numer sierpniowy
Newslettery
Rzeczywistość
Felietony
Idee
Posłuchaj
Kultura
Proza poetycka
Oni wszyscy są martwi. Jednak w opowieści, która jest swego rodzaju snem, zmarli potrafią się czasem uśmiechnąć, podnieść się do siadu, powrócić do świata żywych. Zacznijmy tu: od bezimiennych zwłok. Pewnego popołudnia w roku 1969 nasz pluton został ostrzelany przez snajpera z nędznej wioszczyny gdzieś nad Morzem Południowochińskim. Trwało to minutę, góra dwie, nikt nie został ranny, ale porucznik Jimmy Cross i tak złapał za radio i wywołał nalot. Przez kolejne pół godziny patrzyliśmy, jak wioska płonie. Dzień był chłodny, słoneczny, jakby wczesna jesień, odrzutowce lśniły czernią na tle nieba. Gdy nalot dobiegł końca, uformowaliśmy się w rzadką tyralierę i przeczesaliśmy wioskę, kierując się na wschód. Zostały z niej tylko zgliszcza. Pamiętam woń spalonej słomy, pamiętam potrzaskane płoty, obalone drzewa, stosy kamieni, cegieł, skorup. Wioska była opuszczona – żadnych ludzi, żadnych zwierząt, jedynym potwierdzonym trupem był staruszek leżący na wznak koło zagrody dla świń, w centralnym punkcie osady. Urwało mu prawą rękę. Twarz oblazły mu już obficie muchy i meszki. Dave Jensen podszedł do niego, uścisnął staremu dłoń.