś zwierzę zaczyna wyć. To ona, zwierzę Ruth. Co krzyczy? Nic. Krzyczy krzyk.
− Goooooott!!!
Kobieta bez zębów, która się uśmiecha, bo dziecko z krwią wypływa na jej ręce, zastyga z dzieckiem i z tym uśmiechem na twarzy. Jest polską Żydówką w tym 1945 roku. Gotta nie ma. Boga nie ma. Ona to wie na pewno.
* * *
Jest sama. Jest cicho. Leży na podłodze z dzieckiem. Dziecko oddycha opatulone w płaszcz Karola. Dzieciątko, chłopczyk, jest tak samo duży jak nowy but ojca. Żyje.
− Musisz je nakarmić, rozumiesz? – mówi do niej nagle po niemiecku jakaś kobieta duch i znika. Wciska jej butelkę z mlekiem.
Duch znika, ale duchy wracają. Zawsze.
Suche salami
Babcia kroi salami. Równo, równiutko, po przekątnej. Zegar tyka. Kuchnia wysprzątana. Tylko spiżarka otwarta, a w niej salami, salamiska i salamka: długie, grube i cienkie. Siedzę przy stole i patrzę na to salami, co go nie lubię, ale z czasem polubię. Dowiem się, że przysłała je z Hamburga siostra babci, Gerda. O tej siostrze jeszcze będzie, ale nie teraz, bo teraz ja tu siedzę i patrzę. Spiżarka otwarta. Babcia zaraz schowa do niej krajankę salamkę i zamknie spiżarkę. Jest też poniemiecki piec. Piec, w którym spalę pamiętniki.
Demonstracyjnie, żeby doszywani babcia i dziadek widzieli, że ja tu ze wszystkim kończę. Żeby cały świat widział, że ja kończę z tym życiem nastolatki w Polsce. Bo wyjeżdżam. „Nie chcem, ale muszem”. Jechać do Berlina, na Zachód. Na razie jest salami, suche jak wiór. Przez lata całe będę myśleć, że salami, bo suche. Nie wiem, co ma salami wspólnego z suchym. Suche salami, tak już zostanie. Babcia kroi. Ostry, wielki nóż dostała też od Gerdy. O Gerdzie jeszcze będzie, ale nie teraz, bo mało wiem. Mieszkam tu od niedawna.
Jest niewysoka ta przyszywana babcia, okrągła jak beczka, ma białe włosy i pożółkłą od papierosów grzywkę. Ręce duże, pęciny cienkie, nogi cienkie. Krzywe, takie jakieś w literę V na boki się rozchodzące. I prosto z tych nóg ta ciężka, be- czułkowata babcia wyrasta. Nosi fartuch niebieski, czasem zielony. I kroi po przekątnej salami, chleb, szynkę. Że niby tak na dłużej starcza.
Czy jej siostra bliźniaczka w Hamburgu wygląda tak jak ona? Czy lubi salami? Czy jest tak samo blada, czy tak jak ona ma bardzo jasną skórę i pali jak lokomotywa? Teraz przy krojeniu babcia nie pali, no bo to salami… W roku 1981 wszyscy palą. Wiedzą już, że kaszel, że rak, ale nie uprawiają jeszcze masowo sportu i czasy są takie, że bez caro i carmenów ani rusz. Poza tym ty się, dziecko, nie wymądrzaj, ty się ucz!
Próbuję wyobrazić sobie, jak babcia wyglądała, kiedy była młoda. Przeszkadzają mi w tym te jej wory pod oczami, białe włosy, żółta grzywa i wiszące policzki. Babcia jest stara. Ma pięćdziesiąt dziewięć lat.
Nieprawda. Babcia w 1981 roku ma pięćdziesiąt siedem lat – poprawia Hanka (jeszcze o Hance opowiem).
Niech będzie. W 1981 roku babcia ma pięćdziesiąt siedem lat.
Idę do szkoły. Jest 7.30 rano. Babcia dalej kroi salami. Wycho- dzę, pada deszcz.
Mam dziewięć lat. Nazywam się Dagmara.
* * *
W Szczecinie dorośli nie obchodzą urodzin, obchodzą imieniny. Urodziny są zarezerwowane dla dzieci. Poza Szczecin Rika prawie nie wyjeżdża. Czasem tylko na pogrzeby znajomych. Niektórzy znajomi z obozu przesiedleńców mieszkają w małych miasteczkach koło Szczecina. Czy ma znajomych w Polsce? Karol, jej mąż, ma więcej. No ona trochę też ma, jeszcze z obozu. Nawet ona, Niemka, po trzydziestu pięciu latach ma tu znajomych. No więc imieniny. Tu w Polsce obchodzi się imieniny. A kiedy są jej imieniny? Nie ma. W polskim kalendarzu Ruth nie istnieje. Wszyscy wołają na nią Rika. Przywiozła Ruth tę Rikę – siebie − z Hamburga. Tak jej siostra kiedyś wymyśliła i tak już zostało. Jeszcze w domu. Dom. Das Haus. Zuhause.
Pada deszcz. Zmoknie poduszka w oknie. Ta mała Dagmara, co tu z nimi zamieszkała, też zmoknie. Rika wychyla się, macha parasolką, ale mała pobiegła, nie słyszy. Miłe dziecko, tylko oczy ma jakieś takie. Jakie? Rika myśli. Dorosłe.
Żeromski
Mieszkamy na Żeromskiego 116/3, szerokiej ulicy na obrzeżach miasta, stąd już niedaleko do jednostki wojskowej i do lasu.
− Koniec świata – mówi mama.
− Ale jest poczta – zauważam.
− Ta nowa od Niemki − mówią o mnie na podwórku.
Urodziłam się w Gdańsku, a potem mieszkałam długo przy parku Kasprowicza, to największy park w Szczecinie, a może i w Europie, przyszywana babcia nie jest tego pewna, ale mam zapytać przyszywanego dziadka.
− Bo cmentarz to jest na pewno największy. – I pokazuje ręką, jaki jest duży.
− W Europie największy? – pytam.
− Na świecie.
− W Gdańsku jest ładniejszy!
− Poniemiecki – dodaje babcia.
Co znaczy poniemiecki? Poniemiecki – słowo, które jest. I nikt się w roku 1981 nad nim nie zastanawia. Jest. Czasy są nie na zastanawianie, to są czasy na bycie. Poniemiecki dom.
Skaczę przez kałuże, nie trafiam, nie szkodzi, byleby płyty w chodniku przeskoczyć, na linię nie trafić, poniemiecka komoda, hopla, poniemiecki cmentarz, hopla, poniemiecki piec, aaa! Jestem cała mokra…
Jadę do szkoły tramwajem numer… Jaki to był numer? Nie pamiętam. Do przystanku nie mam daleko, najwyżej pięć minut, pod warunkiem że dobrze pobiegnę. Jadę przez cały Szczecin, który jest największym miastem w Polsce. Tak mówi Hanka (jeszcze o niej napiszę). Głupia. Byłam już w Krakowie z tatą, w Żywcu i znam Gdańsk. Szczecin nie jest największy, Szczecin jest… poniemiecki.
„Dobrze mi tu. I wieje wiatr od Odry, odurzający i zwycięski jak nadzieja”. Taki wiersz ostatnio na apelu recytowałam. Zacięłam się przy Konstantym Ildefonsie Gałczyńskim. Powiedziałam „Alfonsie” i pani się bardzo zdenerwowała.
Tramwaj, trochę drewniany, trochę czerwony, z twardymi ławkami i popsutymi kasownikami. Polski tramwaj. W sumie to bez różnicy, bo ja zawsze gubię bilety. Nie mam biletu miesięcznego.
Właśnie, muszę zapytać mamę, czemu w roku 1981 nie mam miesięcznego biletu. Pytam. Mama nie pamięta.
Dziecko, czego ty znów ode mnie chcesz?
W tramwaju jest zawsze zimno, zawsze tłoczno i trochę się boję na ostrym zakręcie, bo motorniczy szybko jedzie. Dotarłam na ten przystanek. No więc tramwaj. Przywołuję go zaklęciem. Mam takie specjalne i zawsze działa. Układam usta jak do gwizdania i wciągam powietrze do środka. Zawsze w końcu przyjeżdża. Zwierzam się z tych zdolności mamie. Mama mi nie wierzy. Opowiem o tym tacie, jak się z nim spotkam. Może kiedyś się spotkam. Dawno się już nie spotykam.
Tramwaj przyjeżdża. Wsiadam. Szukam biletu. Nie mam biletu. Wysiadam. Jak pobiegnę, to może się nie spóźnię.
* * *
Babcia odbiera Miłosza ze szkoły. Miłosz nie ma lekko. Jego rodzice się kłócą, pewnie się rozstaną. Miłosz robi w majtki i babcia Rika martwi się o niego. Miłosz to mój nowy przyszywany kuzyn. Chodzi do tej samej szkoły co ja. Do szkoły w centrum miasta. Babcia Rika mieszka na końcu świata – to jednak bardzo daleko. Miłosz będzie na razie mieszkał u nas, to znaczy u babci.
– Moczy się – mówi ciocia.
– Zmoczył? – pyta babcia.
Wzdycham. Babcia nie rozumie. Mieszka w Polsce od trzydziestu pięciu lat i niektórych wyrażeń ciągle jeszcze nie rozumie. Mówi po polsku, nawet trochę pisze. Miłosz mówi, że babcia ma chropowaty głos.
– To jest poniemiecki akcent – tłumaczę mu.
– Nie mów tak! – Miłosz zaczyna płakać. – Babcia nie jest poniemiecka.
Wrażliwy. Nie kłócę się z nim, bo się zmoczy.
Wnuczuś
Wnuczek, wnuczuś. O 20.00 Rika gładzi Miłosza po głowie. Miłosz ma siedem lat, ale nie wygląda na tyle. Jest niezwykle drobny, delikatny. Żyłki niebieskie mu prześwitują na skroniach. Taki jest cały bielusieńki, jak z porcelany.
Miłosz lubi, jak babcia go przytula. Babcia Rika jest jak bułeczka, taka cieplutka, dobra i miękka, i jak ładnie mu śpiewa! To nic, że po niemiecku. Kołysanki nie są chropowate.
Schlafe, mein Prinzchen, schlaf ein, Schäfchen ruh’n und Vögelein, Garten und Wiese verstummt,
auch nicht ein Bienchen mehr summt,
Luna mit silbernem Schein gucket zum Fenster herein, schlafe bei silbernem Schein,
schlafe, mein Prinzchen, schlaf ein, schlaf ein, schlaf ein!
Zasnął.
Czy oddycha? Miarowo? Rika pochyla się nad chłopcem.
Już tak kiedyś śpiewała swojemu synkowi w obozie dla uchodźców w 1945 roku. Śpiewała i śpiewała, aż przyszła śmierć. Śmierć przyszła szybko, ale jest lepsza od głodu. Chłodu. Deszczu. Teraz też śpiewa, no bo co może się stać w roku 1981? Rika nie jest zabobonna. Będzie swojego chłopca kołysać tak do końca, aż Karol go jej wyrwie.
Musieli uciekać w 1945 roku.
Też będę dobra
Czytałam dzisiaj w nocy Anię z Zielonego Wzgórza i nie mogłam potem zasnąć. Moja przyjaciółka Agnieszka też czyta. Siedzimy na wszystkich lekcjach obok siebie. Trochę płaczemy przy tej Ani. Czasem czytamy pod ławką. Ania jest taka dobra! Też będę dobra.
Spóźniłam się, ale na szczęście pierwsza lekcja wypadła, bo pani od biologii chora. Po lekcjach Patryk i Marian, obaj z mojej klasy, zabierają mi czapkę. Nie będę płakać, bo wtedy zabiorą mi jeszcze szalik. To już drugi raz w tym tygodniu. Więcej czapek nie mam, tylko berety, a beretów nienawidzę. Mama nie pozwala mi chodzić bez nakrycia głowy. Wciąż powtarza, że chorowałam na posocznicę, zapalenie opon mózgowych, dostawałam autoszczepionki i tak dalej. Teraz w nagrodę muszę nosić czapki i ohydne brązowe kozaczki kupione w sklepie przy rynku. W państwowym sklepie przy rynku wszystkie kozaki są brązowe, ze skaju i śmierdzą. Mama twierdzi, że kozaki są odlotowe i były już kiedyś modne. Stała w kolejce na zmianę z sąsiadką, żeby mi je kupić, i nie rozumie, o co mi chodzi.
− Teraz są modne adidasy! – tłumaczę.
Mama ma już prawie trzydzieści lat. Ubiera się ładnie i zawsze jest umalowana, prawie nie widać, że jest w średnim wieku. A adidasów mi nie kupi, bo adidasów nigdzie nie ma.
U nas w klasie adidasy ma tylko Maja. Tata jej przywiózł z RFN-u.
Patrzę na kozaki. Są tak brzydkie, że od jutra aż do końca zimy będę je za rogiem zmieniać na chińskie trampki, a przed szkołą w bramie te znów na kozaki, bo inaczej znajome nauczycielki powiedzą mamie, że chodzę w trampkach zimą. Tymczasem dobiegam zdyszana w chińskich trampkach do drzwi, które się zaraz zamkną. Sam dyrektor stoi dziś w drzwiach, sprawdza tarcze i worki na kapcie. Dyrektorowi Babińskiemu nie chodzi o to, że ktoś po autoszczepionkach chodzi w trampkach zimą, jemu chodzi o to, że będzie brudno i trzeba będzie zatrudnić jeszcze jedną sprzątaczkę.
− Gdzie kapcie?!
Dyndam mu przed nosem workiem z kozaczkami. Ba- biński patrzy podejrzliwie.
− Gdzie tarcza?!
Ja mam tarczę przypiętą tak, że nie widać, że na agrafkę.
− Dzienniczek! – wrzeszczy. – Spóźnienie!
Dyrektor Babiński zwraca się do wszystkich bezokolicznikami albo rzeczownikami. Uczy fizyki, nie musi dużo mówić.
Mam więc uwagę w dzienniczku, a kilka godzin później nie mam czapki, bo Marian mi zabrał. Idziemy więc z Agnieszką do klatki za rogiem. Babcie Mariana i Patryka mieszkają niedaleko szkoły, tuż przy piekarni, i oni tam zawsze chodzą po lekcjach na obiad. Babcia Mariana jest malutka i ma białe włosy. Bardzo ją lubię. Czasem daje Agnieszce i mnie mleko i ciepłą drożdżówkę. Babcia Patryka jest wysoka, elegancka, ma kok i jest jeszcze prawie młoda. Nigdy u niej nie byłyśmy.
− Goń mnie! – wrzeszczy Marian. Stoi na garażu i okręca moją czapkę na kijku.
− Pójdę do twojej babci! – odkrzykuję.
Marian i Patryk znikają na kolejnym dachu.
− Pójdę do babci Patryka! – dorzucam.
Widzę, że Patryk wychyla głowę. Namawiają się. Po chwili brudna czapka ląduje w kałuży.
− Kablara! – dochodzi z dachu.
− Złodzieje! – odkrzykuję.
− Złodzieje! − krzyczy Agnieszka i dodaje: – Jutro przyniesiesz wypraną czapkę do szkoły!
Ja bym ją tam wzięła i sama wyprała, ale głupio to mówić przy Agnieszce. W drodze do przystanku muszę przejść pod oknami pokoju nauczycielskiego; jeśli ktoś zobaczy, że nie mam czapki, naskarży mamie i znowu się zacznie. A mamy lepiej nie denerwować. Najpierw jednak odprowadzam Agnieszkę do domu. Mieszka niedaleko szkoły.
Ja tam tę historię inaczej pamiętam, mówi Marian.
Wszyscy uczniowie z mojej szkoły mieszkają blisko szkoły, tylko ja mam tak strasznie daleko. Chodzą do tego samego kościoła na mszę i religię i bawią się na tych samych podwórkach, odwiedzają się po lekcjach, pożyczają sobie książki, zeszyty.
Nie jęcz tak, mówi Hanka. Ja też miałam wtedy daleko do szkoły.
Do szkoły daleko mamy tylko ja i Maja. No ale Maja to co innego. Nie myślę teraz o Mai. Myślę o czapce. Pociągam nosem i idę naokoło, przez szkolne boisko. Będę musiała przejść przez płot i kilka ciemnych bram. Znów na skróty, ale przynajmniej nie pod oknami pokoju nauczycielskiego.
Ciąg dalszy o wnuczusiu
Miłosz rano trochę kasłał i babcia się przestraszyła, że jest chory. Nie poszedł do szkoły. Najpierw się trochę bawił żołnierzykami, teraz leży w ciepłym łóżku. Babcia przyniosła mu śniadanie, a potem zrobiła kogel-mogel z kakao. Teraz Miłosz ogląda z babcią 07 zgłoś się. Miłosz trochę się boi, bo morderca jest straszny, ale porucznik Sławomir Borewicz nieustraszony, poza tym kto wie, kiedy znów będzie mógł obejrzeć Borewicza. Mama mu w domu nie pozwala.
Dziadek Karol namalował już trzy obrazy. Zaczął czwarty, ale jakoś mu nie wychodzi. Miłosz patrzy. Dziadek maluje grube kobiety przy garach i piecach. W tle jest wielka woda.
Babcia daje dziadkowi i Miłoszowi obiad i wychodzi. Jedzie do kościoła gdzieś daleko za Odrę.
− Ewangeli, ewngile… Ewangelicki – udaje się w końcu Miłoszowi.
− Po co ty tam znowu jedziesz? – denerwuje się dziadek. Właśnie, po co jedzie do ewangeli, ewngile… ewangelickiego kościoła poniemiecka babcia? Kiedy po latach zapytam o to jej dzieci, odpowiedzą mi, że nie wiedzą, i co ja znowu ich wypytuję o babcię…
− Szukać spokoju sumienia – brzmi jedna z licznych wersji jej siostry Gerdy.
Będziemy siedziały z Gerdzią w jej dużym, jasnym pokoju z werandą. Dom będzie wyglądał tak jak jeden z tych na Pogodnie, miłej, willowej, poniemieckiej dzielnicy Szczecina. W żadnym z tych domów w roku 1945 Ruth nie będzie chciała zamieszkać. W jednym leżały trupy właścicieli, w innych biegały stada szczurów. A w tych najpiękniejszych jest najstraszniej. Przychodzi się do nich bez przerwy, najpierw po wartościowe rzeczy, potem po zwykłe sprzęty, a na koniec nawet po deski.
Kto był w środku, nie uchronił się od śmierci. Niemców w Szczecinie na Pogodnie, jeśli byli, natychmiast się zabijało. Nie zabijało się? Kto to mówi? Kronikarze? Jacy? Ja wiem, widziałam! Opowiada sąsiadka Ruth, pani Szapiłłowa z drugiego piętra.
Szapiłłowa nie zamieszkała w domu na Pogodnie w 1945, bała się zamieszkać na obrzeżach miasta, choć Polka. Wprowadziła się dopiero, jak już wiedziała, że spokój będzie. Chciała żyć.
Ruth też chciała żyć. Chciała do ludzi. Była znów ciąży. Wiem, po co jedzie czwartego kwietnia 1981 roku do kościoła za Odrą. To rocznica śmierci jej pierwszego dziecka. Tego niewyrwanego śmierci.
Odkurzać tylko rano
W końcu ciocia zabrała Miłosza, bo od tygodnia nie chodził do szkoły. Szkoda, bo było z nim wesoło. Babcia płakała za Miłoszem, ale dziadek ją jakoś udobruchał.
Mama się źle czuje. Po pierwsze dlatego, że jest w ciąży, po drugie dlatego, że pali papierosy i bardzo nie chce palić.
– Z tobą nie paliłam – wzdycha i wychodzi do lekarza. Odkurzam. Najpierw zamykam drzwi.
Nie chcę, żeby odkurzacz, który jest już stary i ryczy jak wóz strażacki, przeszkadzał przyszywanej babci, która ucięła sobie drzemkę na fotelu przed telewizorem. Specjalnie poszłam sprawdzić i widziałam przez niedomknięte drzwi, że żółta grzywka faluje. Babcia ma otwarte usta i chrapie.
Kiedyś dziadkowie wynajmowali dwa duże pokoje studentom, ale studenci hałasowali i używali brzydkich słów. No to teraz my tu mieszkamy. My, to znaczy mama, nietata i ja. Nietata jest synem przyszywanych dziadków. Wyjechał za granicę zarabiać pieniądze. Przed wyjazdem prosił, żebym się opiekowała mamą.
Ja z roku 2023: Teraz kiedy to czytam, wydaje mi się, że to moja rodzona babcia z Gdańska mówiła.
Ale jakie to ma znaczenie? Pyta redaktor, już nie redaktorka, który czyta te słowa w 2023 r.
Dla mnie ma.
Zatem niespodzianka dla mamy. Odkurzanie. Włączam na cały głośnik płytę Anny Jantar. Płyta nazywa się Tyle słońca w całym mieście. Nie lubię tej piosenki o słońcu, bo to nie pasuje, jak ktoś jest smutny i śpiewa wesoło, a Anna Jantar ma zawsze smutne oczy. Odkurzam i śpiewam z Anną Jantar. Jak tak dalej pójdzie, odkurzę nawet pod tapczanem i pod stołem. Chyba pogłośnię. Pogłaśniam. Otworzę też okno, wywietrzę. Jest cudownie, odkurzam pod szafką.
„Ktoś, może ty, a może ja, może tylko dola zła, chce nam siebie…” – urywa w środku Jantarka… Przestaje trąbić wóz strażacki. Cicho nagle jest jak makiem zasiał. Odwracam się. Widzę dziadka. Wszystko jasne. Wyrwał kable z kontaktu i, jak się później okaże, wyłączając adapter, porysował płytę. Dziadek od tygodnia jest w domu, maluje obrazy, macza pędzel w farbach i tworzy. Dziadek jest na emeryturze. Już nie jest marynarzem na morzu. Jeszcze niedawno był. Teraz stoi z rozwianym białym włosem, białym wąsem, biały fartuch poplamiony, wąs się rusza.
− Zrozumiała panna? – kończy.
Zrozumiała. Tylko dlaczego panna? Panna skończyła czytać Anię z Zielonego Wzgórza i zaczęła Anię z Avonlea. Lucy Maud Montgomery tam pisze, że panna to ktoś, kto niebawem wyjdzie za mąż. A dziadek dalej, że panna… Dziadek jest w złym humorze. Moim zdaniem ma zły humor od momentu, kiedy tu zamieszkaliśmy. A może tęskni za morzem? Czytałam gdzieś, że marynarze tęsknią. To zrozumiałe, że tęsknią. Ja też tęsknię za morzem i za Gdańskiem.
Zapisuję w pamiętniku:
Odkurzać tylko rano. Rano jestem w szkole.
Postanawiam nic mamie nie mówić, bo odkąd wróciła od lekarza, leży na tapczanie bardzo blada. Kładę jej na czole podpaskę umoczoną w zimnej wodzie i idę odrabiać lekcje. Jestem w trzeciej klasie i nic a nic nie rozumiem z matmy. A mój prawdziwy, nieprzyszywany dziadek Antoni z Gdańska mówił mi w wakacje, żebym się uczyła matematyki, bo to jest królowa nauk wszystkich. Dziadek Antoni, co mi wiersze piękne pisał i znów napisze, jak przyjadę na wakacje do Gdańska, i włosy mi czasem nawet suszy. No to siedzę i bardzo się martwię, bo jeśli matematyka jest królową wszystkich nauk, to nie wiem, jak sobie w życiu poradzę.
Mikołaj
Z rana przyszła od dziadka Antoniego z Gdańska paczuszka, a w niej plastikowa Królewna Śnieżka z bajki Disneya, pocztówka z życzeniami i 10 (słownie: dziesięć!) dolarów amerykańskich, czyli $.
Miłosz twierdzi, że jestem bogata. Strasznie zazdrości mi tych dolarów, czyli $.
Trochę mi teraz przykro, że jak byłam mała, rzucałam w dziadka Antoniego kasztanami i pokazywałam mu język. Opowiem jeszcze, skąd te dolary i Królewna Śnieżka, ale nie mogę teraz, bo to skomplikowane i martwię się tą matematyką. Odzyskałam czapkę. Wypraną. Agnieszka chyba chora, nie przyszła do szkoły. Wracam do domu w czapce i nie na skróty. Idziemy sobie z Mają aż do Turzynu na piechotę. Rozmawiamy o siatkówce, o tym, że gdyby nie ten ostatni stracony serw, to wygrałybyśmy z drużyną Baśki. Trochę obgadujemy Baśkę.
Maja stwierdza, że źle robimy, przytakuję jej. Wiem, nie wolno obgadywać, ale i tak nie lubię Baśki.
Maja wsiada do autobusu i wraca na swoje osiedle Kaliny, a ja wskakuję do tramwaju i jadę do przyszywanych dziadków. Przed ostrym zakrętem zamykam oczy i wyobrażam sobie, że to tramwaj w Gdańsku. Jadę w myślach przez ten Gdańsk, mijam kolejne dzielnice, wracam ze Starówki z koleżankami, albo nie, wracam znad morza i zaraz wysiądę przy pętli na Dzierżyńskiego we Wrzeszczu. Nie, nie wysiądę przy pętli, bo jak? Wtedy tramwaj spod domu nie dochodził nad morze. Kurczę, a może dochodził? Ale przecież pamiętam, że nad morze do Brzeźna jeździłyśmy tramwajem. Egal. Pachnie morzem, nieprzyszywaną babcią.
W gdańskim tramwaju siadam zawsze tak, żeby widzieć tę stronę, na której znajduje się długi budynek z balkonami, a wśród nich ten jeden, gdzie prawdziwa, moja własna babcia chowa kompot i gdzie stoi stare poniemieckie biurko. Po przeciwnej stronie budynku znajduje się…
Słuchaj, mówi redaktorka, nie opowiadaj teraz jeszcze tego, bo to za wcześnie. Przenieś to w inne miejsce. Teraz niech będzie tylko o babci Rice, a nie o wszystkich babciach świata.
To nie jest o wszystkich babciach, to jest o mojej prawdziwej babci. O mojej prawdziwej babci z Gdańska.
Tramwaj hamuje. Otwieram oczy. Szczecin.
Patrzę na gryfa w koronie, z długim jęzorem na wierzchu, herb książąt z dynastii Gryfitów. Gdańsk w herbie ma koronę. Czerwoną. Dwie czerwone korony.
Wysiadam.
Jeszcze o King Kongu
Ściany mieszkania Mai wypełniają maski, obrazy i jakieś dziwne potwory przywiezione z Nepalu. W rogach stoją rzeźby mamy Mai. To trochę straszne i trochę piękne mieszkanie. Przede wszystkim wielkie. Składa się z dwóch dużych mieszkań i zajmuje połowę piętra, także korytarz, przerobiony na pracownię rzeźbiarską. Te rzeźby to kobiety, smutne, nagie kobiety.
Chciałabym mieszkać w takim mieszkaniu. Chciałabym wyglądać jak Maja, mieć długie jasne włosy i niebieskie oczy i być tak wysoka jak ona. Maja ma ciemne brwi i rzęsy, chociaż ma jasne włosy. Ja też mam ciemne rzęsy i brwi, ale mam przecież ciemne włosy, a Maja ma włosy prawie białe. Dobrze się uczy i jest dobra z matematyki. Ja też się dobrze uczę, ale nie aż tak dobrze. Maja jakoś dużo szybciej wszystko rozumie i chyba nie musi się tyle uczyć co ja. Jest mądra i sprawiedliwa. W Mai jest wszystko takie dostojne i ładne, nawet beret.
Jej mama jest rzeźbiarką, a tata słynnym żeglarzem. Maja ma własny pokój. Jej tata też ma własny pokój i pisze książki podróżnicze i tak samo rzadko bywa w domu jak mój nietata. Bardzo lubię tatę Mai. Nosi brodę i jest bardzo sympatyczny.
Byłyśmy z nim w zeszłym roku w kinie na King Kongu. Nie chcieli nas wpuścić, ale tata Mai tak zauroczył panią kasjerkę, że mogłyśmy wejść. Po seansie opowiadał nam, że King Kong to pierwszy potwór w historii kina, który nie wziął się z literatury, i że scenarzystą był Edgar Wallace.
− Potwór? – upewniam się, bo trochę mi przykro, że King Kong, którego tak rzewnie z Mają opłakujemy, to niby ten potwór.
Jakie wy płaczliwe wszystkie, zauważa Miłosz w 2015 roku. Tylko byście wszystko opłakiwały. Maja płacze, ty płaczesz. Ty też ciągle płakałeś, urywa Hanka (jeszcze o niej będzie).
Wtedy widziałam tatę Mai po raz ostatni, zaginął na morzu.
Wkrótce potem był wielki smutny pogrzeb bez ciała w trumnie, i babcia Rika mówiła, że mama Mai na pewno przez całe życie będzie myśleć, że jej mąż wróci.
Jednak po kinie zaprząta mi głowę coś innego, no bo gdyby im wyszło, znaczy temu King Kongowi i tej ładnej pani, to jak oni by się całowali, bo on taki duży, a ona taka mała. Tata Mai się bardzo śmiał, ale my z Mają koniecznie chciałyśmy, żeby nam to wytłumaczył. No i wytłumaczył, powiedział, że to „miłość platoniczna”. Niestety, zanim dobiegłam do domu i sprawdziłam to słowo, „platoniczna” wyleciała mi z głowy, a Maja następnego dnia też już nie pamiętała.
− Chyba patologiczna.
− A nie paranoiczna?
− Nie, nie, na pewno patologiczna!
− A co to znaczy?
− Nie wiem!
Postanawiamy sprawdzić w szkolnej bibliotece. Niestety zza popiersia patrona naszej szkoły, Władysława Broniewskiego, wyłania się niespodziewanie dyrektor Babiński. Cudownie, ani Maja, ani ja nie mamy dzisiaj na sobie szkolnych fartuszków.
− Dzienniczki! – wrzeszczy Babiński. Niedobrze, piana na ustach.
No to mamy teraz za brak fartuszków uwagi w dzienniczku – ja już drugą w tym tygodniu, Maja to pewnie pierwszą w życiu. Oczywiście z nerwów zapominamy o patologii i King Kongu. Wracamy z Mają do domu pochmurne. Maja idzie na obiad do babci, która tak jak babcia Mariana i Patryka mieszka za rogiem. Wszystkie babcie w Szczecinie mieszkają za rogiem! Ja wlekę się do tramwaju.
Dziś nie myślę o prawdziwej babci i o Gdańsku, jedyne, na co mnie stać, to usiąść po tej właściwej stronie. Przez resztę drogi myślę o Mai. Mamy tylko takie same fartuszki i tarcze na agrafkę, a teraz jeszcze uwagi w dzienniczkach. A za dwa dni klasówka z matematyki.
Budzę się w nocy i już wiem, co to za miłość – „platoniczna”.
Żeby tylko nie zapomnieć.
Zapomnę.
* * *
Myślę w 2023 roku, że tu powinien być rysunek Hanki i Miłosza. Bo nawet mnie wszystko się miesza. Na szczęście, to że się miesza, nie jest ważne. Pozwólmy się mieszać przeszłości, byle uratowała nasze teraz. Bo kto z nas jeszcze pamięta, jak nazywał się mąż czy żona jakiś dalekich krewnych: Grażyna, Janusz, Wiesiek?
To my jesteśmy dla ciebie jakimiś Januszami? Pyta Miłosz. Jakimiś Grażynami? Pyta Hanka.
To wy tu jeszcze jesteście? Dziwię się.
Byliśmy. Jesteśmy. Będziemy. Dopóki żyjesz. Póki opowiadasz.
Kto to mówi? Obracamy się wszyscy.
Dobra, co z tym NOWYM rysunkiem? Przypomina Miłosz.
Dobrze, że przypomniał, bo bym zapomniała.
* * *
− Sprawdziłam! Daty ci się mylą. King Kong miał premierę w 1976, a ty piszesz, że w 1981 roku.
− Wcale tak nie piszę.
− No jak nie?
Jak wytłumaczyć redaktorce, która całe dorosłe życie przeżyła w wolnej Polsce, że PRL z roku 1981 to nie ta sama Polska co dzisiaj. Tak jak w mojej książce i w PRL-u nic nie ma swojej chronologii. Amerykańskie filmy nie miały premier, które pokrywałyby się jakoś z czymkolwiek.
Nie miały reklam i dziś trudno powiedzieć, co decydowało, że Polacy mogli oglądać akurat King Konga. Jedyne, czego można było być pewnym, to tego, że amerykańskiego filmu o zimnej wojnie w Polsce nie będzie.
− Skończyłaś? – pyta redaktorka. – To zadzwoń do tego kina i sprawdź – żąda.
Nie chce mi się dzwonić i szukać, i pytać. W ogóle mogę pisać, co chcę, i wymyślać, co chcę, i nie będę niczego sprawdzać. Nie i koniec.
− Dzwoń!
Dzwonię. Cierpliwie tłumaczę kolejnym paniom i panom, o co mi chodzi, wreszcie coś zgrzyta w słuchawce, automat mówi: numer 110, numer 110, po chwili zostaję przełączona i trafiam na dyrektora Jakuba Rafalskiego albo Rafała Jakubowskiego.
− Co? – pyta zniecierpliwiony. − A po co to pani?
− Chcę porównać daty premier i opisać to w książce.
− W książce? O naszym kinie? – Głos Rafalskiego się ożywia.
− Nie o kinie, ale o filmie, który kiedyś był wyświetlany w waszym kinie.
− Aha. Ale na to to trzeba chyba zgody.
− Zgody?
− Zgody, że może pani o nas pisać.
− Ale ja nie chcę pisać o was, tylko o filmie.
− No to po co pani zawraca mi głowę?
King Kong mnie dobije. Dzwonię do taty i pytam, czy nie zna kogoś normalnego, kto pomoże mi dowiedzieć się, gdzie i kiedy wyświetlano King Konga w Szczecinie. Czy to w ogóle możliwe? Tata się dowie i oddzwoni. Oddzwania. Owszem, istnieje teczka z 1975, mają nawet w archiwach dokumenty z roku 1972, ale teczkę dokumentującą rok 1976 zjadła wilgoć, a kopii nie ma. Może mi podać wszystkie inne daty premier, prapremier, ale o King Kongu nic mi powiedzieć nie może. I czy nie mogłabym wybrać sobie jakiegoś innego filmu albo jeszcze lepiej roku? Nie mogłabym. Aha. No to zaraz. Telefon.
Tata mówi, że jest afera, bo roku 1981 w ogóle w archiwum nie ma. Nie ma, bo to czasy stanu wojennego, temat wrażliwy, i teczki z archiwum poznikały. A afera jest, bo kto to widział, żeby taki bałagan w Unii Europejskiej był i teraz tata ma nieprzyjemności, bo naraził pracownika, tego, co to odkrył ten brak, i wszyscy mają teraz pretensje do taty, bo będzie remanent i komisja. I dlaczego nigdy nie powiedziałam mu, że chcę iść na King Konga do kina, gdyby wiedział, toby ze mną poszedł i problemu by nie było.
- Nie mieszkałam wtedy już z tobą! Mieszkałam na Żeromskiego!
- Ale mogłaś coś powiedzieć!
Trzaska słuchawka po jednej i drugiej stronie. Koniec rozmowy.
Dzwonię do Mariana, ten dzwoni do Patryka, Patryk dzwoni do mamy Mai, mama Mai dzwoni do Mai, która mieszka od lat w Warszawie. Maja twierdzi, że to nie był King Kong, tylko Godzilla.
− Ja pierdolę – kończy Marian.
Fragment pochodzi z książki Biała Rika. Żeliwne ptaki Magdaleny Parys, której nowe, uzupełnione wydanie ukazało się w 2023 roku nakładem wydawnictwa Świat Książki. Można je kupić tutaj.